Zawodowcem został dopiero jako 22-latek. Wcześniej zajadał się tostami z surówką, bo ledwo wiązał koniec z końcem, konserwując maszyny w pobliskiej fabryce. Dziś strzela gole na Santiago Bernabeu i w reprezentacji Niemiec, a VfB Stuttgart uczynił go najdroższym nabytkiem w historii klubu. Deniz Undav to najświeższy dowód, że na szczyty futbolu wciąż mogą się wdrapać ludzie z krwi i kości.
W „11Freunde” opowiadał o makaronie z tzatzikami u Greka. W „Bildzie” o tostach z surówką coleslaw. I majonezem, ale tylko, gdy miał finansowo lepszy miesiąc. W 7sur7 o zajadaniu się fast foodami w hotelowej izolacji. Kulinarne preferencje to częsty temat rozmów najlepszego niemieckiego napastnika z mediami. Kiedy Deniz Undav z bólem wspomina, jak w wieku 14 lat skreślili go w akademii ukochanego Werderu Brema, bo był za mały i trochę za gruby, nietrudno uwierzyć, że coś było na rzeczy. „To zawsze był pewien problem” – przyznaje. Choć potrafił przekuć go w atut. Stefan Gehrcke, jego trener w czasach młodzieżowych, zwraca uwagę, że doskonale potrafi zastawiać się… tyłkiem. Już w Bremie porównywano go z tego powodu do Gerda Muellera. „Miałem podobny styl i równie dużą d…”.
Problemy z nisko osadzonym środkiem ciężkości to tylko jeden z elementów jego uwielbianej w ostatnich miesiącach przyziemności. Napastnik VfB Stuttgart jest wszystkim, czym współczesny futbol w czołowych ligach Europy już od dawna nie jest. Jest milionerem z ulicy. Reprezentantem Niemiec, który profesjonalną karierę rozpoczął dopiero kilka lat temu. Rekordowym transferem w historii swojego klubu, który niedawno wstawał o czwartej nad ranem, by pracować przy naprawie maszyn. W świecie wczesnego wykrywania talentów i tresowania już dzieci do przyszłej gry w Lidze Mistrzów jest kimś z zewnątrz, kto przebojem wdarł się do świata, do którego tacy jak on zwykle nie mają wstępu. 28-latek to objawienie ostatnich dwunastu miesięcy w niemieckim futbolu.
Debiutancki sezon w Bundeslidze zakończył z osiemnastoma bramkami i dziesięcioma asystami. Najgłośniej było o nim, gdy po meczu Pucharu Niemiec z Bayerem Leverkusen wypalił, że spotkały się dwie najlepsze niemieckie drużyny, co wywołało oburzenie w kręgach monachijsko-dortmundzkich. Wszak Borussia i Bayern pruły wówczas przez kolejne fazy Ligi Mistrzów. Czas przyznał jednak rację jego niewyparzonej gębie, bo Stuttgart faktycznie zakończył Bundesligę tylko za Bayerem. W lecie urlop spędzał w Szwabii, by w każdej chwili móc podskoczyć na testy medyczne po transferze definitywnym z Brighton i jak najszybciej dołączyć do kolegów. Właściwie Anglicy nie chcieli go wypuszczać. Skorzystali z prawa odkupienia go i twardo negocjowali ze Stuttgartem, który, wbrew wszelkiej ekonomicznej logice, na zawodnika bez potencjału sprzedażowego rozbił bank. Wiedział, że kogo, jak kogo, ale akurat jego nie może wypuścić.
NOWY IDOL W KADRZE
Uwielbiają go nie tylko w VfB. Jak burza wdarł się też do niemieckiej kadry. Mógł grać również dla Turcji. Namawiał go do tego Stefan Kuntz, jeszcze jako jej selekcjoner. Pochodzi z kurdyjskiej rodziny, mówi się, że jest pierwszym jezydem, który zrobił tak wielką karierę piłkarską, ale urodził się we Fryzji na północy Niemiec, a wychowywał się kilka kilometrów od Bremy. W marcu 2024 roku Julian Nagelsmann dał mu okazję debiutu w kadrze i zabrał go na Euro, choć wpuścił na boisko ledwie na sześć minut z Węgrami. W nowym rozdaniu przewiduje dla niego jednak ważniejszą rolę. We wrześniowym spotkaniu z Holandią zaliczył pierwsze trafienie w narodowych barwach. W październiku dorzucił dwa kolejne w zwycięskim meczu z Bośnią i Hercegowiną. Korzystając z problemów zdrowotnych Niclasa Fuellkruga, wysforował się na pierwsze miejsce w rankingu niemieckich napastników. A przecież jeszcze rok temu prawie nikt w Niemczech go nie znał.
Enke, Joselu, Fuellkrug, Sobiech. Edwarda Kowalczuka opowieść o Hanowerze
Bo i nie miał skąd. Gdy jego rówieśnicy zbierali pierwsze szlify w Bundeslidze (a Leroy Sane strzelał nawet Realowi na Santiago Bernabeu), on ledwo wiązał koniec z końcem, grając w IV-ligowym Havelse. Karierę uratował mu Matthias Limbach, dyrektor techniczny klubu z Hanoweru, który w „The Athletic” opowiadał, jak zbiera z okolicy nastolatków odrzuconych przez akademie dużych klubów. Jednym z nich był Undav, któremu chwilę wcześniej serce złamał Werder. „Naprawdę próbowaliśmy go przekonać, by przyszedł grać dla nas, bo byłem pewny, że będzie dobrym snajperem w naszej drużynie. Problemem było, że mieszkał w Bremie, czyli sto kilometrów od nas. Jego rodzice nie byli pewni, czy pozwolić mu wyjechać, więc musieliśmy znaleźć rozwiązanie” – wspomina.
Jako dyrektor prywatnej szkoły w Hanowerze, mógł zaproponować utalentowanemu piłkarzowi dokończenie edukacji. Znalazł mu mieszkanie blisko ośrodka treningowego, ale też linii kolejowej, by ułatwić mu dojeżdżanie do szkoły. „W ten sposób zapewniliśmy sobie jego transfer” – opowiada. Dla Undava atrakcyjna miała być reputacja Havelse jako miejsca dobrze pracującego z młodzieżą i regularnie rywalizującego na pierwszym lub drugim szczeblu juniorskim. Minusem było to, że są znani także z niskich wynagrodzeń. „W tamtych czasach płaciliśmy 260 euro miesięcznie. Do tego dochodziła premia stu dwudziestu euro za wygraną i sześćdziesięciu za remis, jeśli byłeś w pierwszej jedenastce. Rezerwowi dostawali połowę z tego” – wylicza Limbach.
NAPRAWA MASZYN W FABRYCE
Do ukończenia szkoły, czynsz opłacali mu rodzice. Później, by wyżyć w obcym mieście, podjął pracę jako konserwator maszyn w fabryce. To oznaczało pobudki o czwartej rano, szybkie przeskakiwanie z ciuchów roboczych w strój sportowy i powroty do domu już wieczorem. To właśnie z tamtych czasów pochodzą smakowite anegdotki z „Bilda” o żywieniu się tostami i surówką, gdy brakowało mu już pieniędzy na bardziej urozmaiconą dietę. To do tego momentu w życiu odnosi się w rozmowie z belgijską stroną 7sur7, gdy mówi, że jest zwyczajnym gościem, w ogóle nienależącym do „pokolenia lansu”. „Nie mam wyszukanych smaków. Nie noszę drogich modnych ciuchów. Nie jeżdżę wielkim autem. Wiem, co to znaczy, pracować ciężko, by dożyć do pierwszego”.
Choć tego typu styl życia na pewno wymagał dyscypliny, w opisach Undava z tamtych czasów trudno dostrzec przyszłego profesjonalistę nastawionego na zrobienie kariery. „Był małym, krępym piłkarzem. Trochę leniwym na boisku. Uwielbia strzelać gole, uwielbia grać w piłkę, uwielbia rozgrywać mecze. Ale nie uwielbia trenować. Wszyscy akceptowali, że nie był pierwszym, który pojawiał się na treningach i ostatnim, który je opuszczał. Deniz to nie tytan pracy. Ale zawsze grał dobrze” – opowiada Limbach. „Trzeba mu pozwolić działać” – wtóruje Gehrke, który prowadził go w Havelse.
IV-ligowiec regularnie rozgrywał sparingi z drużynami zagranicznymi przyjeżdżającymi na zgrupowania do pobliskiego Barsinghausen. Jedną z nich był Royale Union Saint-Gilloise, wówczas drugoligowiec, finansowany przez Tony’ego Blooma, właściciela Brighton&Hove Albion. To właśnie w jednym z takich test-meczów Undav wpadł Belgom w oko. Liczby w IV lidze też go broniły. W dwóch kolejnych sezonach strzelał po szesnaście goli i zaliczył łącznie czternaście asyst, co już wtedy było charakterystyczne dla jego sposobu gry. Jest napastnikiem, ale niekoniecznie typową dziewiątką. Lubi grać w duecie z silnymi, trzymającymi pozycję snajperami. Krąży wokół nich, schodzi do drugiej linii, atakuje ze skrzydła. Świetnie wykańcza akcje, ale równie mocno cieszy go „granie fajnych piłek” partnerom. W całej karierze Transfermarkt.de wynotował mu już 64 asysty.
PIERWSZY ZAWODOWY KONTRAKT
Do Belgii jednak wtedy nie przeszedł. Spróbował przebić się po sąsiedzku, w II-ligowym Eintrachcie Brunszwik. Miał grać w rezerwach, trenować z pierwszym zespołem i z czasem dostawać w nim szansę. Zadziałało tylko połowicznie. 2. Bundesligi nie powąchał, tylko raz zmieścił się do kadry meczowej. W IV-ligowych rezerwach strzelał i asystował jak zwykle, ale nie był to krok do przodu, na jaki liczył. Miał 22 lata, a wciąż nie dawało mu to statusu zawodowca. Dopiero transfer do III-ligowego SV Meppen pozwolił mu skupić się w pełni na piłce. „Ściągamy napastników, przeciwko którym grało nam się wyjątkowo niewygodnie. Jesteś jednym z nich” – usłyszał na wstępie.
Pierwszy sezon w zawodowej piłce to jeden z dwóch w karierze, w którym nie strzelił dwucyfrowej liczby goli. To wtedy zajadał się greckimi przysmakami z tzatzikami. Ale nie, żeby akurat to mu przeszkadzało. „III liga to już poziom profesjonalny, ale nie musisz być tak wyżyłowany, by być najlepszym” – uspokajał. W drugim już był najlepszy. Siedemnaście goli i trzynaście asyst w każdej lidze musiało zrobić wrażenie. Klub z Brukseli znów się po niego zgłosił. Tym razem zdecydował się na pierwszą przygodę zagraniczną.
Za rogiem wielki sukces, za kulisami walka o wpływy. W Stuttgarcie jak zawsze jest wesoło
Nie zaczął dobrze. Pandemiczne obostrzenia zmuszały go do przesiadywania w hotelu i rozłąki z ówczesną dziewczyną, a dziś żoną, która została w Niemczech. Zajadał się wówczas fast foodami, a jego pracodawcy obawiali się, że w fizycznej II lidze belgijskiej nie da rady. Cechą, która pozwalała mu się przebić, było równanie poziomem profesjonalizmu do szczebla, na jakim się aktualnie znajdował. Podczas pierwszego okresu przygotowawczego w Belgii mocno zrzucił wagę. Strzelił siedemnaście goli i zaliczył pięć asyst, przyczyniając się do powrotu zasłużonego klubu do elity. Tam jeszcze raz wzniósł swoją grę na kolejny poziom. 25 bramek i dziesięć asyst dało mu pierwszy w karierze tytuł króla strzelców i transfer wewnątrz koncernu do najlepszej ligi świata. Tamtego lata zrzucił kolejne siedem kilo. Cztery lata po przejściu na zawodowstwo, czyli wyrwaniu się z IV ligi niemieckiej, grał z Manchesterem United na Old Trafford.
SUFIT CORAZ WYŻEJ
Anglii jednak nie podbił. Od trenerów Grahama Pottera, a potem Roberto De Zerbiego dostawał jedynie epizody. W ich trakcie zdążył pokazać umiejętność strzelania goli, bo pięć bramek w ciągu sześciuset minut w Premier League to znakomity rezultat. Transfer Joao Pedro sprawił jednak, że w ataku zrobiło się dla niego za ciasno. De Zerbi nie skreślał go jednak całkowicie. Zapewniał, że po roku spędzonym w Bundeslidze, chętnie przywita go z powrotem. Sprawy wymknęły się jednak spod kontroli, bo na wypożyczeniu do Stuttgartu jego talent eksplodował bardziej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Początkowo dobre wyniki VfB wiązano z doskonałą formą strzelecką Serhou Guirassy’ego, ale gdy ten najpierw doznał kontuzji, a potem wyjechał na Puchar Narodów Afryki, drużyna Sebastiana Hoenessa nie przestała wygrywać i strzelać mnóstwa goli. A Undav okazał się nie mniej utalentowanym napastnikiem od silnego Gwinejczyka.
Tony Bloom, właściciel Brighton i Royale Unionu, zrobił na nim świetny interes. Sprowadził go z Meppen za darmo. Między własnymi klubami przerzucił go za siedem milionów euro, sprzedał zaś za blisko 27. Nigdy wcześniej VfB nie zapłaciło za nikogo takich pieniędzy. W umowie wypożyczenia klub zapewnił sobie opcję wykupu, z której skorzystał, ale Brighton miało opcję odkupienia piłkarza, co faktycznie zrobiło, otwierając trudne i długie negocjacje. Po wicemistrzowskim sezonie Stuttgart opuścił już Guirassy, najlepszy strzelec zespołu, kapitan Waldemar Anton oraz stoper Hiroki Ito, których podzielili między siebie Borussia Dortmund oraz Bayern Monachium. Nie chcąc zostać w pełni rozgrabionym, Stuttgart walczył o Undava do granicy bólu. Potrzebował jego goli, asyst, ale też jego postaci. W klubie, który w ostatnich latach przekształcił się w doskonałą trampolinę dla talentów z różnych zakątków świata, coraz bardziej brakuje zawodników, z którymi rozmiłowane w VfB trybuny mogłyby się utożsamiać. Kimś takim miał być Anton, który zapewniał, że nigdzie się nie wybiera, więc gdy jednak wyjechał, zatrzymanie Undava stało się jeszcze ważniejsze.
Nowy idol trybun się spłaca. Sezon ligowy rozpoczął od pięciu trafień w ośmiu meczach. Trafił też w meczu o Superpuchar Niemiec. W debiucie w europejskich pucharach strzelił gola Realowi Madryt na Santiago Bernabeu. Uwydatnia tym samym cechę, którą diagnozowali u niego już jego dawni trenerzy: niezależnie od tego, ile osób go ogląda i na jak wielkiej scenie się znajduje, po prostu gra w piłkę. W kraju wzdychającym do tego, co było, wspominającym dawnych piłkarzy, którzy nie mówili jak generatory komunałów, nie jedli jak asceci i nie grali jak idealnie zaprogramowane maszyny, zapotrzebowanie na ulicznych grajków z krwi i kości jest silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Deniz Undav ma więc szansę zostać idolem nie tylko Stuttgartu, ale i całych piłkarskich Niemiec. Na pytanie, gdzie znajduje się jego sufit, nikt już nie odważy się odpowiedzieć. Miała nim być trzecia liga w Niemczech, potem druga i pierwsza w Belgii, wreszcie Bundesliga. Teraz gdy strzela w Lidze Mistrzów i reprezentacji Niemiec, nie sposób już wygłaszać kolejnych prognoz. Lepiej usiąść i patrzeć, jak wystawia masywny tyłek, by osłonić piłkę przed rywalem, a potem ulicznym trickiem wyswobadza się z opresji.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy
- Młodzi, na szczycie, ale już wypaleni. O problemach mentalnych w sporcie
Fot. Newspix