Był 2016 rok, kiedy Mike Conley podpisał najbardziej lukratywną wówczas umowę w historii NBA, wartą 153 miliony dolarów. Obecnie na podobne zarobki może liczyć… kilkudziesięciu koszykarzy w lidze, a rekordowy kontrakt przekracza, bagatela, 310 baniek. – Zawodnicy będą zarabiać więcej niż właściciele klubów – powiedział niedawno, przepowiadając przyszłość, Mark Cuban, mniejszościowy właściciel Dallas Mavericks. Czy faktycznie zmierza to w tym kierunku?
W okresie między sezonami było kilka momentów, kiedy kibice NBA wytrzeszczali oczy i sprawdzali dokładnie podane w mediach liczby. Okazało się, że – utalentowany, ale wciąż budujący swoją pozycję w lidze – Franz Wagner otrzyma od Orlando Magic 224 miliony dolarów za pięć lat gry. Dokładnie tyle samo co Cade Cunningham z Detroit Pistons czy Evan Mobley z Clevelend Cavaliers, również zawodnicy z draftu 2021, również 23-latkowie.
Za talent naturalnie się płaci, a trudno tej trójce go odmawiać. Realia w najlepszej lidze świata w 2024 roku są jednak takie, że wystarczą trzy sezony gry, aby otrzymać umowę wartą ponad 200 milionów. Trzy sezony! To musiało wziąć wielu ludzi z zaskoczenia.
Jak doszło do tego, że gracze NBA zaczęli zarabiać aż takie pieniądze? I czy właściwie gdzieś leżą limity?
“The Big Ticket”, czyli początek wielkiej kasy
Nie byłoby kokosów w obecnej NBA, gdyby nie przełom, który nastąpił w latach dziewięćdziesiątych. Wówczas rosnąca popularność NBA na całym świecie zaczęła zauważalnie przekładać się również na finansowe zyski. W 1995 roku na bazie nowej umowy CBA (kontrakt między właścicielami klubów a Związkiem Zawodników) budżety zespołów – salary cap – wzrosły z niespełna 16 milionów do dokładnie 23. Tyle właśnie władze klubów mogły wówczas wydać na pensje swoich graczy.
Jak to jednak w NBA, już wtedy istniały triki, które pozwalały na przekroczenie tego pułapu. Dlatego też rok później Chicago Bulls podpisali kontrakt z Michaelem Jordanem, na bazie którego ten miał zarabiać… ponad 30 milionów za sezon (30.1 mln w 1996/1997 oraz 33.1 mln w 1997/1998). Jak to było możliwe? Bulls mieli prawo nagiąć budżet, przez to, że przedłużali umowę z członkiem obecnego składu, a nie kontraktowali zupełnie nowego gracza z rynku wolnych agentów (tak zwana zasada Larry’ego Birda). Wyjście poza salary cap wiązało się w przypadku Byków z odprowadzaniem gigantycznego podatku do ligowego budżetu. Ale nie miało to znaczenia: bo marketingowa wartość Jordana i tak sprawiała, że nikt w Chicago stratny na takiej umowie nie był.
Kolejne finansowe trzęsienie ziemi miało miejsce w październiku 1997 roku. Wówczas Minnesota Timberwolves rzucili worek pieniędzy w kierunku Kevina Garnetta. 21-letnia gwiazda zespołu podpisała umowę wartą 126 milionów dolarów za sześć lat gry. Był to rekord rekordów, kwota nie z tej ziemi, która wzbudziła spore kontrowersje oraz napięcia w środowisku. Co mamy na myśli?
Właściciele klubów uznali, że potrzebne są limity w tym, ile mogą otrzymać koszykarze za jeden sezon gry. Zarobki Garnetta, namaszczonego mianem “The Big Ticket”, okazały się jednym z powodów, dla których w 1998 roku miał miejsce lockout; przerwa w rozgrywkach. Właściciele postanowili renegocjować umowę CBA, a koszykarze nie chcieli przystać na ich początkowe warunki. Do porozumienia doszło dopiero na początku 1999 roku.
Michael Jordan w latach 1996-1998 był zdecydowanie najlepiej zarabiającym koszykarzem w NBA
Miliarderzy stojący za największymi sportowymi markami w Ameryce wywalczyli jednak w dużej mierze to, co chcieli. Do NBA zostały wprowadzone “kontrakty maksymalne”, które regulowały pieniądze, jakie mogły trafić do kieszeni zawodników. W jaki sposób? Roczne zarobki graczy z mniej niż sześcioletnim stażem w lidze mogły wynosić 25 procent salary cap. Z ponad siedmioletnim – 30 procent. A z ponad dziesięcioletnim – 35 procent.
2016, czyli moment podzielenia tortu
W związku ze zmianami w umowie CBA zarobki Michaela Jordana z lat 1996-1998 stały się w praktyce nie do pobicia. Nie istniał żaden kruczek, który pozwalał klubom NBA na płacenie zawodnikom ponad 30 milionów rocznie. Ba, w 2006 roku na szczycie piramidy znajdowało się “zaledwie” 20 milionów dolarów, które inkasował w Miami Heat za sezon Shaquille O’Neal.
O ile jednak kontraktowe rekordy z końcówki lat 90 były nieosiągalne, tak łączne salary cap klubów rosło z sezonu na sezon (podobnie jak przychody NBA, bo budżety są określane na bazie zysków, jakie czerpią kluby oraz liga). Dla przykładu: w 2004 roku, kiedy dobiegła końca wspomniana umowa Garnetta z Timberwolves, pułap płac wynosił 43.8 milionów. A pięć lat później – 58.7 milionów.
Cały czas mówiliśmy więc o dość spokojnym oraz stopniowym rozwoju. Sytuacja została wywrócona do góry nogami dopiero w 2014 roku, kiedy NBA podpisało nową 9-letnią umowę telewizyjną, wartą 24.2 miliardy dolarów, ze swoimi partnerami medialnymi – Disneyem oraz Turner. Co to w praktyce oznaczało? Skok rocznych przychodów ligi z kwoty oscylującej wokół 996 milionów do… 2.6 miliarda dolarów.
Stało się wówczas jasne, że pieniądze w NBA zmienią się nie do poznania. Należało tylko poczekać, aż, po pierwsze, końca dobiegnie poprzedni kontrakt o prawach do transmisji. I, po drugie, właściciele klubów oraz Związek Zawodników usiądą do negocjacji dotyczących tego, jak podzielić ten kawałek tortu. Oba te wydarzenia przypadły na rok 2016.
Nowa umowa CBA została podpisana. Salary cap wzrosło nagle o 24 miliony dolarów (z 70 mln do 94.1 mln!). I rozpoczęło się szaleństwo. Wspomniany Mike Conley, który nigdy nawet nie grał w Meczu Gwiazd, otrzymał najlepszą umowę w historii amerykańskich rozgrywek (jak wspominaliśmy – 153 mln za pięć lat gry). W tym samym czasie kontrakty wyższe niż ten Kevina Garnetta z 1997 roku, podpisali też Bradley Beal, Anthony Davis, Andre Drummond (wszyscy 127.7 mln), DeMar DeRozan (139 mln) oraz Damian Lillard (140.2 mln).
Rok później wymazany został natomiast rekord Michaela Jordana. Stephen Curry miał otrzymać od Golden State Warriors ponad 34 miliony za sam sezon 2017/2018.
Ten dostał za dużo? A na co my mamy to wszystko wydać?
Warto jeszcze dokładnie przeanalizować, co miało miejsce w 2016 roku. Z sezonu na sezon kluby otrzymały możliwość (a nawet konieczność, bo w CBA widnieje obowiązek wypełnienia przynajmniej 90 procent salary cap) spożytkowania ponad 20 milionów w budżecie. Z jednej strony zatem zasłużeni zawodnicy otrzymali wysokie kontrakty. A z drugiej te trafiały do zupełnie przypadkowych graczy.
Dla przykładu: Allen Crabbe otrzymał od Portland Trail Blazers kontrakt warty 75 milionów dolarów. W 2020 roku… ten sam zawodnik nie znalazł już kolejnego pracodawcy w NBA. Tamta wypłata była zatem jego ostatnią. Absurdalnie przepłacony został również Timofiej Mozgow, któremu Los Angeles Lakers zaoferowali 64 miliony za cztery lata gry. I pożałowali tego bardzo szybko, bo Rosjanin w Kalifornii spędził tylko… sezon, po czym został wytransferowany do Brooklyn Nets.
Trudno tu mówić o rozsądnym inwestowaniu pieniędzy. Ale od 2016 roku finansowe szaleństwo wcale się nie zatrzymało. Wręcz przeciwnie: salary cap rosło znacznie szybciej niż w pierwszej dekadzie XXI wieku. W sezonie 2022/2023 pułap płac w najlepszej lidze świata wynosił już 123.6 milionów dolarów. A po podpisaniu kolejnej umowy CBA w 2023 roku – 136 milionów w sezonie 2023/2024 i 144 miliony w sezonie 2024/2025.
Stephen Curry w 2017 roku został najlepiej zarabiającym graczem NBA i jest nim do dzisiaj. Za sezon 2024/2025 zainkasuje ponad 55 milionów dolarów
Właściciele klubów NBA muszą wydawać to, co mają ustalone (wspomniane 90 procent budżetu), ale przecież nie płaczą, bo mówimy o miliarderach. A zawodnicy pokroju Franza Wagnera czy Cade’a Cunninghama wiedzą, że mają silną pozycję negocjacyjną. Bo choć nie należą do grona najlepszych koszykarzy w lidze, to w swoich ekipach są postaciami numer jeden albo dwa. Czemu mieliby zatem nie żądać maksymalnego kontraktu?
Maksymalnego kontraktu, który w przypadku zawodników z mniej niż sześcioma sezonami spędzonymi w lidze wynosi, jak wspomnieliśmy, 25% salary cap. Teraz natomiast weźmy pod uwagę wspomniane 144 miliony i włączmy kalkulator. Wynik jest jasny: jest to naprawdę sporo pieniędzy.
A to jeszcze nie koniec. W 2024 roku NBA doszło do porozumienia w sprawie kolejnej, 11-letniej umowy telewizyjnej, która wejdzie w życie od rozgrywek 2025/2026. Prawa do transmisji tym razem uzyskały Disney, NBC oraz Amazon. Za ile? 76 miliardów dolarów. Tak, to ponad trzy razy więcej niż NBA wynegocjowało dziesięć lat temu.
NBA w 2030 roku, czyli przygotujcie się na szaleństwo
I tu dochodzimy do sedna sytuacji: obecna umowa CBA zakończy się dopiero w 2030 roku. Zanim doczekamy się kolejnego astronomicznego skoku kontraktów w NBA, karierę zdążą zakończyć LeBron James czy Stephen Curry. Obejrzymy też igrzyska olimpijskie w Los Angeles oraz dwie edycje piłkarskich mistrzostw świata. To szmat czasu.
Ale nieuniknione w końcu nadejdzie. Związek Zawodników zrobi wszystko, aby urwać dla siebie jak najwięcej ze wspomnianych 76 miliardów. A właściciele klubów zrobią wszystko, aby jak najwięcej zatrzymać. Pewne jest jednak, że w sezonie 2030/2031 na nikim, a to absolutnie nikim, nie będzie robiło wrażenia, że Michael Jordan swego czasu inkasował trzydzieści baniek rocznie.
W tym wszystkim należy również pamiętać, że NBA staje się coraz bardziej wartościowe. Michael Jordan sprzedał Charlotte Hornets za 3 miliardy dolarów, kiedy trzynaście lat wcześniej klub kosztował go 275 milionów. Podobny zysk zanotował też Mark Cuban, który w 2000 roku kupił Dallas Mavericks za 285 milionów, a sprzedał (większościowy pakiet akcji) za 3.5 miliarda.
Idźmy dalej: obecnie każdy z trzydziestu klubów NBA jest wyceniany przez Forbesa na kwotę wyższą niż 2 miliardy, które Steve Ballmer zapłacił w 2014 roku za Los Angeles Clippers, a więc drużynę z jednego z najlepszych sportowych rynków na świecie. Liderzy – Golden State Warriors – mają być warci aż 7.7 miliardów. Kiedy zatem NBA zostanie powiększone o kolejne dwa zespoły, co już zapowiedział komisarz Adam Silver, do budżetu ligi (oraz kieszeni właścicieli) ponownie wpłynie astronomiczna kwota (6? 8? 10 miliardów?). Oczywiście z tytułu sprzedania praw do umieszczenia drużyny NBA w Seattle, Las Vegas, Kansas City czy innym amerykańskim mieście.
Ile będą zarabiać gwiazdy NBA w kolejnej dekadzie?
No dobra, ale jak to wszystko wpłynie na zarobki zawodników? Wydaje się, że z racji na wspomniane skoki salary cap kwestią czasu jest, aż ktoś przebije Jaysona Tatuma, jedynego zawodnika NBA z kontraktem wyższym niż 310 milionów dolarów (a dokładnie – mowa o 314 mln).
Przykładowo: jeśli w 2025 roku Luka Doncić otrzyma wyróżnienie jako członek jednej z trzech najlepszych piątek sezonu (jedyny czynnik dodatkowy wpływający na wysokość maksymalnej umowy), to będzie mógł podpisać kontrakt warty 346 milionów dolarów! Biorąc pod uwagę talent Słoweńca: to tylko kwestia czasu, aż zostanie najlepiej opłacanym koszykarzem wszech czasów. Ale on też oczywiście zostanie pobity.
Mark Cuban i Luka Doncić
W tym miejscu bowiem warto zaznaczyć jeszcze dwa niuanse wchodzące w skład obecnej umowy CBA. Po pierwsze, salary cap nie może zanotować jakiegokolwiek spadku. A po drugie, nie może wzrastać o więcej niż 10 procent z sezonu na sezon. Jak wylicza Forbes, od rozgrywek 2025/2026, kiedy wejdzie w życie nowa umowa telewizyjna, pułap płac powinien rosnąć w maksymalnym możliwym tempie. Co oznacza, że trzy lata później przekroczy 200 milionów dolarów.
Co w tym może przeszkodzić? Na pewno czynniki zewnętrzne, które wpłynęłyby na dochody NBA.
– W ostatnich trzech sezonach salary cap wzrastało o dokładnie dziesięć procent, mimo tego, że do NBA nie napływały nowe pieniądze – wypowiadał się na łamach “TheStreet” prawnik Colin Maher. – Jeśli nie wydarzy się nic szalonego, jak pandemia albo nagły spadek zainteresowania NBA, to dalej będziemy mogli spodziewać się takiej tendencji.
Jak wspomnieliśmy: kluczowy moment nadejdzie w 2030 roku, kiedy w decydującą fazę wejdą negocjacje nowej umowy CBA między właścicielami klubów a zawodnikami. Ci drudzy nie będą jednak musieli osiągnąć niczego niezwykłego, aby coraz bardziej się bogacić. Wystarczy, że dopilnują, by salary cap wciąż rosło o dziesięć procent z sezonu na sezon. To nie powinno być problemem, skoro NBA oraz kluby (a więc na ten moment 31 podmiotów) co roku będą dzielić się niespełna 7 miliardami dolarów z samych praw telewizyjnych. A nie zapominajmy jeszcze o sprzedaży biletów, koszulek, gadżetów klubowych oraz sponsorach.
Wracając: jeśli salary cap faktycznie będzie corocznie notowało dziesięcioprocentowy skok, w rozgrywkach 2032/2033 dobije do 302 milionów dolarów. A to sprawi, że na bazie maksymalnego kontraktu (w wariancie 35% budżetu) koszykarz NBA zarobi nawet 100 milionów dolarów za jeden sezon gry!
Oczywiście, to dalej przewidywania, które nie zakładają żadnych kataklizmów w lidze oraz dookoła niej. Zgadza się jednak z nimi Mark Cuban, biznesmen, miliarder i były właściciel Dallas Mavericks, który wypowiedział się w podcaście Club Shay Shay, prowadzonym przez byłego zawodnika NFL i osobowość telewizyjną Shannone’a Sharpe’a:
– Czy zobaczymy zawodnika NBA z miliardowym kontraktem? Tak, zakładając, że wartość praw transmisyjnych będzie dalej iść w górę. […] Kiedy już do NBA trafią pieniądze z nowej umowy telewizyjnej, zawodnicy zaczną zarabiać więcej niż właściciele klubów. I dobrze, bo bez nich nie ma ligi. Jeśli do pokoju weszłoby 53 graczy NFL, nie rozpoznałbyś 50 z nich. A w NBA znasz każdego pojedynczego zawodnika.
Słowa Cubana należy brać z przymrużeniem oka, ponieważ dla miliarderów pokroju Steve’a Ballmera z Los Angeles Clippers czy Dana Gilberta z Cleveland Cavaliers posiadanie klubu NBA… to nic innego niż hobby. A na pewno nie główne źródło zarobku. Oczywiście, nikt z nich na byciu częścią najlepszej ligi świata nie traci. Ale dla starszych, bogatych panów w garniturach ważniejsze są notowania na giełdzie, niż to co dzieje się w ich klubie sportowym.
W każdym razie: owszem, w perspektywie kilku kolejnych lat pieniędzy do NBA zacznie wpływać coraz więcej. Bogaci będą stawać się coraz bogatszymi, a zawodnicy spoza ligowej czołówki otrzymywać umowy z “ośmioma zerami”. A my pół żartem, pół serio możemy powiedzieć: jeśli masz wysokiego syna, to zapisz go na zajęcia koszykarskie.
Czytaj więcej o NBA:
- Czy to będzie przełomowy sezon Jeremy’ego Sochana?
- Tydzień do startu NBA. Jakie zespoły będą rozdawać karty? [TOP10]
- LeBron i Bronny razem. Początek czegoś wielkiego czy tylko miła historia?
Fot. pixabay.com (główne), Newspix.pl (główne i reszta).