Wychowankowie strzelający, wypełniający limit minut młodzieżowców i sprawiający, że niedobór zmienników staje się mało zauważalny. Rezerwowi przestawiani na nowe pozycje i radzący sobie tam nadspodziewanie dobrze. W futbolu prawie wszyscy dążą do posiadania wyrównanych i szerokich kadr, ale gdy to się nie udaje, nie zawsze wychodzi źle. Pogoń Szczecin ma szansę się o tym przekonać.
Szeroka kadra to marzenie wszystkich trenerów, dyrektorów sportowych i kibiców. Przy pięciu zmianach dokonywanych obecnie w meczach zyskuje jeszcze większe znaczenie. Kto gra na trzech frontach, nie może sobie pozwolić, by jej nie mieć. Ale i ci, którzy skupiają się tylko na lidze, zwykle starają się być zabezpieczeni na wszystkie możliwe przeciwności. Kartki, kontuzje, spadki formy. Nawet gdy nic takiego się nie wydarza, trenerzy uwielbiają mieć po dwóch piłkarzy o zbliżonych umiejętnościach na daną pozycję, by móc obserwować, jak wzajemna rywalizacja podnosi ich poziom i by mieć możliwość dobierania składu pod konkretnego rywala. Nic więc dziwnego, że kibice co okno transferowe wypatrują kolejnych wzmocnień. Nawet jeśli nie do pierwszego składu, to przynajmniej, by wzmocnić konkurencję.
Są jednak w świecie futbolu nieliczne miejsca, które temu trendowi się opierają. W Polsce zwolennikiem innego typu budowy kadry był choćby Marcin Brosz, który w Górniku Zabrze nie chciał mieć dwóch równorzędnych piłkarzy, a rodzaj relacji mistrz-uczeń. Doświadczony zawodnik, w stylu Szymona Matuszka, miał stopniowo przekazywać wiedzę wchodzącemu do seniorskiej szatni piłkarzowi z jego pozycji, w rodzaju Szymona Żurkowskiego. Początkowo nie było żadnych wątpliwości, który ma grać, ale z czasem, gdy postępy młodego szły w odpowiednim tempie, trener dokonywał podmiany. Wielokrotnie wspominał zresztą o momencie w rundzie rewanżowej sezonu I-ligowego, gdy wraz ze sztabem zorientował się, iż wewnętrzne gierki zaczyna wygrywać skład, który zaczynał rozgrywki jako rezerwowy. To od tego momentu rozpoczęła się spektakularna przemiana odmłodzonego zespołu, który rzutem na taśmę awansował do Ekstraklasy i jako beniaminek awansował do europejskich pucharów.
W światowej piłce do największych orędowników wąskich kadr należy od lat Bayern Monachium. Tam główną przyczyną są – jakkolwiek to brzmi — ograniczenia budżetowe oraz chęć utrzymania dobrego nastroju w szatni. W niemieckim gigancie uznali, że stać ich na utrzymywaniu kilkunastu elitarnych piłkarzy na wysokich kontraktach, ale nie 20-25, jak dzieje się często w klubach angielskich, finansowanych przez miliarderów albo wręcz całe państwa, czy czołowych w innych ligach zagranicznych. Co więcej, doszli do wniosku, że posiadanie w szatni 25 reprezentantów krajów, 25 gwiazd, zdecydowanie utrudnia utrzymanie przynajmniej przyzwoitej atmosfery w zespole. Im mniej siedzących na ławce milionerów, tym łatwiej o posiadanie drużyny we względnie dobrych humorach.
JAK NIE BLOKOWAĆ WYCHOWANKÓW
Prowadzi to do specyficznej polityki rekrutacyjnej Bayernu, który poszukuje piłkarzy uniwersalnych, mogących bez większych problemów przechodzić między pozycjami. Najbardziej znanym przykładem jest Joshua Kimmich, płynnie krążący między środkiem pomocy a prawą obroną. Również jednak Serge Gnabry, Thomas Mueller, Leroy Sane czy Jamal Musiala mogą grać na przynajmniej dwóch pozycjach w drugiej linii lub w ataku. Eric Dier obstawi wszystkie pozycje w obronie, Alphonso Davies zagra na lewej obronie i na skrzydle, Raphael Guerreiro zaś – podobnie jak Kimmich po drugiej stronie – przechodzi z boku defensywy do środka drugiej linii. W ten sposób trenerzy nawet mając do dyspozycji niewiele osób, są w stanie obsadzić nimi podwójnie większość pozycji.
Bawarczycy dbają, by poprzez coroczne kupowanie gwiazd, nie zamknąć drogi do pierwszego zespołu wychowankom, którzy od zawsze mają stanowić jeden z trzech (obok zagranicznych gwiazd i najlepszych piłkarzy pozostałych klubów Bundesligi) filarów Bayernu. Ścieżka z akademii do pierwszej drużyny i tak była w ostatniej dekadzie mało drożna, ale co jakiś czas jednak komuś udaje się ją pokonać. Najlepszym przykładem jest choćby Musiala, ściągnięty za 200 tysięcy euro do drużyny U-17, a dziś będący jedną z twarzy drużyny Vincenta Kompany’ego. Jeszcze bardziej znamienny wydaje się jednak zeszłoroczny przykład Aleksandara Pavlovicia, który zrobił furorę i w debiutanckim sezonie przebił się do kadry Niemiec na Euro 2024 (ostatecznie nie pojechał na nie z powodu kontuzji).
Thomas Tuchel, były trener monachijczyków, zgłaszał zeszłego lata potrzebę znalezienia typowego defensywnego pomocnika. Wybór padł na Joao Palhinhę z Fulham. Londyński klub nie chciał jednak sprzedać Portugalczyka pod koniec okna transferowego, nie mając gotowego następcy. Windował więc cenę, przedłużając negocjacje. Ostatecznie zawodnika nie udało się kupić, a Tuchel zmuszony został załatać wakat własnymi zasobami. Sięgnął po 19-latka z rezerw, grającego w klubie od siódmego roku życia. Po roku Bayern wrócił do tematu Palhinhii, dopinając z opóźnieniem jego przeprowadzkę. Na razie jednak reprezentant Portugalii siedzi głównie na ławce, bo Kompany, nowy trener, wyżej ceni… Pavlovicia. Można się jedynie zastanawiać, jak potoczyłyby się losy młodego defensywnego pomocnika, gdyby życzenie Tuchela udało się zrealizować zeszłego lata. Transfer jest najprostszym, ale często nie najlepszym rozwiązaniem.
POGOŃ NA RÓŻNYCH BARKACH
Tego typu rozważania brzmiałyby mało przekonująco dla kibica Pogoni Szczecin przed startem obecnego sezonu. Wstrzemięźliwość zarządu na rynku transferowym była traktowana jako zapowiedź chudych lat i trwającej wciąż smuty po zmarnowanej szansie na zdobycie Pucharu Polski zeszłej wiosny. Kiedy konkurencja się wzmacniała, Portowcy pozyskiwali jedynie rezerwowego bramkarza (Krzysztof Kamiński), na koniec okna dokładając jeszcze tylko Dimitriosa Keramitsisa, młodego, perspektywicznego stopera z Grecji. Nie wyglądało to na wzmocnienia mające — tym razem to już na pewno – dać klubowi wyczekiwane trofeum. Narastała zrozumiała frustracja związana z sezonem, który jeszcze się nie zaczął, a już niczego dobrego nie zwiastował.
Rzeczywistość może nie wygląda dla Portowców różowo, ale na pewno nie tak czarno, jak ją malowano, zanim jeszcze piłka zaczęła się toczyć. Pogoń (u siebie) gra efektownie i skutecznie, czym nadrabia fatalną dyspozycję na wyjazdach, utrzymując kontakt z czołówką. Gra dalej w Pucharze Polski, co może nie jest na tym etapie jakimś wielkim osiągnięciem, ale kilku drużynom Ekstraklasy, w tym czołowym, nawet to się nie udało. Wydaje się, że dość bezboleśnie przeszła zaskakującą zmianę trenera, bo już wcześniej miała przygotowanego następcę, wychowanka. Ma więcej punktów niż rok temu na tym samym etapie i tylko jeden mniej niż dwa lata temu. Może i nie wygląda na klub robiący kroki do przodu, ale też nie jak taki, który się cofa, tracąc kontakt z krajową czołówką. A przecież tego wielu się spodziewało.
Co jednak najciekawsze, to samo udaje się osiągać jednak inaczej skonstruowaną kadrą. Brak opcji rezerwowych wskazywano już od dawna jako największy problem Portowców. Gdy wiosną w słabszej dyspozycji był Kamil Grosicki, gdy akurat nie trafił do siatki Efthymis Kolouris, drużyna stawała się bezradna. Nierzadko brakowało jej impulsów z ławki. Analogia do Leo Messiego, zaproponowana przez samego byłego reprezentanta Polski, zdawała mu się w pewnym momencie poprzedniego sezonu ciążyć. Dopóki Argentyna wisiała wyłącznie na barkach Messiego, przegrywała turniej za turniejem. Dopiero gdy reszta drużyny zaczęła go nieść do triumfu w mistrzostwach świata, on pociągnął ją ze zdwojoną siłą. W Pogoni albo był Grosicki, albo nie było nikogo. Grosicki strzelał, asystował, błyszczał, rozmawiał z mediami po zwycięstwie i kibicami po porażce. Grosicki, wszędzie Grosicki.
LIMIT WYPEŁNIA SIĘ SAM
Wydaje się, że w pewnym momencie on sam też to zrozumiał. Pozwolił, by do rzutu karnego podszedł niedawno Kolouris. Zaczął więcej mówić o odpowiedzialności branej przez młodych zawodników. Grosicki dalej jest najważniejszym piłkarzem, twarzą tego zespołu, od tego nie ucieknie. I nie o to chodzi, by uciekał. Chodzi o to, by czasem mecz ze Stalą Mielec pomógł przepchnąć przesunięty do ataku na końcówkę Alex Gorgon, by czasem Austriak, wchodząc z ławki na skrzydło, dał trzy punkty z Legią. By impuls dał Kacper Łukasiak, z dystansu, jak w Rzeszowie, przyładował Rafał Kurzawa, a czasem błysnęli Patryk Paryzek i Adrian Przyborek. Albo by Leo Borges zapakował gola po rzucie rożnym. Na razie zmiennicy Pogoni mają na koncie cztery bramki. Więcej graczom wpuszczanym z ławki zawdzięcza tylko Górnik Zabrze.
Pogoń w zeszłym sezonie grała najstarszym składem w lidze i nie wypełniła limitu minut młodzieżowców, co słusznie wskazywano jako powód do wstydu dla klubu szczycącego się tak dobrą akademią. Jednocześnie jednak po czasie widać, że minuty młodzieżowców nie są żadnym miernikiem tego, jak w klubie szkoli się młodzież. Można bezproblemowo wypełnić limit pozyskanym z innego klubu bramkarzem. Mona go nie wypełnić, ale jednocześnie przygotowywać młodzież, która jeszcze nie jest gotowa, by grać w Ekstraklasie i wpuszczanie jej mogłoby negatywnie wpłynąć na wyniki. Ale jutro gotowa już będzie. Przecież gdy Pogoń nie wypełniała limitu, Łukasiak, dziś najczęściej grający młodzieżowiec, już był jej piłkarzem, tyle że ogrywał się na wypożyczeniu do Górnika Łęczna.
Średnia wieku wyjściowej jedenastki nadal należy w Szczecinie do najwyższych lidze, bo Pogoń ma bardzo doświadczony kręgosłup, ale młodzież w pierwszym etapie sezonu znaczy nieporównanie więcej niż w poprzednim. Bez żadnych zewnętrznych transferów już udało się jej uzbierać 946 minut (za EkstraStats.pl), co stanowi szósty wynik w lidze. W tym tempie limit wypełni się sam na kilka kolejek przed końcem. Co więcej, młodzieżowcy nie tylko grają, ale i dają realną wartość. Z trzema golami na koncie są najskuteczniejsi w całej lidze.
SZANSE WYCHOWANKÓW
A przecież ich wpływ pewnie byłby większy, gdyby Przyborek, być może najzdolniejszy z nich, nie miał problemów zdrowotnych. Warto podkreślić, że wszyscy pojawiający się w tym sezonie młodzieżowcy Pogoni to jej wychowankowie (przynajmniej w szerokim rozumieniu proponowanym przez UEFA), nie gracze podebrani innym klubom już jako seniorzy. Łukasiak i Olaf Korczakowski urodzili się w Szczecinie, Przyborek w Koszalinie i do Pogoni dołączył jako 14-latek, poznaniak Paryzek trafił do akademii Portowców w wieku 16 lat. Biorąc pod uwagę, że wychowankiem jest także Grosicki, Pogoń wyróżnia się pod tym względem na tle Ekstraklasy. W jej kadrze jest obecnie dziesięciu piłkarzy, którzy przeszli przez grupy młodzieżowe. Siedmiu z nich już grało w tym sezonie w lidze, ósmy Maciej Wojciechowski wystąpił ostatnio w meczu Pucharu Polski. Pod względem minut wychowanków CIES Football Observatory plasuje Portowców na czwartym miejscu w lidze z ponad 16% możliwego czasu gry. A byłoby przecież jeszcze lepiej, gdyby kontuzji wciąż nie leczył Marcel Wędrychowski, szczecinianin, mający na koncie już 59 występów w elicie.
Można się tylko zastanawiać, jak wyglądałyby perspektywy ich wszystkich na zbieranie minut w Ekstraklasie, gdyby akurat Pogoń nie była w trudnej sytuacji finansowej i mogła sobie pozwolić na większe inwestycje w transfery. Ale na wąskiej kadrze Portowców korzystają nie tylko miejscowi piłkarze. Ciekawy jest przykład Leo Borgesa, który trafiał do klubu jako lewy obrońca i przegrał na tej pozycji rywalizację z Leonardo Koutrisem. Brak dostępnych opcji na środku obrony zmusił trenera Jensa Gustafssona do wystawiania go w zeszłym sezonie na pozycji stopera. Być może kosztowało to Pogoń zdobycie Pucharu Polski, bo to jego fatalna strata na początku dogrywki pozwoliła Wiśle Kraków na objęcie prowadzenia na Stadionie Narodowym. To, podobnie jak granie z konieczności Frederikiem Ulvestadem na prawej obronie, gdy z gry wypadał Linus Wahlqvist, traktowano jako dowód, że trener nie dostał w Szczecinie odpowiednich narzędzi.
Niewykluczone, że jest w tym sporo racji. Jednocześnie jednak dziś coraz częściej można odnieść wrażenie, że Brazylijczyk to w tej chwili… najlepszy stoper Pogoni. A jego szybkość, w połączeniu z dominującą lewą nogą oraz świetnymi crossowymi podaniami na kilkadziesiąt metrów, przy wciąż w miarę rozwojowym wieku (23 lata), czynią z niego kandydata do przyniesienia klubowi niezłych pieniędzy. Wzrost wprawdzie może mu utrudniać zrobienie kariery na tej pozycji, ale dla klubów grających wysoko ustawioną linią obrony, albo broniących trójką z tyłu, może być bardzo ciekawą opcją. Czy byłby nią, gdyby Pogoń stać było na kupienie nowego stopera, można powątpiewać.
AKADEMIA JAKO KARTA NA TRUDNE CZASY
Kibiców ma to oczywiście prawo nie interesować, zwłaszcza ci szczecińscy mogą oczekiwać sukcesu tu i teraz, bo wypatrywali go już dostatecznie długo. Patrząc jednak z perspektywy neutralnej, kadra Pogoni na obecny sezon, w którym drużyna nie rywalizuje w europejskich pucharach, jest zbudowana bardzo zdrowo. Z bardzo mocną jedenastką, pozwalającą myśleć o czołowych miejscach w lidze – oczywiście mowa bliżej pozycji pucharowych niż samego szczytu, wyróżniającymi się w skali ligi jednostkami, kilkoma doświadczonymi i uniwersalnymi zmiennikami (Borges – przy zdrowym Malcu i Zechu; Gorgon, Gamboa), uzupełnionymi naprawdę całkiem zdolną młodzieżą grającą na różnych pozycjach. Pogoń nie ma oczywiście po dwóch równorzędnych zawodników na pozycję, trudno kogokolwiek przekonywać, że nie ma różnicy, czy gra Kolouris, czy Paryzek albo Wahlqvist, czy Lis. Ale ma na każdą pozycję przynajmniej po jednym zawodniku na już i jednym, nieźle rokującym, na kiedyś. A dla zespołu rywalizującego w rytmie tygodniowym to już całkiem dobry punkt wyjścia, by rozegrać przynajmniej przyzwoity sezon, a przy tym wypromować kilku piłkarzy i podreperować budżet.
Inwestycje w akademię nigdy nie brzmią tak efektownie, jak pozyskanie nowego piłkarza do pierwszej drużyny, a nazwisko gracza wracającego z wypożyczenia do niższej ligi albo przechodzącego z rezerw nie jest analizowane w programach poświęconych Ekstraklasie. Ale właśnie w takich momentach – zawirowań, zakrętów, brakujących środków – okazuje się, że kto ma akademię, ma w ręku kartę pozwalającą czasem zamieniać kiepsko zapowiadające się sezony w całkiem przyjemne. Jeszcze nie wiadomo, czy stanie się to udziałem Pogoni, do tego niezbędna jest szybka i drastyczna poprawa gry na wyjazdach, ale są na to widoki. A jej przykład może pokazać, że także w polskich warunkach czasem lepiej uniknąć transferu za wszelką cenę, umożliwiając rozwój kogoś, na kogo wcześniej nie zwracano uwagi.
MICHAŁ TRELA
***
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Trela: Osiem resetów w pięć lat. Wisła Królewskiego, czyli słowa, nie czyny
- Trela: Cmentarzysko trenerów. Dziedzictwo, które przygniotło również Fornalika
- Trela: Do źródeł. Raków Częstochowa chciał biegać, ale znów uczy się chodzić
Fot. Newspix