Goncalo Feio prawdopodobnie słusznie diagnozuje podejście mentalne jako jeden z głównych mankamentów polskich klubów i na razie dość skutecznie przekonuje zawodników do pracy bez piłki. Ubóstwo rozwiązań w ataku pozycyjnym i brak czasu na ich szlifowanie mogą jednak okazać się problemem w walce o cel nadrzędny, czyli mistrzostwo. A nerwowe reakcje trenera na drobne na razie niepowodzenia to pierwszy sygnał ostrzegawczy.
We wszelkich biografiach znanych sportowców jeden motyw przewija się tak często, że wspominanie go zrobiło się już nudne. Obsesja wygrywania, kompletny brak umiejętności przyjęcia porażki do wiadomości, wręcz uzależnienie od rywalizacji. Można dojść do wniosku, że specyficzny gen, który doprowadza do tego, że dorosły nie potrafi odpuścić swojemu dziecku wygranej w „Chińczyka”, a porażka z kumplem w ping-ponga powoduje u niego nieprzespaną noc, jest warunkiem niezbędnym, by zostać wyczynowym sportowcem.
Tego rodzaju mentalności może czasem brakować, gdy ogląda się kluby z polskiej ligi, które notorycznie weekendowe porażki uzasadniają meczami w środku tygodnia i zasadniczo dość łatwo przychodzi im znajdowanie usprawiedliwień, dlaczego coś im nie wyszło. Granie rezerwowym składem, nieobecność kluczowego piłkarza to wystarczające powody, by nie irytować się po przegranym meczu i zracjonalizować niepowodzenie. Piłkarzy naprawdę kipiących od złości po pozornie nieistotnych porażkach nie tak łatwo znaleźć. Pojawiają się dopiero wtedy, gdy zaczyna im uciekać jakiś wyższy cel. Grozi im spadek z ligi, utrata mistrzostwa, czy brak awansu do europejskich pucharów. Późną wiosną tzw. sportową złość łatwiej dostrzec, niż o niej usłyszeć.
W tym sensie kultura nieustannej rywalizacji wprowadzana do Legii przez Goncalo Feio wydaje się słusznym kierunkiem. Określenie „syte koty” przylgnęło za sprawą mediów społecznościowych do zeszłorocznej drużyny Lecha Poznań, ale problem jest szerszy. Istnieje w lidze szereg klubów, które – zapewniwszy sobie utrzymanie – jakby kończyły sezon. Grają bez wcześniejszego zęba. Nie mając już zewnętrznego noża na gardle, a same nie potrafią sobie go narzucić. Trenerzy zaś też zawsze znajdują dla nich usprawiedliwienie, prawdopodobnie sami czując zadowolenie z tego, co już osiągnęli. Łukasz Olkowicz, w przedsezonowym reportażu poświęconym nowemu wydaniu Legii, opublikowanym w serwisie Przegląd Sportowy Onet, sugeruje, że stołeczni piłkarze rywalizują chyba nawet o to, kto szybciej zje zupę. Trener Feio już po jednej porażce z Piastem Gliwice uderzył w takie tony, jakby faktycznie coś istotnego się wydarzyło. Tego rodzaju zmiana podejścia do porażki, odbieranie jej wręcz jako osobistej potwarzy, po której lepiej się do przegranego nie zbliżać, może polskiej lidze zrobić dobrze.
PRZEGRANY MECZ JAKO TRAGEDIA
Bicie w tarabany po obiektywnie nieistotnej wpadce z Piastem można było odebrać jako zagrywkę psychologiczną, która ma pokazać piłkarzom, że wymówek nie będzie, trener faktycznie oczekuje, że będą wygrywać zawsze i wszędzie, nawet trzy dni przed kluczowym dla losów całego sezonu meczem z Brondby w eliminacjach Ligi Konferencji. Kategoryczna niechęć do przekładania meczów ligowych też sugerowała, że Feio chce skończyć z kulturą ciągłych wymówek. W świątek, piątek czy niedzielę, jego Legia ma być gotowa do gry, do poświęcenia, do wygrywania. Niestety, jeszcze w trakcie tej samej konferencji prasowej kultura wymówek uderzyła ze zdwojoną mocą. Z ust samego trenera, który mówił, że z gry co trzy dni nie będzie czynił wytłumaczenia, ALE… I tu wyjechał z całą dobrze wszystkim znaną litanią o braku czasu na treningi z powodu gry na trzech frontach.
Oczekiwałem jednak meczu Legii z Puszczą jako zapowiedzi czegoś nowego. Że oto, inaczej niż w poprzednich latach, w Warszawie nie będą już traktować niezłych wyników pucharowych jako cichego przyzwolenia na gubienie punktów w lidze. Za Czesława Michniewicza ciśnienie na powrót do fazy grupowej europejskich pucharów było tak duże, że Legia wręcz ostentacyjnie traktowała pierwsze mecze nowego sezonu ligowego jako sparingi, co potem wymknęło się spod kontroli. Rok później nie grała więc w pucharach i problem odpadł. Ale powrócił przed rokiem już za Kosty Runjaicia, gdy dobre wyniki w Europie musiały narracyjnie równoważyć zbyt częste wpadki w lidze. Doprowadziło to do długiej, jak na warunki współczesnej Legii, przerwy od zdobywania mistrzostwa Polski (poprzednia tak długa miała miejsce za czasów schyłkowego ITI). W tym roku komunikacja była już z okolic klubu jasna: mistrzostwo to cel nadrzędny.
Pojawiła się jednak na horyzoncie rywalizacja z Broendby i Legia przegrała z Piastem. Złe wrażenie zmazała wprawdzie w Kopenhadze, ale tego właśnie błędu z poprzedniego sezonu miała uniknąć. Zmazywania plam w jednych rozgrywkach dobrymi występami w innych. Liga i puchary to osobne rozgrywki. Plamę z Piasta Legia mogła zmazać, tylko ogrywając Puszczę. Nie robiąc tego, doprowadziła do sytuacji, w której w dwóch meczach ligowych sąsiadujących ze spotkaniami z Broendby zdobyła tylko punkt. To właśnie tego rodzaju straty powodowały w poprzednich latach niemożność sięgnięcia po tytuł. Na tej samej zasadzie wygranie ewentualnego rewanżu z Duńczykami będzie sukcesem, który nie będzie miał żadnego znaczenia, gdy Legia wyjdzie w niedzielę na mecz z Radomiakiem. Bo jeśli z nim nie wygra, przedłuży serię bez zwycięstwa w lidze do trzech. To właśnie, a nie kontuzje, podróże, czy konieczność rotowania składem, jest największą trudnością grania na kilku frontach: co trzy dni trzeba wartość udowadniać na nowo.
KRAKOWSKIE WOJENKI
Pod tym względem właściwie całość wizyty Legii w Krakowie należy uznać za rozczarowanie. Pierwszy sygnał alarmowy mógł zadźwięczeć już podczas przedmeczowej rozmowy dla Canal+, gdy Feio, na zagajenie reportera, że jest młodym trenerem, który uczy się gry na trzech frontach, widocznie się obruszył, że „młodym chyba wiekiem, bo trudno znaleźć w Polsce trenerów z tak dużym doświadczeniem w Europie”. Portugalczyk, który samodzielnie poprowadził na razie zespół w trzech meczach eliminacyjnych, do swojego bogatego doświadczenia w Europie dolicza jeszcze sześć europejskich meczów Rakowa Częstochowa w czasach, gdy był tam asystentem i pewnie także bycie analitykiem wideo u Henninga Berga w Legii. Wciąż jednak mówienie czegoś takiego w lidze, w której asystent trenera Rakowa samodzielnie rywalizował w Lidze Europy (nie w eliminacjach), trener Górnika Zabrze wygrywał w pucharach z Fiorentiną, Korony Kielce remisował z Juventusem, a Śląska Wrocław z Realem Madryt, Zagłębia Lubin zaś remisował z Anglią w meczu o punkty, mówienie o ponadprzeciętnych doświadczeniach europejskich świadczy o kompletnym braku pokory Feio. Ale nic to, nie dla pokory zatrudniano go w Legii.
Gorsze rzeczy działy się po meczu, gdy znów padły słowa „ja jestem winny”, a po nich nastąpiła cała litania okoliczności łagodzących. Po słowach „ja jestem winny” dalsze wyjaśnienia powinny zawsze dotyczyć własnych przewin. Jestem winny, bo źle wybrałem skład, źle przygotowałem drużynę, zaskoczył mnie trener przeciwników, niewłaściwie zakomunikowałem oczekiwania. Jeśli po „jestem winny”, następuje „ale”, czyli tzw. kasownik semantyczny (wszystko przed nim przestaje mieć znaczenie), można sobie darować przyznawanie się do winy, bo nie ma żadnej wartości. Po konferencji w Krakowie i tak wiemy, że Feio nie czuje się winny.
Winna jest Puszcza, bo nie podlała i nie skosiła murawy (być może to prawda, nie wiem, ale wyobrażam sobie, że akurat na stadion wynajmowany od Cracovii macki wszechmocnego Tomasza Tułacza mogą akurat nie sięgać; Puszcza tak naprawdę też jest tam gościem, tyle że częstszym niż drużyny przyjezdne). Winna jest Puszcza, bo długo wznawia stałe fragmenty gry, przez co efektywnego czasu gry w jej meczach jest niewiele. Winna jest Legia, bo panuje w niej kultura szukania winnych, która do niczego nie prowadzi. Winni są dziennikarze, bo nie pytają o taktykę. Winni są kibice, bo nie klaszczą, jak ponoć w Danii, gdy osiemnastolatek popełni błąd prowadzący do straty gola. Winna jest cała polska kultura piłkarska, bo nie kocha piłkarzy.
PRZEDSTAWICIEL POLSKIEJ MYŚLI SZKOLENIOWEJ
Jakkolwiek trenerowi Feio to nie w smak, on także należy do polskiej kultury piłkarskiej. 14 z 34 lat życia spędził w Polsce. I to te czternaście zawodowo formatywnych. To polskie kluby dały mu szansę pracy w swoich sztabach i akademiach. Nawet swoją jedyną zagraniczną przygodę trenerską, czyli epizod w roli asystenta w lidze greckiej, zawdzięcza znajomościom zawartym w Polsce, bo Kiko Ramirez wziął go do Xanthi nie dlatego, że znał Feio z portugalskiego rynku, tylko z Wisły Kraków. To w Polsce Feio uzyskał licencję UEFA Pro i dostał do samodzielnego prowadzenia pierwszy zespół. To wreszcie Polska dała mu szansę trenowania jednego z największych polskich klubów, choć zwykle trenerzy, którzy wprowadzają drużyny z II ligi do I, nie otrzymują takiej szansy. Postawmy sprawę jasno: Feio to portugalski obywatel, ale polski trener, przedstawiciel polskiej myśli szkoleniowej tak samo, jak Adrian Siemieniec, ale też Michał Probierz i Jacek Gmoch.
W tym sensie jego wypowiadanie się ex cathedra o polskiej kulturze piłkarskiej, stawianie się w roli Leo Beenhakkera jako recenzenta drewnianych chatek, które zastał na dzikim wschodzie, jest nie na miejscu. Ostatecznie można skontrować, że nic, co wydarzyło się w meczu Puszczy Niepołomice z Legią nie jest tak szkodliwe dla kultury piłkarskiej kraju jak rzucanie przez trenera w prezesa kuwetką na dokumenty. Więc może na razie lepiej skupić się na własnej robocie i wykorzystaniu drugiej szansy, którą dała trenerowi Legii polska kultura piłkarska, a nie opowiadaniu, co wszyscy wokół powinni zmienić. Zresztą akurat niepodlewanie i niekoszenie murawy to stary chwyt portugalskiej szkoły trenerskiej, który jej najbardziej utytułowany przedstawiciel Jose Mourinho stosował dla zatrzymania silniejszego piłkarsko rywala. Jeśli faktycznie trener Tułacz zastosował ten fortel, Feio, jako były słuchacz wykładów Mourinho na Uniwersytecie Lizbońskim, powinien być z niego dumny.
Koniec końców jednak takimi wypowiedziami, jak Mourinho właśnie, trener Legii odwraca narracyjną uwagę od tego, co w meczu Legii w Krakowie było gorsze od każdej złotej myśli Feio, czyli sposobu gry jego drużyny. Tego, że jego zawodnicy na razie notorycznie mają za mało rozwiązań z piłką przy nodze. Nie potrafią zdominować przeciwnika, wykazać wyższości pod względem technicznym, zepchnąć go pod własną bramkę. Druga połowa toczyła się na warunkach Puszczy, to Legia nastawiała się na kontry. Lekarstwo na bezpośrednią grę drużyny z Małopolski jest tylko jedno – zabrać jej piłkę, nie pozwolić wyjść za połowę, zbierać drugie piłki, doskakiwać, zanim ktoś zagra długie podanie za obronę. Wszystkiego tego Legia nie robiła, stąd mnożące się stałe fragmenty gry pod bramką Kacpra Tobiasza. Legia nie potrafiła Puszczy narzucić własnych warunków gry. I to powinien być dla jej trenera największy powód do zmartwień.
DEFICYTY Z PIŁKĄ PRZY NODZE
Nie pierwszy już zresztą raz w tym sezonie, choć meczów było ledwie kilka. Piast też nie wygrał w Warszawie w sposób, w jaki drużynom czasem udaje się wywieźć z Łazienkowskiej punkty, czyli broniąc głęboko i nastawiając się na kontry oraz stałe fragmenty gry. Wygrał, grając na własnych zasadach, wychodząc wysoko, wymieniając podania, nie dając się Legii stłamsić. Przeciwko Zagłębiu Legia udokumentowała wyższość, dopiero gdy przeciwnik grał w dziesiątkę, na tle najsłabszej na razie w lidze Korony warszawianie też nie wyglądali na zespół z wyższej półki. Wygrali dzięki indywidualnemu błyskowi, ale nie byli drużyną, która w ataku pozycyjnym ma szereg rozwiązań, wpada do miasta i zabiera gospodarzom zabawki.
Najlepszy dotąd mecz Legii w sezonie odbył się, gdy Legia w ogóle nie musiała się martwić posiadaniem piłki i ciągle zajmowała się bieganiem za nią. W Kopenhadze drużyna Feio zanotowała 36% posiadania piłki i złamała rywala przechwytami, grą pressingiem. Zaprezentowała w tym spotkaniu świetne podejście mentalne, przypominała „Niezniszczalnych”, jak ochrzczono drużynę Motoru Lublin prowadzoną przez Feio. Zespół, któremu niestraszne są żadne trudności, który potrafi wygrać sposobem, dla którego zwycięstwo to cel uświęcający środki. To dobrze wróży przed rywalizacjami w europejskich pucharach, gdzie częściej niż w polskiej lidze będzie okazja spotkać przeciwników chętnych do prowadzenia gry. Ta sama cecha jednocześnie może w Ekstraklasie okazać się sporym problemem Legii. Ciągłe posyłanie długich podań przez stoperów i walka o drugie piłki, pchanie akcji za wszelką cenę do przodu, może rodzić chaos. A ten zwykle sprzyja słabszym kadrowo zespołom.
Po Legii widać już rękę trenera i pracę, jaką od kilku miesięcy wkłada Feio w budowanie odpowiedniej mentalności grupy. Pod względem pracy bez piłki, organizacji gry, to zespół, który mniej frywolnie niż w przeszłości podchodzi do obowiązków. Jednocześnie jednak trzech ostatnich rywali Legii było jej w stanie strzelić po dwa gole, co sugeruje, że w kwestii obrony pola karnego wciąż jest wiele do zrobienia. Pracując w czołowym klubie w Polsce Feio na samej mentalności oraz dyscyplinie po stracie piłki nie zbuduje mistrzowskiego zespołu. Potrzebuje rozwiązań w ataku pozycyjnym, w grze z piłką przy nodze.
W odniesieniu do pomysłu tego trenera na Legię padają czasem porównania do stylu gry klubów Red Bulla, dla których pressing stał się znakiem rozpoznawczym na całą Europę. To oczywiście kusząca perspektywa, ale wchodząc w szczegóły, warto zauważyć, że flagowy projekt Red Bulla, czyli klub z Lipska, prędzej osiągnął spektakularny wynik w Europie (półfinał Ligi Mistrzów w 2020 roku) niż w Niemczech, gdzie, mimo kręcenia się w okolicach szczytu od prawie dekady, szczytem możliwości było dwukrotne (w osiem lat) osiągnięcie wicemistrzostwa. Do zrobieniu kolejnego kroku zawsze brakuje mu umiejętności pozycyjnego zdominowania rywala w taki sposób, w jaki przez lata robił to Bayern Monachium, a w poprzednim sezonie Bayer Leverkusen.
Oczywiście to porównanie do futbolu z zupełnie innej niż polska półki, ale wciąż mechanizmy są takie same: drużynom budowanym w sposób zaproponowany przez Feio, łatwiej pokonywać rywali w pucharach niż tydzień w tydzień rzetelnie punktować w lidze. Skoro to dla Legii nadrzędny cel, a jej trener, jeśli ogra Broendby, nie będzie miał tej jesieni czasu, by na treningach szlifować z zespołem rozwiązania w ataku pozycyjnym, chętniej niż o deficytach polskiej kultury piłkarskiej usłyszałbym od Goncalo Feio, jak zamierza z tego wybrnąć.
WIĘCEJ NA WESZŁO: