Gdyby istniały mistrzostwa Polski w zielonym Excelu, Lech Poznań miałby już na koncie tyle złotych medali, że przez najbliższe dziesięciolecie nikt by go nie dogonił i to nawet mimo faktu, że poprzedni sezon skończył z kilkunastomilionową stratą. Choć w tym zdaniu jest kilka gramów szydery, w rzeczywistości to dobrze, że w Wielkopolsce do sportowej jakości dodają skrupulatną dbałość o pozytywny wynik finansowy. Problem pojawia się w momencie, gdy za dużymi przychodami nie idą duże wydatki. „Kolejorz” ma za sobą katastrofalny sezon i póki co jedynie się osłabia. Następców Filipa Marchwińskiego i Kristoffera Velde nie widać, a przecież już z tą dwójką w składzie Lech wycisnął jedynie piąte miejsce i pucharową kompromitację.
W maju Piotr Rutkowski kreślił przed dziennikarzami ambitny plan, który zakładał, że ściągnie latem do Lecha napastnika, dwóch skrzydłowych, lewego obrońcę, stopera, prawego obrońcę, opcjonalnie piłkarza do środka pola.
Przyszedł stoper – Alex Douglas z Västerås SK.
Jest napastnik do rotacji – Bryan Fabiema z trzecioligowych rezerw Realu Sociedad, gdzie strzelił pięć goli w sezonie.
Innych nie widać. Odchodzą Marchwiński i Velde. Tomasz Rząsa mówi w Goal.pl: – Dziś chcemy sprowadzić prawego obrońcę i skrzydłowego.
Lech to klub minimalistów.
To trzeba na spokojnie
Ostatnie działania władz „Kolejorza” wyglądają jak żywcem wyjęte z tego mema – to trzeba na spokojnie usiąść i pomyśleć. W Poznaniu na spokojnie usiedli i myśleli w sprawie trenera. Zajęło im to pół roku, kosztowało stracony sezon, a koniec końców sięgnęli po człowieka, który i tak był dostępny w momencie, gdy zwalniali Johna van den Broma. W podobne tony zdawał się uderzać Ali Gholizadeh, najdroższy transfer w historii Ekstraklasy, który najpierw miał być gotowy do gry na początek jesieni, ale wrócił na samą jej końcówkę, potem przyszły święta, po nich Puchar Azji i zanim Irańczyk się rozkręcił, to doznał kolejnego urazu. Pełen chill prezentuje obecnie także dyrektor sportowy, który wciąż wstrzymuje się z transferami, co nie przeszkadza marketingowcom w zachęcaniu poznańskich kibiców hasłem „nowe rozdanie”. Alex Douglas, Bryan Fabiema – przez Poznań przetoczyła się taka rewolucja kadrowa, że aż wszystkich sympatyków klubu rzuciło na kolana.
Nowe rozdanie, że hej.
Karol Klimczak udzielił wywiadu portalowi „Meczyki”. Prezes Lecha wypowiada się w sposób brutalnie przewidywalny. Padają hasła o „wyczerpanym limicie błędów i pomyłek”, „grze o trofea” oraz „wielkim rozczarowaniu” w kontekście ostatniej edycji rozgrywek. Zamysł jest prosty – kibice mają po lekturze nabrać przekonania, że gabinety wciąż rozsadza wściekłość i wylewa się z nich ambicja.
Klimczak stanowczo dementuje, jakoby w Poznaniu mieli myśleć o sezonie przejściowym i zapowiada transfery w liczbie mnogiej. Niewielka liczba ruchów kadrowych do tego momentu? – Na niektórych piłkarzy niestety trzeba poczekać. Trener Niels Frederiksen jest w 100 proc. zaangażowany w kwestie transferowe i też nie chce iść na żadne kompromisy względem jakości piłkarzy, którzy mają do nas trafić. W myśl zasady: niech przyjdzie ktoś słabszy, ale na już – tłumaczy działacz we wspomnianym wywiadzie.
To całkiem wygodna logika. Nie kontraktujemy piłkarzy, bo czekamy na prawdziwych kozaków, a nie pierwszych lepszych grajków, którzy nawiną się zza winkla. Złośliwi szybko skontrują – na trenera też trzeba było czekać pół roku, by potem odezwać się do tego, który siedział na bezrobociu od długich miesięcy. Kolejni zauważą – są w Ekstraklasie przecież kluby, które ściągają i dobrych piłkarzy, i na już. Nikt nie powiedział, że dobry piłkarz może trafić do Ekstraklasy wyłącznie w sierpniu. Zaraz na początku lipca kontrakty w naszej lidze podpisywali Josue, Erik Exposito, Nemanja Nikolić, Danijel Ljuboja, Marco Paixao czy gwiazdy Lecha – Christian Gytkjaer i Darko Jevtić, a wraz z nimi wielu, wielu innych bardzo dobrych zawodników.
Lech uwielbia stwarzać pozory skrupulatnie zaplanowanych i przemyślanych ruchów. W przeszłości rzeczywiście wiele takich miewał. Nawet Velde, odchodzący właśnie do Olympiakosu, to przykład idealnej wymiany na zakładkę. Od dłuższego czasu zanosiło się na sprzedaż Jakuba Kamińskiego, po którego zgłaszały się poważne firmy. Zimą sezonu 21/22 „Kolejorz” dogadał się z VfL Wolfsburg – Niemcy zobowiązali się zapłacić dziesięć milionów euro i pozostawić piłkarza na najbliższą rundę w Poznaniu, by ten pomógł w wywalczeniu złotego medalu.
Kilka dni później Lech sięgnął po wyskautowanego wcześniej Norwega, który miał w zasadzie pół roku na to, żeby wejść do drużyny, zaaklimatyzować się i otrzaskać. Te kilka miesięcy stanowiło bufor bezpieczeństwa. I tak po prawdzie, dopiero po zakończeniu tego okresu miodowego Velde zaczął wyglądać jak piłkarz, który może być gwiazdą Ekstraklasy, a nie stałym bywalcem rubryki „badziewiacy”. Jego słaby początek nie stanowił dla Lecha żadnego problemu, można wręcz powiedzieć, że klub był na niego przygotowany. A był to początek tak mizerny, że Maciejowi Skorży zdarzyło się nawet nie zabrać go na mecz z Legią… do kadry meczowej.
Lech działał szybko i wyprzedzał swoje ruchy. Kierował się zasadą – o ile nie ma nadzwyczajnego urodzaju, zezwalamy na jeden duży transfer wychodzący na letnie okno i reinwestujemy zyski. Jeśli chętnych na opuszczenie klubu było więcej, musieli ustawić się w kolejce. W międzyczasie klub pracował nad wzmocnieniami, by rozstania były jak najmniej bolesne. Oddawał Kamila Jóźwiaka, równolegle ściągał Jana Sykorę (choć ten rozczarował, to na papierze wszystko miało ręce i nogi). Sprzedawał Tymoteusza Puchacza, pozyskiwał Pedro Rebocho i Barry’ego Douglasa. Puszczał wolno Darko Jevticia, któremu miał niebawem wygasnąć kontrakt – w jego miejsce za tę samą kwotę odstępnego dogadywał Daniego Ramireza. Pozwalał sobie na momenty szaleństwa, jak choćby wtedy, gdy na mistrzowską wiosnę – żeby dopakować jakością mocną już linię ataku – wypożyczył Dawida Kownackiego, skoro pojawiła się taka okazja. Wreszcie – przedłużał umowy najważniejszych piłkarzy za niebagatelne pieniądze.
Zupełnie jak nie Lech – można było sobie pomyśleć. Natomiast dzisiaj Lech znów jest Lechem i po koszmarnym sezonie dalej uprawia minimalizm. Przecież w zeszłorocznych rozgrywkach nie udało się absolutnie nic. Puchary? Kompromitacja. Liga? Kompromitacja. Zatrudnienie Mariusza Rumaka? Jeden z największych absurdów XXI wieku w „Kolejorzu”. Nieszczególnie wyszło nawet promowanie młodzieży, bo nie błysnął nikt poza sprzedawanym do Lecce Marchwińskim. Po takim sezonie kibice oczekują walnięcia pięścią w stół, wyciągnięcia wniosków, jakiegoś twardego resetu i nowego rozdania z prawdziwego zdarzenia, które niesie za sobą surowe rozliczenie winnych i zastąpienie ich świeżą krwią.
Tymczasem nie widać, by przez Poznań przechodziła jakakolwiek rewolucja, a hasła o nowym rozdaniu to wybitnie wielkie marketingowe wydmuszki. Rozliczeni zostali póki co jedynie Alan Czerwiński, Nika Kwekweskiri, Artur Sobiech i Barry Douglas, czyli piłkarze, którzy i tak byli w drugim szeregu. No i rzecz jasna Mariusz Rumak, ale to akurat było oczywiste już w momencie jego zatrudnienia. Skompromitowani w zeszłym sezonie zawodnicy mają teraz walczyć o odzyskanie twarzy w tym samym składzie personalnym.
W dodatku bez Marchwińskiego i bez Velde.
Odczuwalny brak?
Brak obu piłkarzy będzie w Poznaniu wyraźnie odczuwalny. Można było narzekać na chimeryczność Norwega i przypominać, że na przełomie 2022 i 2023 roku w pucharowych bojach wyczyniał cuda, by równolegle na ligowych boiskach prezentować swoje beznadziejne oblicze, co może nieszczególnie dobrze świadczyć o jego motywacji i nastawieniu do zawodu. Liczby w pewnym momencie wyglądały absurdalnie. Puchary? Pięć goli i trzy asysty w dziesięciu meczach. Liga? Gol i asysta w piętnastu. Jeśli zapomnimy o żałosnym pierwszym półroczu i wahaniach formy, jego bilans to 29 bramek i dwanaście asyst w dwóch sezonach. Jak na skrzydłowego – znakomity rezultat.
Kiedy Lechowi nie szło, potrafił stworzyć coś z niczego. Ustrzelił Karabach, Vikingur, Dudelange, Villarreal, po dwa razy Austrię Wiedeń, Fiorentinę i feralny Spartak Trnawa. Miał wiele momentów w Ekstraklasie – wypuszczał Marchwińskiego w uliczkę pięknym zewniakiem, tańczył na śniegu przeciwko Koronie, ośmieszał w polu karnym Tobersa czy Racovitana, wchodził do pustej bramki Cracovii, wielu zespołom strzelał po długim słupku z chirurgiczną precyzją.
Przyszedł za milion euro, odchodzi za cztery, które może dobić do czterech i pół (według informacji Sebastiana Staszewskiego). Pod wieloma względami to mógłby być transfer jak z podręcznika. Lech nie zrażał się niepowodzeniami w Skandynawii (pamiętacie Nicklasa Barkrotha albo Muhamedę Keitę?) i konsekwentnie próbował na tym rynku. Wyciągnął piłkarza młodego, brylującego w platformach skautingowych, miał na niego konkretny pomysł i obdarzył go wielkim zaufaniem, bo momentami to do niego należał przechodni puchar dla największego ligowego jeźdźca bez głowy. Konsekwentnie odrzucał oferty – z Besiktasu czy Nicei, na którą piłkarz miał mocno naciskać minionej zimy. Lech liczył na to, że Velde pomoże uratować sezon, a później odejdzie latem za jeszcze większe pieniądze.
Tylko że trudno walczyć o mistrzostwo, kiedy w tej walce ma prowadzić cię Mariusz Rumak. Velde w konsekwencji – zamiast za dziesięć milionów euro, jak Ernest Muci, a taka kwota była jak najbardziej realna – odchodzi za ponad dwa razy mniej. Widzi to nawet Tomasz Rząsa, który przyznaje na Goal.pl:
– Gdyby poprzedni sezon był bardziej udany, to moglibyśmy ich sprzedać za lepsze pieniądze. Mówimy oczywiście o Marchwińskim i Velde, nie jest to żadna tajemnica. Gdybyśmy grali w pucharach i obaj prezentowali się wiosną tak, jak jesienią, to moglibyśmy zarobić więcej.
– W przypadku Velde mówimy o kwocie niższej o 40-50 proc. niższej niż przed rokiem?
– Tak.
Dlatego trudno postrzegać ten transfer jak wielki sukces sprzedażowy. Z Marchwińskim jest podobnie. Największa perełka najbardziej renomowanej akademii w kraju, ogrywana od szesnastego roku życia, z 166 meczami w wieku 22 lat i debiutem w dorosłej reprezentacji, która – w przeciwieństwie do Modera, Jóźwiaka czy Skórasia – nie musiała szukać minut na wypożyczeniach. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że gdyby ten talent rozwinął się tak, jak mógłby, pomocnik znalazłby w znacznie poważniejszym miejscu niż Lecce i za znacznie poważniejsze pieniądze. Albo gdyby jego transfer miał chociaż lepszy timing. Jeśli Lech sprzedałby Michała Skórasia latem 2022 roku, nie zarobiłby na nim pewnie więcej niż dwa miliony euro. Rok później oddał go za siedem baniek. Marchwiński ma kosztować trzy miliony euro. Mniej niż można było się spodziewać jeszcze kilka lat temu.
Cokolwiek sądzić o tych kwotach, obaj piłkarze byli lokomotywami Lecha, dla których ten nie ma póki co żadnego zastępstwa. I mimo marketingowej otoczki wokół nowego rozdania, nie zanosi się, by przy Bułgarskiej zdecydowali się na wielkie ruchy. Legii trudno odmówić rozmachu, dokonała takich roszad, że może liczyć się w grze o złoty medal. Raków jak zwykle robi przetasowanie, dopiero co podpisał brata Erlinga Haalanda. Jagiellonia próbuje – na miarę swoich możliwości – utrzymać poziom zespołu. Ligowa konkurencja nie śpi. Tym trudniej patrzeć na stonowane działania Lecha, który wybiera, przebiera, analizuje, skautuje, negocjuje i nie doprowadza transferów do końca.
Kibice z Poznania zaprezentowali w końcówce sezonu kartoniadę z napisem „wstyd”. Na meczu z Koroną, w ramach szydery, zrobili dyskotekę. Obecny sezon zaczęli z bojkotem na trybunach. Żeby znaleźć powody do optymizmu w związku z kampanią 24/25, musieliby zaufać, że władze „Kolejorza” wiedzą, co robią i warto czekać na efekty ich działań na rynku transferowym. Jeśli działacze Lecha chcą zadowolić kibiców, ich ruchy na rynku muszą być spektakularne, bo jeśli nie będą, to wszyscy spytają: serio, na to kazaliście nam tyle czekać, nie można było takich piłkarzy ściągnąć w lipcu?
Tylko czy ktoś w Poznaniu jeszcze wierzy w rozmach zarządzających Lechem? Kibicom trudno zawierzyć ludziom, którzy wierzą w Rumaka, topią pieniądze w Gholizadehu i stawiają na spokojną ewolucję po jednym z najbardziej rozczarowujących sezonów w historii.
WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
- W Poznaniu mają najbardziej minorowe nastroje od lat. Czy Frederiksen je poprawi?
- Nikt nie lubi takich rąk, ale przepisy to przepisy
- Lech pokazał, że po przyjściu Frederiksena jakość treningów została podniesiona
Fot. newspix.pl / FotoPyK