Wcześniej Iwan, Vukovic, Adamczuk, Chojnacki, a teraz Jan Tomaszewski odpowiada na pytania w naszym cyklu “Ale to już było”. O byciu kozłem ofiarnym, człowieku, który zatrzymał Anglię, złym odżywaniu, wstrząsach Kazimierza Górskiego. O ustawionej wyliczance, kto płaci, nauce języka i łajzie z Niemiec, co miała na niego abonament. Jest co poczytać.
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
– Myślę, że spełnienie. Każdy w życiu coś robi, niekoniecznie w sporcie, i jeśli pozostawia po sobie jakiś ślad to musi czuć się spełniony. Ja zostałem zapamiętany, jestem dalej rozpoznawany przez kibiców, co daje mi ogromną satysfakcję. Pieniądze dzisiaj są, jutro ich nie ma. Sława dzisiaj jest, jutro jej nie ma. Ale miejsca w sercach kibiców nie da się kupić. Mnie się wydaje, że ja w ich pamięci wciąż jestem. Oczywiście, to spełnienie mogło być większe. Nie wygraliśmy na mistrzostwach świata, przegraliśmy też finał olimpijski w 1976 roku. Pan Kazimierz zawsze powtarzał nam: nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
– To, że pozostałem w pamięci kibiców. A wśród niespełnionych to, że nie zostałem ani mistrzem świata, ani mistrzem olimpijskim. Z drugiej strony, kiedy Agnieszka Radwańska przegrała finał Wimbledonu z Sereną Williams, życzyłem jej, by w tym finale przegrywała zawsze. Bo do tego finału trzeba jeszcze dojść.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
– Na pewno nie doszły do skutku nasze transfery po mistrzostwach świata w 1974 roku. Gdyby wtedy były takie możliwości zmiany klubu, jak cztery lata później, choć i tak przechodziliśmy już jako emeryci, 30-latkowie, byłoby ciekawie. Mocno starał się o mnie Eintracht Frankfurt, starali się też Anglicy, u których zapotrzebowanie na mnie wzrosło.
Powiem panu szczerze, ja w życiu niczego nie żałuję, chociaż błędów popełniłem mnóstwo. Nie popełnia ich tylko ten, który nic nie robi. Wyciągam wnioski, ale nigdy nie żałuję, nie walę głową w ścianę. Dlatego nigdy nie narzekałem na swoją sytuację. Wychodziłem z założenia: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał?
– Pele, Johan Cruijff, Franz Beckenbauer. Przeciwko temu pierwszemu nigdy nie grałem, ale grałem razem z nim – w reprezentacji świata. Z pozostałą dwójką rywalizowałem. Moją zmorą był jednak mniej doceniany Gerd Mueller. To był kurdupel, którego ja – przepraszam za wyrażenie – wciągnąłbym nosem. On z nami, bramkarzami się bawił. To był najlepszy, w dobrym tego słowa znaczeniu, padliniarz świata. Nigdy nie strzelił gola spoza pola karnego, ale nawet wtedy, gdy pilnowaliśmy go wszyscy, w szesnastce strzelał zawsze. Gorgoń go krył, ja go kryłem, wszyscy go kryliśmy, ale ta mała łajza potrafiła wszędzie wcisnąć nogę. Stał – strzelał. Siedział – strzelał. Leżał – też strzelał. W debiucie strzelił mi więc dwa gole, na mundialu w 1974 roku też mnie pokonał, choć Niemcom wcale to nie było potrzebne. No, miał na mnie abonament… A z Polaków? Deyna, piłkarz kompletny. On miał wszystko. Ja naprawdę nie byłem słabym bramkarzem, ale on mnie ośmieszał: i na treningach, i w meczach. Potrafił i wiedział wszystko, najlepszemu piłkarzowi świata zakładał „siatkę”. Pecha paskudnego miał też Włodek Lubański, doznając kontuzji z Anglią.
Najgorszy trener, który pana trenował?
– Nie ma trenerów najgorszych, każdy coś po sobie pozostawia. Jeśli do kogoś mam żal, to do trenerów Legii – byli tam Zientara, Brychczy – którzy nie mogli się zdecydować, czy będę grał. Pewnie, miałem wpadkę z Niemcami i z Rapidem Bukareszt w Pucharze UEFA, ale nie dano mi wtedy w Warszawie drugiej szansy. Miałem ją dopiero w ŁKS-ie, skąd wróciłem do reprezentacji. Wydaje mi się, że trenerzy Legii postawili na mnie krzyżyk. Może i to dobrze? Zyskałem podwójną motywację, chciałem coś udowodnić. Zresztą, zawsze byłem zdania, że mój najbardziej wartościowy mecz to był debiut w reprezentacji z Niemcami w Warszawie. Po tym meczu pół Polski chciało mnie powiesić, a pół wysłać na banicję. Niesamowita była atmosfera i presja wokół tamtego spotkania. Po 90 minutach nikt mnie nie chciał widzieć na oczy, mogłem iść do kamieniołomów. Ale ja pokonałem przeciwników, dziennikarzy, a przede wszystkim samego siebie.
Najlepszy trener, który pana trenował?
– Pan Kazimierz. Bo to nie był człowiek, to nie był trener, tylko instytucja. Być może niektórzy się na mnie obrażą, ale przed nami byli lepsi – Brychczy, Szymkowiak w bramce, Oślizło – i co osiągnęli? Po nas też byli lepsi. Natomiast naszą reprezentację tworzyli średniej klasy zawodnicy, a pan Kazimierz stworzył z nas światowej klasy zespół. On nie filozofował, tylko ustalał swoją koncepcję i do niej dobierał piłkarzy. Jeżeli ja, mówię teraz obrazowo, wyrzucałem piłkę prawą ręką, to nigdy nie żądano ode mnie, bym wyrzucał lewą. „Doskonal to, co najlepiej potrafisz”. Zawodnicy mieli w kadrze robić to samo, co w klubie. Jeśli w Legii grasz na prawej pomocy, to tutaj nie zagrasz nagle na lewej. A wiadomo, że w tej przykładowej Legii partnerzy wokół ciebie są gorsi niż w kadrze.
Pan Kazimierz wiedział też, kiedy wstrząsnąć zespołem. Traktowaliśmy go jako starszego kolegę, ale wiedzieliśmy, że są pewne granice. Kiedy wyjeżdżaliśmy na trzytygodniowe zgrupowanie, tworzyły się konflikty. Ja z Gorgoniem spałem w jednym pokoju, spędzaliśmy wszyscy ze sobą mnóstwo czasu, ciągle te same gęby i zaczynały się docinki: „Co ty grasz? Wyjazd mi stąd”. „To może ręcznik w bramce powiesimy?”. Wybuchaliśmy, ale pan Kazimierz nie reagował. Wiedział, że kiedy on opieprzy Jurka, to zamkniemy się w pokoju, wypijemy piwko i z niego zrobimy wspólnego wroga. Ale gdy widział, że się źle dzieje, to potrafił nas tak opierdolić, że chowaliśmy się pod łóżka. Wiedział, kiedy wkroczyć do akcji. Po meczu z Włochami w trakcie mundialu powiedział: „Macie wolne do 23”. Większość z nas została, bo to było dwa lata po zamachach, graliśmy w karty, ale krakusy poszły dalej. Następnego dnia – pełen pomruk. Adam Musiał mówi: „Trener wyrzucił mnie ze zgrupowania”. Pan Kazimierz zobaczył, że spóźnił się pół godziny. Pukaliśmy się w czoła. Poszliśmy z Deyną do niego, poszliśmy do prezesa. I nic. Adam już pakował rzeczy, ale ubłagaliśmy, by pan Kazimierz decyzję wstrzymał do zakończenia meczu ze Szwecją. „No dobrze, odkładam” – odpowiedział swoim głosem. O sprawie nie wiedział żaden dziennikarz, cieszyliśmy się, że Adam będzie mógł się zrehabilitować. Ale przy ogłaszaniu składu okazuje się, że Musiał idzie na trybuny. Popierdolił nam wszystko. Szymanowski przeszedł z prawej strony na lewą i nie był sobą, za niego Zbyszek Gut – kapitalny zawodnik, ale wcześniej z nami w ogóle nie grał. Wygraliśmy 1:0, Musiał dostał jakąś karę, ale został. Po latach zapytałem pana Kazimierza, dlaczego to zrobił. Odparł: „Panie kolego, za dobrze szło, potrzebny był lekki wstrząsik”. Przecież ja bym go zabił wtedy! Sztuką jednak nie jest wypieprzyć kogoś, kiedy drużyna przegrywa, ale dostrzec wcześniej, co się może wydarzyć.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
– Nie, a przynajmniej do dziś o tym nie wiem. Gdyby był, ja bym w tej szatni się nie rozbierał. Toleruję to, ale nie akceptuję. Takie było moje stanowisko jako zawodnika, potem jako polityka. Nigdy nie wcisnę przycisku za związkami partnerskimi. A poza tym, wiadomo, jakie są rozmowy w piłkarskiej szatni. Ostatnio w Niemczech ujawnił się jeden chłopak, ale zrobił to dopiero na koniec kariery.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
– To nie był żart, tylko poważna sprawa. Przychodząc do ŁKS-u, miałem w szatni – bo wtedy nie było jeszcze szafek – trzy haki na rzeczy przypisane do mojego miejsca. Pojechałem na mistrzostwa świata i po powrocie miałem już tylko dwa. Moi koledzy podpuścili nowego chłopaka: „Masz, ten jest wolny”. Po powrocie z olimpiady miałem jeden, a po mundialu w Argentynie – wbili mi specjalnego gwoździa, bo kolejny został zajęty.
Najlepszy żart, który wykręcił pan? Marek Chojnacki ostatnio opowiadał o wykałaczkach w jabłku od pana.
– Byliśmy z reprezentacją na obozie w Warszawie. Chodziliśmy popołudniami w ośmiu do kawiarni, popatrzeć na dziewczyny, trochę żyć. Zamawialiśmy kawkę, ciasteczko, nic poza tym. Raz płacił jeden, raz płacił drugi, ale to nie były duże pieniądze. Zresztą, nas wtedy było stać na więcej, zarabialiśmy lepiej od przeciętnego obywatela. Był wśród nas jednak jeden zawodnik, krakus, który jak tylko przychodziło do płacenia to drapał się po głowie, udawał, że szuka po kieszeniach. O, znów zapomniał portfela. Ostatniego dnia zgrupowania powiedziałem chłopakom, że o tym, kto płaci, zdecyduje gra w marynarza. Ja miałem zacząć liczyć od siebie, krakus był ósmy, więc interesowała mnie tylko wielokrotność tej cyfry. Wszyscy pokazali więc liczbę palców, udałem, że liczę i szybko rzuciłem: „Czterdzieści”. Oczywiście każdy z nas, poza jedną osobą, wiedział, jaki jest plan i wcześniej ciasteczka zamówiliśmy najdroższe. Krakus, mocno przybity, mówił nam potem: „Wiedziałem, że skoro najwyższy rachunek to musi wypaść na mnie”.
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
– Chciałem być trenerem. Wydawało mi się, że z doświadczeniem w amatorskim futbolu, bo taka była o nas prawda, znajomością zagranicznych metod szkoleniowych i ukończoną szkołą trenerską jestem dobrym kandydatem. Ale tutaj nastąpiło duże rozczarowanie. Powiedziałem sobie po czasie, że rezygnuję z trenerki, bo u nas, kiedy drużynie nie idzie, od razu jest oczywiste, że zawalił trener. Zawodnicy za granicą musieli być o godzinie 22 w domach, a u nas – kto strzelił trzy bramki, kilka dni pobalował i w piątek przychodził na trening, myśląc, że jutro zagra mecz. Brakowało profesjonalnego podejścia. Nasi piłkarze trenowali dziennie cztery godziny, mając resztę czasu wolną, na Zachodzie – cztery godziny pracy, a przez dwadzieścia trening. Na tym polu się rozczarowałem. Potem, co mi najbardziej odpowiadało, komentowałem wydarzenia sportowe.
Której decyzji podjętej podczas kariery żałuje pan najbardziej?
– Pochodzę z rodziny średniobiednej, gdzie do jedzenia był smalec, kotlet mielony, sosik, buraczki, mizeria. To były bomby kaloryczne, niezdrowe dla organizmu. Trochę żałuję, że nie miałem tej świadomości żywieniowej. Dziś piłkarz Arsenalu nie może zjeść hot-doga. Boczuś to ja uwielbiam do dziś, ale kiedyś był to błąd. I sprawa druga: język. Chodziłem do technikum elektronicznego, w którym wprowadzono angielski. Nauczycielka apelowała, byśmy się uczyli, bo nie wiadomo, kto w przyszłości na kogo trafi. Myślałem sobie: „Co ona pieprzy, gdzie ja pojadę?”. Sinus, cosinus, daj Boże, trzy minus. Byle zaliczyć. A potem, kiedy grałem w reprezentacji świata, spotykałem się z Pele, Cruijffem, Eusebio… Ani me, ani be. Jaki człowiek był głupi!
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
– Po meczu na Wembley otrzymaliśmy dwanaście tysięcy złotych. Zostałem w Warszawie i za całą premię kupiłem małżonce kożuch w komisie.
Najbardziej wartościowy zakup?
– Chyba pierwszy samochód, Fiat 125p. Pośród Syrenek i Wartburgów ten Fiat to był szpan. Później od ministra Kopcia otrzymałem za awans na mundial przydział na Mirafiori. Wielka satysfakcja.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
– Dużo pieniędzy w życiu wydałem. Ale dam przykład: za trzecie miejsce na mistrzostwach świata otrzymaliśmy trzy tysiące sześć dolarów, Brazylijczycy za czwarte miejsce – siedemdziesiąt tysięcy. Nie chcę narzekać, tak było. Trochę kasy poszło na przyjęcia, bankiety. Nie byłem dusigroszem, grałem w kasynie, na automatach. Wiadomo jednak, że na automatach nikt nigdy nie wygrał.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
– Impreza, na której wręczano medale mistrzostw świata. Spotkały się w jednym miejscu cztery drużyny: Niemcy, Holendrzy, Brazylijczycy i Polacy. Niesamowite przeżycie. Miałem tylko drobny niesmak, gdy prezydent FIFA wręczył na tacy medale kapitanom, a nie wszystkim zawodnikom. Myślę, że każdy z nas zasłużył na odrobinę więcej.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
– Bardzo ceniłem i wciąż cenię Rzeźniczaka. To duży niespełniony talent, ale tylko i wyłącznie przez trenerów. Pamiętam, jak miał 16 lat i wychowywał się w Widzewie. Mówiłem Władkowi Żmudzie, prowadził w kadrze 18-latków, by go wziął do siebie. Przepis był jednak taki, że… nie mógł. Naukowcy z dawnego PZPN-u twierdzili, że 16-latek może grać tylko z 16-latkami. A potem trochę zepsuli go trenerzy Legii. Kubę bardzo długo traktowano jako piłkarza uniwersalnego, czyli średniego. Gdzie była potrzeba, by zagrał, tam akurat był wystawiany. Zagrałbym z Rzeźniczakiem, bo to jeden z tych największych talentów tego pokolenia. Niestety, zmarnowany.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
– Z Probierzem. Podchodzi do zawodu bardzo profesjonalnie, to po niego zwrócili się Grecy.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
– Spadek, i to ogromny. Nie chcę jednak, by porównywać Ekstraklasę do Ekstraklasy. Jeśli mamy porównywać, to tylko z Europą. Niestety, nie istniejemy od dwudziestu lat. Dziś mamy Legię, która może coś zrobić, a reszta – włącznie z Lechem – się nie liczy. Bo nie tyle Lech zdobył mistrzostwo, co Legia przegrała je przez głupią taktykę dwóch jedenastek. Generalnie gówno mnie interesuje, kto jest mistrzem, tylko ile ten mistrz znaczy. Dziś jesteśmy nawet za Kazachstanem. A za moich czasów to Górnik grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
– Medal z mistrzostw świata. To coś, co nobilituje i stawia piłkarza w panteonie.
Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?
– Z Kapustki jest niezły chłopak. Zieliński na pewno nie jest jeszcze spełniony, Wolski też zboczył z drogi.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
– „Człowiek, który zatrzymał Anglię”. Od początku się z tym nie zgadzałem, mówiąc, że na Wembley popełniłem wiele błędów. Anglicy wzięli mnie jako pozytywnego kozła ofiarnego, wcześniej tym kozłem – w prawdziwym tego słowa znaczeniu – byłem po meczu z Niemcami.
Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?
– Tylko karty. Andrzej Strejlau, Leszek Ćmikiewicz, Kaziu Deyna i ja. Maniacy.
Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?
– „Po zielonej trawie piłka goni. Albo my wygramy, albo oni”. To był w szatni nasz hymn, od tego kawałka zaczynaliśmy.
Ulubiony komentator?
– Świętej pamięci Jasiu Ciszewski. Potrafił, nie będąc ekspertem, stworzyć atmosferę i przyciągnąć przed ekrany mnóstwo ludzi.
Ulubiony ekspert?
– Jacek Gmoch, potrafi odczytać grę. Dał się poznać jako ekspert, pracując z panem Kazimierzem. On zauważył, że Anglicy podają do Bobby’ego Moore’a, gdy nie mogą nic zrobić w drugiej linii. Pan Kazimierz mówił Włodkowi Lubańskiego przed meczem w Chorzowie: „Nie cofaj się, bądź koło Moore’a. Odetnij go chociaż od pięciu z dziesięciu piłek”. Raz odciął go tak, że przejął piłkę i strzelił gola.
Najbardziej wzruszający moment w karierze?
– Pożegnanie na ŁKS-ie, kiedy grałem z Hiszpanią. Wzruszający moment, bo trzeba było kończyć z tym wszystkim. Wtedy praktycznie skończyłem karierę, jeszcze dograłem trochę w Hiszpanii i właśnie w ŁKS-ie. Dzięki temu klubowi odnalazłem się po byciu kozłem ofiarnym z Niemcami i pobycie w Legii.
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
– Adam Musiał. Niezależnie od tego, co się działo, potrafił rozładować atmosferę. Dowcip sytuacyjny. Szymanowski był hipochondrykiem, ale to też było potrzebne.
Najlepszy podrywacz?
– Kaziu Deyna. Chłop żywemu nie przepuścił.
Największy modniś?
– Deyna się starał, ale wszystkich przebił Adam Nawałka, choć to późniejsze pokolenie – ja kończyłem, on zaczynał. Spodenki, koszuleczki, te sprawy, nawet do dziś ma wszystko dopięte na ostatni guzik.
Najlepszy prezes?
– Ograniczę się do tych wokół reprezentacji. Prezes Brzostowski, który był ministrem, mógł zadziałać i nam wszystko zapewnić. Nie zarabialiśmy milionów dolarów, liczył się każdy grosz. Za zwycięstwo w międzypaństwowym meczu otrzymywaliśmy dwadzieścia dolarów, a kiedy pojawiło się pięćdziesiąt – była to znacząca zmiana. A przecież kiedyś brakowało butów, sprzętu, koszulek… Brzostowski dbał o to, by reprezentanci kraju czuli komfort. Dziś to samo robi Boniek.
Najgorszy prezes?
– Mój przyjaciel z boiska, Grzesiu Lato. Nie dorósł do roli prezesa PZPN, co więcej – sprofanował ją. A przy okazji sprofanował siebie, bohatera narodowego i króla strzelców mistrzostw świata.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
– Nie. Grę w klubie traktowałem na zasadzie pracy. Ten, kto mówi, że nigdy nie zagra przykładowo w Legii, nigdy nie będzie piłkarzem. Nie rozumiem tego, to jego praca. Nie rozumiałem też, jak można śpiewać narodowy hymn. Zawsze przechodziły mnie ciarki i przechodzą do dziś. Łzy wchodziły mi do oczu, starałem się przed kamerami zasłaniać twarz. Bałem się, że ktoś powie, że wystawili w bramce płaczka.
Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?
– Kibice ŁKS-u, którzy przyjęli mnie nieprawdopodobnie i dali mi dużą wiarę w siebie. No i kibice śląscy. Gdybyśmy ostatni mecz z Włochami w 1975 roku grali na Stadionie Śląskim, a nie przy atmosferze dla krawaciarzy na Stadionie Dziesięciolecia, to wystąpilibyśmy na mistrzostwach.
Alkohol w sezonie?
– Oczywiście. Zakończenia sezonu były pamiętne, a w trakcie rozgrywek podzielałem zdanie pana Kazimierza: kobiety, wino i śpiew są dla ludzi. Piłkarze są ludźmi, a nie zakonnikami, choć z nimi chyba teraz jest gorzej niż z piłkarzami. Wychodziłem tylko z założenia, że trzeba wiedzieć, gdzie, kiedy, z kim i ile. Nikt mnie nie widział pijanego w restauracji, ale nie mówię, że nie zdarzało mi się wypić lampki szampana czy koniaku. Jak była okazja, to się napiłem nawet z panem Kazimierzem.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
– Marek Dziuba ze względu na Łódź i ŁKS. Do tego Leszek Ćmikiewicz, obaj jesteśmy z Wrocławia, kilkukrotnie dzieliliśmy szatnię.
Najgroźniejsza kontuzja?
– Skrobanka Achillesa w Belgii. Noga w gipsie i półtora miesiąca przerwy.
Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?
– Chyba Rzym. Gdziekolwiek spojrzysz, to jest istotny punkt miasta. W Rzymie nie można przejść obok niczego, bo wszędzie jest coś.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
– Nie było takich. Nie zarabialiśmy tyle, ile trzeba, ale to, co obiecane, się zgadzało.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
– Sporo mówi się o tym, ile zarabiają, czasami za dużo. Ja też miałem trzy-cztery razy więcej od przeciętnego Polaka, choć teraz mogłoby to być czterysta razy. Ale to nie stanowi dla mnie problemu. Zazdroszczę natomiast pełnego komfortu, że piłkarze nie muszą się na zgrupowaniach martwić o pieniądze. My słyszeliśmy: „Jak wygracie, to my wam za to… nie bójta się”. I nie wiadomo, ile to było. Zawsze narzekaliśmy pod prysznicem – że prezes obiecał i nie dał, że znów nie mamy tyle, ile chcieliśmy. Dziś takich rozmów nie ma.
PT