“Oh God” – pomyślał Leo Beenhakker, zastanawiając się w jak niewygodnym znalazł się położeniu i ukrył twarz w rękach, rwąc z głowy resztki siwych włosów. Pierwsze dwa mecze niby nie powinny być żadnym wyznacznikiem, ale po takim początku można było się konkretnie zniechęcić. Towarzysko z Danią, potem w eliminacjach do Euro 2008 z Finlandią. Zero do dwóch i jeden do trzech. Dziś mija dziewięć lat od drugiego z tych meczów.
Czy Leo Beenhakker wreszcie zrozumiał, na co się porwał? – pytali dziennikarze. Fakt, mecz z Finlandią był wielowymiarowo fatalny. Nie grało nic. Nic oprócz przeciętnych z założenia Finów. Błędy popełniał każdy, na wszystkie możliwe sposoby. W pomeczowych relacjach królowały słowa: żenada, kompromitacja, dramat i blamaż. Piłkarze zostali solidnie zgnojeni, ale zasłużyli. Gdyby wtedy istniało Weszło, to gwarantujemy, że z przeciążenia padłyby nam serwery.
Najlepszy na boisku był 35-letni dziadek, Jari Litmanen – zdobywca dwóch bramek. Polacy w pierwszej połowie oddali jeden celny strzał, Finowie żadnego. Ale paradoksalnie to przeciwnicy byli bliżej zdobycia bramki. Niesamowicie oberwało się Kubie Błaszczykowskiemu, dla którego był to chyba najgorszy mecz w narodowych barwach. Pisano, że był beznadziejny i w sumie to niech wraca do młodzieżówki, bo dorosłej kadrze na nic się nie przyda. Podobnie oceniono grę Dudka.
O ile pierwsza połowa była beznadziejna, ale bez konsekwencji, o tyle w drugiej zaczęły padać bramki. Pierwsza – po beznadziejnym wybiciu Jerzego Dudka. Druga z rzutu karnego, po faulu Arka Głowackiego, który na dodatek został wyrzucony z boiska. Później lobik zafundował jeszcze Mika Vayrynen i było po meczu. Gol Łukasza Garguły nawet w niminalnym stopniu nie wpłynął na poprawę nastrojów. Kibice pożegnali piłkarzy gwizdami. Niektórzy krzyczeli “do domu!”, inni “Paweł Janas!”.
W takich okolicznościach rodziła się kadra, która nie przegrała żadnego z dziesięciu kolejnych meczów.