Reklama

Ulice Dortmundu gonią nazioli i towar. Oto współczesne Niemcy [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

08 lipca 2024, 08:25 • 12 min czytania 193 komentarzy

W rumuńskiej restauracji mężczyźni kłócą się przy suto zastawionym stole. Wstają, wrzeszczą na siebie, podają sobie dłonie i ponawiają ten spektakl. Wokół nikogo to specjalnie nie dziwi. Turcy kręcą się koło tutejszego meczetu, schowanego gdzieś między knajpami z ich rodzimą kuchnią. Ciemnoskóra młodzież pilnuje przejść z kapturami na głowach. Centrum Dortmundu nie wygląda niemiecko. W powietrzu czuć palone narkotyki, na murach widać hasła radykałów z dwóch stron barykady. Lokalna jest tu chyba tylko Borussia, do której miłość na moment odciąga od niepokoju i niepewności.

Ulice Dortmundu gonią nazioli i towar. Oto współczesne Niemcy [REPORTAŻ]

W dzielnicy, w której wynajęliśmy mieszkanie, możesz zjeść kebab albo kebab. Wariacje oferty obiadowej rozróżniają najwyżej to, czy pitę z mięsem i warzywami otrzymasz w wersji po turecku, po libańsku czy może jednak po syryjsku. Pije się tu ajran, nie piwo, z okien zwisają tureckie flagi, słupy oklejone są wlepkami z motywem wolnej Palestyny, a w sklepikach sprzedają gadżety z napisem Turkiye.

Z murów krzyczą hasła o sprawiedliwości dla Mohammeda i groźby, że bez niej Dortmund nie zazna spokoju. W bramach i klatkach stoją młodzi faceci o śniadej cerze, na pobliskim placu zabaw kobiety w hidżabach pilnują okrytych w podobny sposób dzieci. W Niemczech mieszka trzy miliony Turków. Dużo i mało. Dużo, bo to najliczniejsza mniejszość w kraju. Mało, bo to przecież wciąż mniejszość. Niemców za Odrą pod dostatkiem, około siedemdziesiąt milionów.

Nieprzypadkowo jednak w ścisłym centrum miasta w oczy rzuca się inność, obcość. W świecie bez barier – a już zwłaszcza tam, gdzie pilnowano, żeby tych barier naprawdę nie było, za co Niemcy płacą teraz wysoką cenę – to niby nic nowego, jednak ciężko przyzwyczaić się do tego, że to, co się widzi, czyli arabskie napisy i motywy, średnio pokrywa się z tym, co się słyszy, czyli z najczystszym niemieckim.

Reklama

W centrum Dortmundu Turcja – Niemcy 2:1

Receptory wariują, próbując ustalić, w jakim miejscu na planecie właśnie się znajdujesz. Głowa wypiera, że mogą to być dwa kraje naraz, ale Niemcy już dawno przyzwyczaili się, żeby o swojej ojczyźnie myśleć właśnie w ten sposób. Do tego stopnia, że kiedy adidas w przedturniejowej reklamówce przemycił, że „typowo niemieckie” jest posiadanie dwóch reprezentacji narodowych – w domyśle: niemieckiej i tej z dziada pradziada – odebrano to z uznaniem, a nie oburzeniem.

W Dortmundzie to widać, słychać i czuć.

Turecki Dortmund. Centrum niemieckiego miasta przypomina Stambuł

Gdybym przyjechał do Konstantynopola nie wierząc w nic, wyjechałbym z niego jako wyznawca Mahometa – rzucił cesarz Wilhelm II po powrocie z Imperium Osmańskiego, które wizytował u schyłku dziewiętnastego wieku. Zaskakujące wyznanie jak na piewcę imperializmu, tyle że niemieckiego, ale Hohenzollern byłby jeszcze bardziej zaskoczony, gdyby dowiedział się, że sto lat po jego śmierci podobne wrażenia mogą towarzyszyć odwiedzającym Zagłębie Ruhry.

Nie w każdym zakątku Niemiec turecka dominacja jest tak widoczna. Ci, którzy na mistrzostwa Europy przyjechali do Bawarii, nie doświadczą natężenia czerwieni, gwiazd i półksiężyców. Złośliwi wtrącą tu coś o tym, który region Rajchu jest najbezpieczniejszy, ale o tym za chwilę.

Nadrenia Północna-Westfalia, zachodnia ściana kraju i jego przemysłowa dusza, od początku stanowiła bazę dla gastarbeiterów, taniej siły roboczej z różnych zakątków świata. Ponad pięć procent z osiemnastomilionowej populacji tej części Niemiec stanowią osoby w jakiś sposób związane z państwem ze stolicą w Ankarze. Albo poprzez paszport, albo poprzez przodków. Jedna trzecia tureckiej mniejszości za Odrą zamieszkuje okolice Zagłębia Ruhry, więc to, że centrum Dortmundu miejscami przypomina Stambuł, nie jest wielką niespodzianką.

Reklama

Zresztą, sąsiednia Kolonia ma nawet dzielnicę nazywaną potocznie „mini-Stambułem”. Oficjalnie wciąż jest to Keupstrasse, ale tureckie bazarki i dwumetrowa flaga rozciągnięta nad ulicą mówią same za siebie. Niedaleko stamtąd znajdziemy największy meczet w Niemczech.

Kiedy jesteśmy w Niemczech, naprawdę czujemy się, jakbyśmy byli w domu – stwierdził przed mistrzostwami Yusuf Yazici. Namiastkę tego poczuliśmy w listopadowej sparingowej potyczce w Berlinie, w której faktyczni gospodarze byli wygwizdywani przy każdym kontakcie z piłką, podczas gdy ofensywne zrywy reprezentantów Turcji kończyły się owacją.

Pięciu kumpli Yusufa urodziło się za Odrą. Dwóch z nich przyszło na świat w Nadrenii Północnej-Westfalii: Salih Ozcan pochodzi z Kolonii, Kaan Ayhan ma w dowodzie wbite Gelsenkirchen.

W trakcie EURO 2024 wszystkie te miejsca dudnią tureckością dokładnie tak, jak centrum Dortmundu. W pobliskim Essen mieści się Fundacja Studiów Tureckich, która bada różne zjawiska związane z obydwoma krajami. Niemal dekadę temu głośnym echem odbił się jej sondaż, który wskazywał, że blisko 50% Turków z Nadrenii stwierdza, że ich domem jest Turcja. Trend rósł, w przeciwieństwie do liczby osób, które odpowiadały, że ich ojczyzną są Niemcy albo przynajmniej wymieniały w odpowiedzi obydwa państwa.

Inne badania wykazały że 52% Turków czuje, że są inni od Niemców. Tę inność widać podczas spaceru po centrum Dortmundu.

W środku miasta powstała w zasadzie wielka arabsko-turecka dzielnica, która żyje swoim życiem. Mniejszość turecka za Odrą czuje się tutaj tak, jakby nigdy nie wyjechała z ojczyzny. Po prostu przeniosła swoje obyczaje, tradycje, wyznanie i codzienność w miejsce, gdzie warunki ekonomiczne bardziej sprzyjają egzystencji na przyzwoitym poziomie. Starsi mężczyźni nadal jednak gromadzą się w knajpkach, młodsi parają się zajęciami dla marginesu społecznego, napędzając nie gospodarkę, ale wskaźniki przestępstw. W ostatnich pięciu latach statystyki kryminalne wyraźnie wzrosły, co szczególnie dotyczy problemów z narkotykami.

Niemców takie rzeczy niepokoją, w Niemczech takie badania prowadzą do wzrostu poparcia dla radykałów. Niemcy obawiają się zjawiska „równoległych społeczności”, więc gdy Recept Tayyip Erdogan jeździł po ich kraju, głosząc, że turecka mniejszość powinna się integrować, ale nie asymilować, ich obawy jedynie rosły. Argumentów dostarczał im także Berliński Instytut Ludności i Rozwoju, który komunikował, że „spośród wszystkich migrantów w Niemczech Turcy mają najwyższy odsetek osób niewykształconych”.

Świetnie, gdy ktoś wyrwie się z tego błędnego koła, podąży inną ścieżką, bo takie przykłady też się zdarzają. Statystyki są jednak nieubłagane: to wyjątki od reguły, nie norma. Tak jak i to, że tureccy Niemcy kochają dwa kraje. Nawet ci, którzy deklarują tę specyficzną odmianę poligamii, w końcu jednak stają przed próbą traw i nie mają wątpliwości. Co się dzieje, gdy ktoś zaczepia tureckość tureckich Niemców, widzieliśmy na Olympiastadion w Berlinie, gdzie pięćdziesiąt tysięcy osób wzniosło ręce ku niebu, pokazując wilczy symbol.

Równoległe społeczeństwa to nie mit ani nie straszak wymyślony przez populistów. Parę dni w centrum Dortmundu uświadomi o tym każdego. Można się tu poczuć jak w enklawie. Pytanie tylko, kto kogo dominuje i otacza?

Dortmund, Borussia, skrajna prawica i Antifa

Jeśli chcemy znaleźć coś, co łączy Turków i Niemców, mistrzostwa Europy – i piłka nożna w ogóle – są dobrym adresem. Wjeżdżając do Dortmundu, niezależnie od wybranej trasy, zawsze wita nas ten sam widok. Przyjezdnych chlebem i solą przyjmuje Borussia, BVB, żółta machina. Nawet ci, których serce tęskni do Stambułu, zakładają żółte szale. Skoro Turcy potrafią w jakimś stopniu dzielić uczucia między dwie drużyny narodowe, to w przypadku klubowych sprawa jest jeszcze łatwiejsza.

Na ścianach domów, kamienic i bloków Borussia dba o namiastkę niemieckości w całym tym tyglu. Czczą tutaj Dede i Kevina Grosskreutza.

Oddają chwałę robotniczej duszy miasta. 

Przypominają, że BVB zawsze powstanie jak feniks z popiołów.

Ulice Dortmundu gonią też nazioli. The Unity, główna grupa ultras Borussii, mówi sama o sobie, że jest liderem wśród antyfaszystowskich i antyrasistowskich organizacji kibicowskich. Żółta Ściana, którą dyrygują, jest licznie reprezentowana w centrum miasta. Oblepiają je hasła skierowane do radykalnej prawicy. „Good Night White Pride” przeplata się tu z tagami Antifa.

W Dortmundzie sprzeciw wobec prawicy jest demonstrowany bardzo otwarcie, ale nie oznacza to, że skrajności w tym mieście nie istnieją. Częste wplatanie wątków politycznych w kibicowskie życie nierozerwalnie łączy się ze sporami na trybunach Borussii. The Unity twierdzi, że jest bezstronne, choć zdecydowanie bliżej im do nurtu lewicowego. Po przeciwnej stronie jest grupa Desperados, która wiele lat temu dokonała mocnego skrętu w prawo, a także żółte chuliganki: Northside i reaktywowane Borussenfront.

The Unity to najliczniejsza ekipa, ale oponentom i tak udaje się nad nią dominować. Incydenty, gdy członkowie neonazistowskiej chuliganki meldowali się na sektorze i kazali się witać z honorami, oznajmiając wszem i wobec, kto tu rządzi, odbiły się szerokim echem w całych Niemczech. Borussia komunikowała wówczas, że chce „osuszyć brunatne bagno”; wstęp na Signal Iduna Park w ubraniach hołdujących Borussenfront od dawna jest niemożliwy.

Inne głośne wydarzenie miało miejsce parę ulic od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. W centrum Dortmundu, przy Rheinische Strasse, tuż obok polskiego kościoła, policyjne specgrupy najechały miejscówkę Timo Kerstinga, czołowego przedstawiciela grup kibicowskich związanych ze skrajną prawicą. Jego nazwisko wkrótce potem było już skrócone do pierwszej litery. 

Timo, spacerując po swojej dzielnicy, musiał się srogo wkurzać na wszystkie sprzeczne z jego ideami wrzuty na murach. Upust temu dawał ćwicząc z kumplami mieszane sztuki walki. Potem tych, którzy niepoprawne jego zdaniem napisy na ścianach umieszczali, razem z tymi samymi kumplami lał po pyskach. Na stadionie, na wyjazdach, na mieście.

Euro w niemieckiej dziurze, czyli witamy w Gelsenkirchen

Kibice BVB tłukli się między sobą z powodu przekonań politycznych. Przechadzając się po Dortmundzie bez problemu dostrzeżemy i oznaczenia obydwu ekip, i próby ich usunięcia. Desperados starają się wymazać z murów The Unity i na odwrót. Dominująca na ulicach lewicowa narracja nie dziwi, wszak większe miasta to miejsca, w których niemiecka prawica się nie przebija – wynik AfD kręci się tu w granicach siedmiu, ośmiu procent; z drugiej strony to i tak wystarcza, żeby wyprzedzać skrajnie lewicową Die Linke.

Opór wobec radykalizmu i nazizmu, który bije po oczach w trakcie spacerów po mieście, budziłby jednak lepsze emocje gdyby nie fakt, że wyrażają go tacy sami bandyci, tyle że z przeciwnej strony barykady. To w Dortmundzie bezpieczną kryjówkę miał znaleźć Johann Guntermann, dowodzący wspólnie z Liną Engel powiązaną z Antifą lewicową bojówką Hammerbande, która zgodnie z nazwą rozbijała ludziom kolana i czaszki młotkami.

Nie tak dawno w okolicach Hanoweru antifowcy rzucili się na Bogu ducha winnych zawodników klubu Polonia, który zrzesza migrantów z całego świata. Niemiecki radykalizm działa w dwie strony, a ich walka o prymat, zyski i szeroko rozumiane ulice rozsadza miasta takie jak Dortmund.

Niemcy tracą kontrolę. Dortmund tonie w problemach

Trzecie największe miasto Nadrenii Północnej-Westfalii wyniszcza jeszcze coś. Uzależnienia. Dortmund nie jest Frankfurtem, nie jest nawet Hamburgiem. Narkozombie nie walają się po chodnikach, zaznając chwilowej ulgi dzięki kolejnej dawce heroiny, fentanylu czy cracku, ale takie obrazki też idzie tu zobaczyć. Widok osób w średnim wieku z rozoranymi twarzami, na których widoczne są wszystkie efekty uboczne wieloletniego pijaństwa i zamiłowania do jeszcze mocniejszych używek, to stały element tutejszego krajobrazu.

Najczęściej dzierżą w ręce butelkę, a jeśli nie to, albo wyciągają ręce, zaczepiając w nadziei na „poratowanie”, albo mają już dość, odpływając w nieznanym kierunku.

Frankfurtem rządzi crack. Euro w mieście zombie

W śródmiejskim parku zmęczony egzystencją facet podgrzewa coś na łyżeczce, przed marketem dwóch gości zalicza zjazd. Pijacy i narkomani rozkładają się na trawnikach. Mężczyzna z oczami jak Steve Buscemi zanurza ręce w pomyjach, które wylał na chodnik właściciel tureckiej knajpy, obmywa nimi twarz i rusza dalej, wykrzykując coś do bliżej nieokreślonego adresata. Pod innym marketem grupka pijaków charczy coś do siebie w ulicznym esperanto.

Toni Kroos w podcaście „Lanz & Precht” stwierdził ostatnio, że Niemcy może i nie są państwem negatywnym, odstającym od reszty pod względem bezpieczeństwa i komfortu życia, ale po latach spędzonych w Hiszpanii czuje, że o ile tam wypuściłby swoją córkę wieczorem, nie martwiąc się o to, czy wróci do domu cała i zdrowa, tak w dużym mieście w ojczyźnie jego myśli nie byłyby już tak niezmącone. Uważa, że otwartość sama w sobie nie jest zła, ale trzeba panować nad tym kogo i w jak dużej liczbie wpuszcza się do kraju.

Niemcy nazywają to kontrollverlust – poczuciem utraty kontroli. Mieszkając w centrum Dortmundu nie czuliśmy się osaczeni i zagrożeni. W praktyce przecież absolutnie nic się nie stało. Jeśli jednak zmierzymy poczucie kontroli nad sytuacją to, cóż, kompletnie jej brakowało. W weekend z pobliskiego podwórka wewnątrz biednego blokowiska dudniła muzyka. Wystarczyło wyjść na klatkę, żeby zobaczyć, jak czarnoskórzy mężczyźni ciągną za sobą kartony, materace i inne względnie łatwopalne przedmioty. Dorzucili je do prowizorycznego paleniska, wokół którego się zgromadzili.

Dziką imprezę napędzał alkohol i cholera wie, co jeszcze. Policja nawet na chwilę nie spuszczała okolicy z oka. Parę dni później na ulicy, tuż pod naszymi drzwiami, rozstawiono, a potem odpalono wyrzutnie fajerwerków. W klatkach i przejściach całymi dniami przesiadywali ubrani w dresy młodzi chłopcy, przy których co jakiś czas zatrzymywali się ludzie szukający ulgi w trudach życia.

Sąsiednie bloki wyglądem i klimatem przypominały neapolitańskie Secondigliano, nierozerwalnie kojarzące się z „Gomorrą”. Nie wiemy, czy dortmundzkie „żaglowce” również stanowią mekkę lokalnego narkobiznesu, ale śledząc życie dzielnicy przez kilka dni można odnieść wrażenie, że ich mieszkańcy parają się podobną profesją, co ich rówieśnicy z Włoch. Okoliczne parkingi ozdabiały samochody luksusowych marek, z których najczęściej gra muzyka znana ze stambulskich bazarów. W powietrzu niemal cały czas unosi się zapach palonych skrętów.

Jeśli ktoś skontruje, że w Polsce też znajdziemy podobne miejsca, to tylko dlatego, że nie spędził paru dni w takiej okolicy. Poziom degrengolady społeczeństwa, który obserwowaliśmy z bliska, porażał. Nad Wisłą też pachnie marychą, na schodkach też walają się butelki, w zakamarkach Warszawy też kręcą się podejrzani ludzie i uzależnieni próbujący zaopatrzyć się w towar. Nie towarzyszy temu jednak poczucie kontrollverlust, a na pewno nie w takim stopniu, jak tutaj.

Od Peaky Blinders do przestępczej stolicy Anglii. Historia gangów Birmingham [REPORTAŻ]

James Montague, który odwiedził Zagłębie Ruhry w ramach pracy nad książką „1312. Incognito wśród najbardziej fanatycznych kibiców na świecie”, którą zresztą posłużyliśmy się przy fragmencie poświęconym Borussii, stwierdził, że nawet najbardziej oddani temu miastu ludzie mieliby trudności, żeby uznać je za piękne. Dortmund nie jest jednak brzydki dlatego, że krajobraz paskudzą pozostałości przemysłu ciężkiego.

Nigdzie w Niemczech nie widzieliśmy tylu spektakularnych i wymyślnych murali czy mniejszych dzieł spod znaku sztuki ulicznej. Piękne parki przy Signal Iduna Park, ale też w okolicy centrum, stanowią Eden dla biegaczy. Zaskakująco blisko serca metropolii trafimy na ogródki działkowe. Morze zieleni, od którego aż cieszą się zmęczone betonozą oczy. Po bliższym zapoznaniu wygląda to jednak jak świeża farba na sypiącym się tynku.

Dortmund nie jest piekłem, jak Republika Południowej Afryki, gdzie każdego dnia giną średnio osiemdziesiąt cztery osoby. Nie jest nawet przedsionkiem piekła, jak Birmingham, w którym popełnia się dwukrotnie więcej brutalnych przestępstw niż wynosi średnia dla całej Anglii. W każdym z tych miejsc w pewnym momencie drogi przez dziewięć dantejskich kręgów, stracono jednak kontrolę nad tym, co wyprawia się na ulicach.

Strach pomyśleć, dokąd bez rąk na kierownicy dojechać może Dortmund.

WIĘCEJ O EURO 2024:

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Słodko-gorzki wieczór dla Realu. Są trzy punkty, ale ten krzyk Carvajala…

Kamil Warzocha
1
Słodko-gorzki wieczór dla Realu. Są trzy punkty, ale ten krzyk Carvajala…

EURO 2024

Hiszpania

Słodko-gorzki wieczór dla Realu. Są trzy punkty, ale ten krzyk Carvajala…

Kamil Warzocha
1
Słodko-gorzki wieczór dla Realu. Są trzy punkty, ale ten krzyk Carvajala…

Komentarze

193 komentarzy

Loading...