„The Sun” nazywa tę dzielnicę „Zombielandem”. „Bild” pisze, że to „najgorsze narkotykowe piekło Europy”. We Frankfurcie żyje pięć tysięcy osób uzależnionych od cracku, heroiny lub fentanylu. Gromadzą się przy Bahnhofsviertel, czyli dzielnicy dworcowej. Dla większości nie ma już ratunku. Kto przyjechał na mecz do Frankfurtu pociągiem, widział ich zepsucie na własne oczy. Podobno to najmroczniejsze miejsce w całych Niemczech. Sprawdzamy, jakie jest naprawdę.
W oficjalnej broszurze UEFA zalecała kibicom wybierającym się do Frankfurtu zatrzymanie się właśnie na Bahnhofsviertel. „Wysiądź z pociągu i nocuj kilka kroków dalej”, pisze w przewodniku europejska federacja, określając dzielnicę dworcową jako „szczególnie atrakcyjne miejsce do zwiedzania miasta”.
Szukam hotelu zgodnie z zaleceniami piłkarskiej centrali. W zasadzie wszystkie obiekty znajdujące się przy dworcu mają niezwykle niskie oceny.
Komentarze wyświetlające się na pierwszej stronie jednego z nich:
Ogromna liczba narkomanów, dealerów, włóczęgów i prostytutek. Okolica śmierci moczem i trawką. Obrzydliwe miejsce.
Lokalizacja hotelu jest bardzo niebezpieczna. Cała okolica otoczona jest przez narkomanów. Strach było chodzić po ulicach, także w dzień. Zapłaciłem za trzy noce, ale wymeldowałem się po dwóch.
Hotel nie jest zły, ale okolica pełna jest zrujnowanych ludzi, ćpunów… Straszne doświadczenie. Wstrętne środowisko. Zapach, którego nie da się opisać.
– Czy tu jest w ogóle bezpiecznie? – pytam po dotarciu do hotelu, o którym są powyższe opinie.
– Tak.
– A narkomani?
– Oni nie zaczepiają ludzi. Tylko palą sobie crack. Okolica ma złą reputację, ale jeszcze nie zdarzyło się, by ktoś zaatakował naszego klienta.
Narkotykowy ostry dyżur
Przed drzwiami przy Elbestraße 38 leży kobieta. Patrzę na nią, ale mnie nie widzi. Na jej twarzy wypisana jest błogość, pręży się do słońca jak kot. Wygląda na czterdzieści lat, lecz pewnie ma o piętnaście mniej. Ma przetłuszczone włosy i metalowe kolczyki na ustach, nosie i czole. Przed chwilą wyszła z Drogennotdienst, czyli – w dosłownym tłumaczeniu – narkotykowego ostrego dyżuru. To placówka, w której uzależnieni przyjmują narkotyki w sterylnych warunkach pod okiem przeszkolonych pracowników socjalnych, bez obaw o to, że zatrzyma ich policja. Władze miasta pogodziły się z tym, że nie wyeliminują problemu narkomanii tak po prostu, ale mogą zredukować szkody. W 1989 roku w samym Frankfurcie z powodu przedawkowania zmarły 192 osoby. W 2023 roku – trzydzieści dwie.
Nie można wejść tam z ulicy. Trzeba zadzwonić, przedstawić się, wtedy pracowniczka socjalna wpuszcza do środka.
Dzwonię, przedstawiam się, wchodzę.
Płytki podłogowe wyglądają jak z epoki słusznie minionej, a na nich – dosłownie na środku, jakby w losowych miejscach – leżą dwa sztywne ciała poskręcane od opiatów. Po lewej stronie jest miejsce przeznaczone do konsumpcji. Przy stanowisku siedzi zarośnięty mężczyzna, na metalowym stole leży strzykawka, igła i woreczek z heroiną, którą ów pacjent samemu przygotowuje sobie do podania. Inny, znacznie bardziej zadbany, nakłada kurtkę i zabiera się w kierunku wyjścia.
– Danke, tschüss! – rzuca w milutki sposób do siedzących na recepcji pracowniczek socjalnych.
– Danke, tschüss! – odpowiadają jeszcze milej.
Już wiem, że to surrealistyczne miejsce.
Na drugim piętrze w pięciopiętrowej kamienicy, w całości przeznaczonej na działalność narkotykowego ostrego dyżuru, przyjmuje mnie Wolfgang Barth, ciepły i empatyczny facet pod pięćdziesiątkę. Pracował wcześniej na sali konsumpcyjnej, gdzie niejednokrotnie ratował życie osobom, które przedawkowały, dziś zarządza całą placówką.
– Żebyś dobrze zrozumiał, czym się zajmujemy, musimy zacząć od rysu historycznego. Scena narkotykowa we Frankfurcie powstała w połowie lat siedemdziesiątych. Szybko się rozwinęła, narkotyki napływały z różnych krajów, można było je kupić bez żadnego problemu. Zażywający skupili się wokół Bahnhofsviertel. To nic nadzwyczajnego, podobną sytuację można było spotkać w wielu innych niemieckich miastach. W latach osiemdziesiątych problem był już bardzo, bardzo duży. Narkomani okupowali zwłaszcza park Taunus. Dzisiaj są tam ławki, świeże powietrze i spokój, wtedy panował tam wyniszczający klimat. Na oczach ludzi uzależnieni dokonywali konsumpcji dożylnej, robili sobie nawzajem zastrzyki na ulicy, w parku panowało kompletne bezprawie. Normalni mieszkańcy Frankfurtu omijali to miejsce szerokim łukiem.
– Brzmi dramatycznie.
– I tak też było, dramatycznie i niebezpiecznie. Miasto musiało zająć się tematem. W 1982 roku zlecono nam pracę uliczną. Mieliśmy małe biuro na sąsiedniej ulicy i codziennie byliśmy wśród chorych, którzy pozytywnie postrzegali fakt, że ktoś chce im pomagać. Ale to nie zmieniało sytuacji, wręcz przeciwnie, ta stawała się coraz bardziej dramatyczna. Pojawił się AIDS. Najbardziej dotknięci chorobą byli narkomani i homoseksualiści. Nie było wtedy na nią leków, nie było też miejsca wymiany strzykawek. Kto miał strzykawkę z igłą, ten po użyciu przekazywał ją dalej. HIV rozprzestrzeniał się w druzgocący sposób. Wzywaliśmy do utworzenia miejsca, w którym uzależnieni mogliby się schronić, wziąć prysznic, dostać opiekę medyczną, program leczenia zastępczego metadonem i jakąś perspektywę. W 1989 roku Frankfurt wydał zgodę. Założyliśmy pierwszą tego typu placówkę w Niemczech. W miejscu, w którym siedzimy, znajdował się kiedyś burdel.
Ciąża na cracku
Na parterze znajduje się sala do podawania dożylnego. Pacjenci dostają przy wejściu nieużywaną strzykawkę, gaziki, opatrunki i łyżkę. Przychodzą ze swoją heroiną, sami przygotowują sobie działkę, sami ją aplikują. Pomoc pracowników socjalnych otrzymują tylko w razie przedawkowania. Stanowisk do podawania narkotyków jest dziesięć. Codziennie korzysta z nich około osiemdziesięciu osób.
Wolfgang: – Wcześniej śmiertelność była ogromna. W 1996 roku zgłaszaliśmy do dwudziestu nagłych śmierci związanych z narkotykami miesięcznie. Na ulicy nie można zapobiec przedawkowaniu, wszystko się dzieje za szybko.
– Jak wygląda przedawkowanie?
– Osoba robi zastrzyk, sinieje, uderza głową w stół lub upada bezwładnie na podłogę, jej ciało nie reaguje. Depresja oddechowa jest przyczyną 95% nagłych zgonów związanych z narkotykami. Pomóc może tylko jedna rzecz – resuscytacja. Przyjazd karetki trwa we Frankfurcie pięć-sześć minut. To za długo. Trzeba działać natychmiast. W większości sytuacji osoba odzyskuje przytomność dzięki samej wentylacji. Sam pracowałem wcześniej w pokoju konsumpcyjnym i niejednokrotnie przeżywałem takie historie. Najczęściej po trzech minutach widać było, że skóra wraca do normy, zanika siny kolor, potem osoba przebudza się i pyta: co się stało, gdzie jestem? Wtedy uderzasz ją z otwartej dłoni w prawy, lewy i znowu prawy policzek, żeby ją pobudzić, krążenie musi znowu ruszyć. Gdy przyjeżdżają ratownicy, osoba jest już w stanie, można powiedzieć, stabilnym. Dlatego ważne jest, żeby podawać opiaty pod okiem specjalistów.
Na pierwszym piętrze jest przychodnia lekarska, gdzie pacjenci poddawani są leczeniu substytucyjnemu metadonem. To lek opioidowy stosowany podczas terapii odwykowej u osób z uzależnieniem od opiatów. Metadon pobudza te same receptory, co heroina, ale jest mniej euforyzujacy i dłużej metabolizuje się w organizmie. Chorzy przyjmują go raz dziennie w formie syropu, substancja pomaga im zredukować głód narkotykowy, by w konsekwencji doprowadzić ich do trzeźwości. W placówce na Bahnhofsviertel objętych programem jest sto dziesięć osób.
Drugie piętro to administracja. Trzecie – kawiarnia. Osoby z uzależnieniem mogą w niej spędzać czas, żeby nie przesiadywać na ulicach. Wbrew pozorom wcale nie ma wielkiego obłożenia. Czwarte i piąte piętro to łóżka i sypialnie, gdzie narkomani mogą spać w nocy lub w ciągu dnia.
– Jak to możliwe, że policja nie łapie tutaj uzależnionych za posiadanie nielegalnych substancji?
– Policja stanowi proste rozróżnienie. Są osoby z uzależnieniem, czyli de facto chore – im należy pomóc. Są też handlarze narkotyków, czyli osoby, które wykorzystują ich chorobę i robią na niej interes, działając przy tym w sposób przestępczy – ich trzeba doprowadzić przed wymiar sprawiedliwości. Konsumenci nie interesują więc funkcjonariuszy. Większość odwiedzających naszą placówkę wie, że z policją współpracuje się dobrze, jeśli przestrzega się podstawowych zasad. Mamy też wewnętrzny regulamin: nie wolno tu handlować, palić poza pomieszczeniami przeznaczonymi do konsumpcji i stosować przemocy w jakiejkolwiek formie, także słownej. Kto się nie trzyma reguł, jest wyrzucany.
Dzwoni telefon, na chwilę przerywamy.
Po krótkiej wymianie zdań Wolfgang jest zbity z tropu. Przez słuchawkę słyszy, że na dole znowu czeka Lara. To kobieta w ósmym miesiącu ciąży. Powinna leżeć na porodówce, w zasadzie w każdym momencie może urodzić, ale ona sama nie wyraża zgody na przyjęcie jej na oddział. Woli żyć na ulicy. Noce spędza w sali sypialnianej przy Elbestraße 38, gdzie pracownicy socjalni nie spuszczają z niej oka nawet na sekundę.
Jest uzależniona od cracku i alkoholu.
Pali crack przez całą ciążę.
Jeśli dziecko jakimś cudem przeżyje, będzie mieć masę nieodwracalnych uszkodzeń.
Wolfgang wyznaje: – Crack to obecnie największy problem, z jakim się mierzymy na ulicach.
Bankierzy i narkomani
Frankfurt nazywany jest Manhattanem Europy i najbardziej amerykańskim miastem w tej części świata, ale nie tylko dlatego, że na jego ulicach można poczuć się jak w Filadelfii. To raczej ze względu na dużą liczbę drapaczy chmur znajdujących się w dzielnicy bankowej. Mieszczą się tam dwa z trzech najwyższych wieżowców w całej Unii Europejskiej i dziewięć najwyższych budynków w całych Niemczech, wśród nich siedziba Europejskiego Banku Centralnego i kilku niemieckich banków, stanowiących o sile trzeciej największej gospodarki na świecie.
Dzielnicę bankową i dzielnicę dworcową dzieli zaledwie park. Ten sam, który w latach osiemdziesiątych był oblegany przez setki narkomanów dokonujących publicznych iniekcji. Na jednym obszarze mieszają się więc ze sobą bankierzy w drogich garniturach oblegający knajpy z sushi w porze lunchu, oraz ciężko uzależnieni, zadrapani, trawieni chorobami i powyginani od nielegalnych substancji. Wokół nich radośnie śpiewają mniej lub bardziej świadomi sytuacji kibice z Portugalii i ze Słowenii. Kiedy miasto tętni życiem, nie jest jeszcze tak strasznie. Kiedy wracam do hotelu po północy, też nie dzieje się nic nadzwyczajnego.
Najgorzej jest rano.
Wtedy Frankfurt naprawdę wygląda jak miasto zombie.
Na ulicach nie ma jeszcze życia. Ktoś śpi na betonie bez przykrycia, ktoś patrzy z nadzieją na przechodniów jak bezbronny piesek wypatrujący pana, ktoś krzyczy sam do siebie zastygając w nienaturalnej pozycji, ktoś wykonuje pokraczne ruchy, ledwo zginając kolana i łokcie, próbując iść przed siebie jak żywcem wycięty z filmików, które znamy z amerykańskiego YouTube’a.
Wiele osób pali crack. Na ulicy, bez żadnego skrępowania. Na przestrzeni jednej doby widzę podobne sceny kilkanaście razy. Crack to niezwykle silnie uzależniająca forma kokainy, którą zażywa się poprzez podgrzewanie i wdychanie oparów. Efekt jest bardzo mocny, ale trwa zaledwie kilka minut.
Po kilku minutach zażywa się więc kolejną dawkę.
I kolejną.
I kolejną.
Wolfgang mówi: – Zażywając crack, nie możesz spać. Dwadzieścia cztery godziny, albo trzydzieści, albo trzydzieści pięć. W pewnym momencie po prostu zapadasz w stan omdlenia. Organizm przestaje współpracować. Nagle zasypiasz. Dlatego chorzy przychodzą do nas na przykład o szóstej. Nasza praca to naprawdę pomoc w przetrwaniu.
Kiedy reprezentacja Belgii gra we Frankfurcie, policja z tego zachodnioeuropejskiego kraju ostrzega kibiców. „Spożywanie twardych narkotyków na ulicy jest tam na porządku dziennym. Przechodni są nękani, narkomani żądają pieniędzy. Zagraniczne media opisują ten obszar jako krainę zombie i rzeczywiście tak jest. Nie jest tam bezpiecznie”, przekonuje w komunikacie prasowym Jan Vanmaercke, funkcjonariusz zajmujący się ochroną bezpieczeństwa kibiców. Zaleca przy tym, by fani „jak najszybciej opuścili dzielnicę dworcową”.
Podobno przed rozpoczęciem mistrzostw policja wzięła się do roboty, żeby oczyścić teren z dealerów. Według „Bildu”, od lutego funkcjonariusze przeszukali na terenie Bahnhofsviertel dziesięć tysięcy osób, co przełożyło się na schwytanie dziesiątek handlarzy. We wcześniejszych latach działania policji nie zawsze przynosiły rezultaty. Ok, w 2017 roku skonfiskowano tam czternaście kilogramów (!) narkotyków. Ale sytuacja uległa pogorszeniu w trakcie pandemii, przez którą na ulicy wylądowało więcej osób. W 2023 roku policja informowała o alarmujących statystykach – wzrost ataków z uszczerbkiem ciała o trzydzieści procent, wzrost rozbojów ulicznych o sześćdziesiąt pięć procent, podwojenie liczby kradzieży kieszonkowych. Wszystko na Bahnhofsviertel.
Georg Leppert, dziennikarz Frankfurter Rundschau, mówi nam: – W tej dzielnicy jest wiele naprawdę chorych osób. To ludzie zniszczeni i zdewastowani. Poza tym okropnie tam pachnie. To nie jest miejsce, w którym chciałbym zamieszkać z rodziną. Ale nie jest też tak, jak można przeczytać w „The Sun” czy „Bildzie”, że to niebezpieczeństwo dla przyjeżdżających kibiców. Przy okazji meczu Anglii z Danią dziesiątki tysięcy osób bawiły się bez żadnego zagrożenia. Owszem, można się zastanawiać, czy tak powinna wyglądać brama do Frankfurtu, bo to w zasadzie pierwsze miejsce, które widzisz, gdy przyjeżdżasz do miasta pociągiem. Ale nie było żadnego niebezpieczeństwa dla kibiców. Za nimi przyjechało mnóstwo policji, a narkomani wycofali się z dzielnicy na dzień czy dwa, poszli do innych części śródmieścia. Nikt nie musiał się bać.
Obok snujących się po krawężnikach uzależnionych egzystuje inny brudny świat – nierządu i domów publicznych, w których pracuje 1626 legalnie zarejestrowanych prostytutek. Pośród tych wszystkich miejsc znajdują się dwie szkoły podstawowe. „Bild” zamieszcza przerażające zdjęcia – obok wejścia do szkoły widać strzykawki i trzydzieści zużytych prezerwatyw. Politycy z partii SPD apelowali do miasta o walkę z „codziennym narkotykowym szaleństwem”. „W godzinach porannych codziennie trzeba zbierać zużyte strzykawki, rozbite butelki i zużyte prezerwatywy, aby chronić dzieci”, zauważali lokalni politycy, apelując o zatrudnienie ochroniarzy przy obu szkołach podstawowych.
Dzieci widzą to wszystko, gdy idą na lekcje.
Fentanyl
Na kanale “Stimme der Straße” można obejrzeć rozmowy z mieszkańcami Bahnhofviertel. W publikowanych regularnie odcinkach da się zaobserwować, jaki rozkład następuje u nich z roku na rok. Trzydziestopięcioletnia dziś Nelly trafiła do Frankfurtu, gdy miała czternaście lat. Uciekła wtedy z domu, miała spędzić w tym mieście weekend, została na całe życie. Urodziła na ulicy dwójkę dzieci. Bierze crack, heroinę i fentanyl. Wszystko na raz.
Na jednym z filmików wygląda tragicznie. Straciła zęby, trudno dostrzec jej źrenice, kręci się kompulsywnie na boki.
Mówi, że na Bahnhofviertel ostatnio się pozmieniało. Codziennie na ulicę trafia ktoś nowy, często z obcego kraju. Na innym z filmów pali fentanyl, w tej postaci ma go przyjmować większość zainteresowanych osób na frankfurckiej scenie. Twierdzi, że wydaje na niego do 150 euro dziennie. Zarabia prostytuując się. Substancja trafia na ulicę z medycznych plastrów uśmierzających ból.
Pod filmem komentarz: “To niewiarygodne, ile jest w stanie wytrzymać ludzkie ciało…”
Wolfgang mówi: – Fentanyl to wciąż rzadkość. Raz na dwa tygodnie przychodzi ktoś, kto zdobył plaster, chce go odsączyć, ugotować, zrobić zastrzyk. Wielkiego problemu jeszcze nie mamy, ale za sześć miesięcy może to wyglądać zupełnie inaczej.
Streetworking
Na ulicach Frankfurtu, zwłaszcza w Bahnhofviertel, działają streetworkerzy. To terenowi pracownicy socjalni. Ich zadaniem jest budowanie relacji z osobami uzależnionymi, wsłuchiwanie się w ich problemy, poznanie ich świata, by na końcu spróbować ich z niego wyciągnąć i przekonać do leczenia. To oni wiedzą najwięcej o ludziach żyjących w dzielnicy dworcowej. Steffen, streetworker z kilkudziesięcioletnim stażem, przyjmuje nas w biurze stworzonym z mieszkania nieopodal Bahnhofviertel. Prosi o anonimowość, streetworker rozmawiający z prasą nigdy nie zdobyłby zaufania ulicy.
– Dlaczego ludzie wpadają w tak ciężkie uzależnienia?
– W 1997 roku na scenie pojawił się crack i obecnie to on rządzi. Nie zagraża bezpośrednio życiu jak heroina, gdy weźmie się za dużą dawkę, ale występuje po nim dużo większa konieczność ponownego zażycia. Pracuję na ulicy już prawie trzydzieści lat. Pamiętam czasy parku i ciągłych zgonów z przedawkowania, gdy władze miasta uznały, że nie mogą dłużej ignorować problemu i patrzeć, jak ludzie umierają. I przez ten czas nie widziałem silniej uzależniającej substancji niż crack. Ludzie zażywają go i heroinę zazwyczaj w ramach samoleczenia. Niektórzy przeżyli coś traumatycznego. Chcą być jak amerykańscy żołnierze po wojnie w Wietnamie, którzy brali heroinę, bo nie mogli znieść obrazów w głowie, na których strzelają do ludzi albo giną obok nich żołnierze. W tym celu heroina jest cudowna. Nikomu jej nie polecam, bo przy okazji niszczy i zabiera życie, ale ból związany ze złymi obrazami uśmierza. Crack z kolei pełni podobną funkcję w przypadku zniszczonej pewności siebie i poczucia własnej wartości. Po kokainie można znieść nawet trudne sytuacje.
– Ich życie w uzależnieniu nie jest dobre. Jest obrzydliwe, śmierdzące, brutalne. Ale nawet ta tragiczna sytuacja jest w ich poczuciu lepsza niż to, przed czym uciekli. Na ulicy lądują często ofiary przemocy w rodzinie. Podam przykład. W Bahnhofsviertel jest młody człowiek, który wychowywał się w rodzinie zastępczej. Jego ojczym wyrył mu na plecach krzyż gwoździem, ponieważ ten nie modlił się z należytą gorliwością. Taka osoba ma teraz zrujnowaną psychikę. Szuka pomocy, a w urzędzie zajmującym się trudną młodzieżą słyszy, że powinien wrócić do rodziny zastępczej. Państwo nie daje mu rozwiązania, więc zostaje na ulicy i wpada w uzależnienie. Naszą rolą jest odszukanie tych ludzi, poznanie ich, zrozumienie ich motywacji, później staranie się im pomóc, by podjęli decyzję o zaprzestaniu. Chcę zrozumieć, dlaczego ktoś wylądował na ulicy. Tylko wtedy mogę mu pomóc. Spojrzymy wspólnie w przeszłość, może do czegoś dojdziemy. To często skrzywdzone osoby, które podchodzą z dystansem do świata. Zawiodły się na ludziach, dlaczego więc mieliby ufać obcemu streetworkerowi?
– Ktoś powie – jeśli ktoś sam chciał wylądować na ulicy, to po co mamy przeznaczać czas i energię, by go stamtąd wyciągać.
– Bo jeśli dobrze wykonam swoją robotę i ktoś przestanie brać, to wróci do społeczeństwa. Ważne, żeby uzależnieni zażywali w przestrzeni konsumpcyjnej, a nie publicznie. Ludzie nie powinni ich widzieć, kiedy idą na pociąg. Znałem jedną z moich klientek od czternastego roku życia. Zrujnowała się aż do kompletnego upadku. Wylądowała w szpitalu, ale nie przez dragi, potrącił ją samochód. Lekarze mówili, że jeśli nie przejdzie zabiegu, to wkrótce umrze, bo ma zniszczone narządy wewnętrzne. Miałaby zostać w szpitalu dwa lub trzy tygodnie. Ale ona nie chciała. Wypisała się, wróciła na ulicę. Wolała umrzeć, ale na ulicy, brać do końca swojego życia. Przez trzy miesiące przekonywaliśmy ją, że musi jechać do szpitala. Lekarze mówili, że nie przeżyje. To długa historia. Dziesięć lat później stanęła obok mnie na imprezie na uniwersytecie.
– Cześć, to ja, Emma.
– Stała tam z trzema facetami, którzy byli pracownikami w firmie cateringowej, którą sama prowadziła. W ostatniej chwili pojechała wtedy do szpitala. Później trafiła do domu opieki i grup samopomocowych. Wyszła na prostą. Nie umarła, choć codziennie myślałem, że taki jest jej los. W tym była nasza rola, żeby ją zawrócić z drogi do śmierci. Jako streetworkerzy możemy przede wszystkim słuchać. Robimy to całkiem nieźle. Później próbujemy zorganizować leczenie i detoksykację, jeśli ktoś ma ten krótki moment, w którym mówi „już tego nie chcę”. Problemem w Niemczech jest to, że na odwyk czy detoks często trzeba czekać tygodniami. Przebudzenie uzależnionego trwa czasami bardzo krótko. My wtedy musimy próbować je podtrzymywać. Przypominać mu, dlaczego podjął postanowienie i jakie miał ku temu powody. Samemu jest trudno, ale z kimś – trochę łatwiej. Jeśli osoba szybko nie zacznie się leczyć, to postanowienie przepadnie, po trzech dniach powie „nie, to bez sensu, biorę dalej”. To problem, który – mówiąc wprost – kosztuje dużo ludzkich żyć.
Frankfurter Weg
Frankfurt ma niezwykle miękkie podejście do tematu uzależnień. W latach osiemdziesiątych władze miasta pogodziły się z tym, że nie rozwiążą problemu narkotykowego na ulicach. Jedyne, co mogą zrobić, to zminimalizować szkody. Mówiąc wprost – sprawić, że mniej osób umrze z przedawkowania. Tak powstała „Frankfurter Weg”. Koncepcja, która zakłada, że uzależnionym należy podać rękę, a nie walczyć z nimi.
W całej Bawarii nie ma żadnego miejsca, gdzie pacjenci mogą podać sobie heroinę w sterylnych warunkach. Choć nie widać tam narkomanów na ulicach, z powodu przedawkowania ginie w tym landzie więcej osób niż we Frankfurcie i całej Hesji. Frankfurter Weg ma swoje plusy – mniej osób zalicza złoty strzał. Ma też swoje minusy – podtrzymuje ludzi w długotrwałym i okropnym uzależnieniu, czyniąc z centralnej dzielnicy miasta paskudne miejsce.
Wolfgang poleca udanie się do szkoły Hermanna Hessego, gdzie trzeźwi i dorośli narkomani nadrabiają w ławkach szkolnych stracony czas. Opowiada o Katrin, która z pomocą tego ośrodka wyszła na prostą. Najpierw zerwała z nałogiem, a później jako dwudziestokilkuletnia osoba dokończyła podstawówkę, zaliczyła wszystkie klasy szkoły średniej, napisała maturę, a następnie dostała się na studia. Kierunek – praca socjalna.
– Pamiętam jak dziś, zadzwoniła do drzwi, żeby się pochwalić, siedziała o tutaj, na tym krześle. Odniosła największy sukces, wyszła na prostą. Na pierwszym roku studiów zmarła na AIDS.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Czy czujesz się bezpiecznie? Tak, ale… Strach na strefach kibica
- Euro w niemieckiej dziurze, czyli witamy w Gelsenkirchen
- Kolejny „Heimspiel”, czyli Turcy na domowym Euro
Fot. newspix.pl / wlasne