Telewizja ZDF uszeregowała w 2018 roku niemieckie miasta pod względem oferowanego w nich poziomu jakości życia. Badacze wzięli pod lupę czterysta jeden ośrodków. Gelsenkirchen wylądowało na miejscu… czterysta pierwszym. Największą atrakcją tego robotniczego miasta jest stadion. Anglicy ocenili je jako kompletne zadupie. Właśnie tam podczas Euro najbardziej zawiódł transport publiczny. W tym pięknym anturażu Gareth Southgate i jego ekipa uciekli katu spod topora.
Berlin, Hamburg, Monachium, Kolonia, Frankfurt nad Menem, Stuttgart, Düsseldorf, Lipsk, Dortmund. To dziewięć niemieckich miast z największą liczbą mieszkańców. Każde z nich jest gospodarzem Euro. Gdyby organizatorzy wybierali lokalizacje meczów turnieju na podstawie zaludnienia, Gelsenkirchen mogłoby zorganizować co najwyżej mistrzostwa Europy w badmintonie. Na liście niemieckich ośrodków jest pod tym względem dopiero dwudzieste szóste, obok w zestawieniu jest Akwizgran i Chemnitz.
Wyobrażacie sobie Euro w Akwizgranie lub Chemnitz?
„Totalne zadupie”
Angielscy kibice wzdrygnęli się, gdy usłyszeli, że ich drużyna znowu zagra w Gelsenkirchen. Brytyjczycy przybyli do tego miasta już podczas fazy grupowej, kiedy naprzeciwko ich stanęli Serbowie, co UEFA uznała za starcie podwyższonego ryzyka. Taki status spotkania niósł za sobą pewne ograniczenia. Władze zamknęły wtedy Heinrich-König-Platz, czyli centralne miejsce miasta, gdzie znajduje się strefa kibica i zarówno miejsce spotkań fanów przed meczem, odsyłając zdezorientowanych Anglików na znajdujący się na kompletnych peryferiach tor kłusaków. Miejscy urzędnicy obliczyli, że centrum nie wytrzyma tak dużego skupiska osób, więc lepiej ulokować ich na większej powierzchni. Żeby ci się nie gromadzili, zamknięto nawet czekające na kibiców przewoźne publiczne toalety. Ktoś mógłby zadać całkiem zasadne pytanie – skoro centrum miasta nie jest w stanie przyjąć normalnej liczby kibiców, to może nie jest to najlepsze miejsce na rozgrywanie mistrzostw Europy?
Ciała dał także transport, który nie wytrzymał obłożenia po meczu. Ludzie czekali na przystankach tramwajowych w kierunku dworca nawet po dwie godziny. Na dworcu na kibiców czekały kolejne przygody. Pociągi nie nadążały. Można docenić gest dobrej woli, jakim było podstawienie dodatkowego składu jadącego w kierunku Essen, Düsseldorfu i Kolonii, ale już mniej warty docenienia jest fakt, że ów pociąg miał aż siedemdziesiąt minut opóźnienia. Czterystu pasażerów czekało na transport do drugiej w nocy.
Typowy obrazek niemieckich mistrzostw.
Po takich doświadczeniach w mediach społecznościowych zawrzało. Wiralowe stały się relacje vlogera Paula Browna, który nazwał w swoich filmikach Gelsenkirchen „totalnym zadupiem”. Anglik wysnuwał wniosek, do którego przychyliła się rzesza brytyjskich kibiców, że Euro nigdy nie powinno odbywać się w takim mieście. Jego słowa spotkały się z tak wielkim poruszeniem, że odniosła się do nich nawet prezydentka miasta, Karin Welge.
– To był pojedynczy atak jednego kibica – bagatelizowała urzędniczka, przekonując vlogera, by dał miastu jeszcze jedną szansę. Sam Brown wycofywał się ze swojego twardego osądu, wyznając na swoich kanałach, że przyjechał do tego 263-tysięcznego ośrodka na kacu, a tak w ogóle ludzie są tam bardzo sympatyczni, a bary fajne. Po Gelsenkirchen przejechał się też reporter Sky Sports, Kaveh Solhekol, który wręcz przestrzegał angielskich kibiców przed przyjazdem do tego nieatrakcyjnego jego zdaniem miejsca. W temacie problemów przejazdowych wypowiedział się z kolei minister transportu z regionu Nadrenii Północnej-Westfalii: – Przedsiębiorstwa transportowe i władze muszą jak najszybciej wprowadzić zmiany przed kolejnymi meczami.
Przyjechaliśmy do Gelsenkirchen rozstrzygnąć palącą kwestię: czy naprawdę jest tu tak źle?
Miasto bez atrakcji
Niewiele z czterdziestu siedmiu tysięcy osób obecnych na meczu nocuje w Gelsenkirchen. Ludzie przyjeżdżają od rana z innych miejsc w Zagłębiu Ruhry. My jedziemy od strony Dortmundu. Podróż ma trwać trzydzieści pięć minut, ale w połowie drogi pociąg staje. Gdy kierownik przejazdu informuje przez głośnik o przymusowej przerwie, angielscy kibice wybuchają śmiechem. Celebrują, jakby ich zespół właśnie strzelił gola.
Opóźnienie pociągu… Brzmi znajomo.
Już na pierwszy rzut oka widać, że Gelsenkirchen nie jest miastem przyzwyczajonym do turystów i dużych zarobków. Klasyczny curry wurst kosztuje tutaj 2,8 euro, podczas gdy w Dortmundzie cena za tę tradycyjną niemiecką potrawę zaczyna się od 4,5 euro. Miasto wygląda jakby było wymarłe. W bocznych uliczkach nie ma żywej duszy. W centrum otwarte jest kilka knajpek na krzyż. Jest kiosk, przy którym z każdą kolejną minutą rośnie coraz większa kolejka. Prawie nigdzie nie można płacić kartą. Restauracja? Gotówka. Sklepik? Gotówka. Kawiarnia? Gotówka. Chyba że wydasz więcej niż dziesięć euro.
Tym razem nikt nie blokuje wejścia na Heinrich-König-Platz, gdzie angielscy kibice gromadzą się wokół mobilnych budek z piwem i food trucków. To w zasadzie jedyna atrakcja, jaką oferuje Gelsenkirchen. W palecie rozrywek jest jeszcze muzyka. Z głośników lecą rytmy znane z różnych edycji gry FIFA z początku XXI wieku. Są śpiewy. Są tańce. Im bliżej meczu, tym więcej osób paraduje bez koszulki. Po placu walają się tysiące plastikowych kubków i petów, puszki i butelki są szybko zabierane przez miejscowych pijaczków, mających w trakcie mistrzostw prawdziwe żniwa. Można sparafrazować żart doskonale znany wszystkim w województwie śląskim.
– Co jest tu najlepszego do roboty?
– Autobus na stadion.
Kibice po wprawieniu się w meczowy nastrój wsiadają do tramwajów i specjalnie podstawionych autobusów, które zawożą ich na znajdującą się na obrzeżach Arena AufSchalke. Swoją drogą, to doskonałe miejsce na polski akcent – nazwa obiektu goszczącego Anglików i Słowaków wzięła się od polskich robotników, którzy kilkadziesiąt lat wstecz używali zwrotu „chodzimy na Schalke”, tworząc tym samym niezgrabną kalkę. Po polsku „chodzimy na” brzmi jak najbardziej w porządku, ale kto mówi po niemiecku „auf Schalke”, ten popełnia błąd gramatyczny. Wyrażenie tak głęboko weszło jednak w język Zagłębia Ruhry, że nawet do dziś funkcjonuje jako nazwa stadionu, choć w oficjalnym użyciu jest obecnie inna, związana ze sponsorem miejscowego klubu.
Po drodze znajduje się kościół, przed nim wielka flaga Schalke 04, Anglii i innych grających w Gelsenkirchen krajów. U progu cztery wesołe panie, które machają do przechodniów, zapraszając do środka. Przekaz skierowany jest do kibiców. Im bliżej stadionu jesteśmy, tym więcej motywów związanych z Schalke i okolicznych barów, które weekendami żyją ligą, a teraz zostały opanowane przez brytyjskich kibiców.
Mijamy nawet cały budynek pomalowany w barwy lokalnego klubu…
Albo donicę na kwiaty nawiązującą do kopalnianej symboliki…
W całym mieście panuje górniczy i postindustrialny klimat. Najlepszym przykładem jest tunel na Arena AufSchalke, który wygląda jakby był żywcem wzięty z kopalni. Stare rafinerie przerabiane są na hale widowiskowe i lodowiska, na terenie jednej z dawnych kopalni odbędzie się międzynarodowa wystawa ogrodnicza. Z mniej chlubnych atrakcji – w Gelsenkirchen znajduje się pomnik Lenina. Dwumetrowy posąg znajduje się na terenie Marksistowsko-Leninowskiej Partii Niemiec. Miasto próbowało zablokować stworzenie tej kontrowersyjnej figury, ale niewiele wskórało, skoro mieści się ona na prywatnym terenie.
Gdzie indziej też jest do dupy
Mieszkańcy Gelsenkirchen bronią się – mamy piękne zoo, mamy teatr muzyczny, mamy wreszcie kultowy klub piłkarski i nowoczesną Arena AufSchalke, więc nie może być u nas aż tak źle. Ale jest. We wspomnianym na wstępie badaniu ZDF uwzględniono szereg czynników, było ich łącznie pięćdziesiąt trzy, wśród nich między innymi – architekturę, ofertę gastronomiczną, kulturalną i rekreacyjną, poziom czystości, zarobki, koszty wynajmu mieszkania czy jakość usług medycznych. Wyrok jest brutalny – nigdzie w Niemczech nie żyje się gorzej niż w Gelsenkirchen.
Gdyby podobny ranking sporządzony został w latach sześćdziesiątych, miasto z pewnością uplasowałoby się na znacznie lepszej pozycji. Do tego robotniczego ośrodka w Zagłębiu Ruhry napływali wtedy ludzie ze względu na prężnie działające kopalnie i rafinerie. Populacja liczyła w szczytowym okresie prawie czterysta tysięcy mieszkańców. Jeszcze w 1990 roku w Gelsenkirchen żyło prawie trzysta tysięcy osób. Dziś jest ich 263 tysiące. Żadne inne niemieckie miasto nie straciło tak wielu mieszkańców w tak krótkim okresie.
Nie zanosi się, żeby tendencja mogła się odwrócić. Kopalnie to już relikt przeszłości. Ostatnia z nich została zamknięta w 2008 roku. Stopa bezrobocia na początku tego roku wynosi ponad piętnaście procent. Od lat w tym mieście notuje się pod tym względem najgorsze wskaźniki w Niemczech. W Gelsenkirchen jest także największy odsetek biedy wśród dzieci. Żyje tam nawet największy procent palaczy nikotyny.
Mieszkańcom pozostaje czarny humor. Kibice lokalnego klubu od lat śpiewają o sobie: „Jesteśmy Schalke, antyspołeczne Schalke, śpiące pod mostami, na misji, na stacji”. Jeden ze stałych bywalców trybun, Olivier Kruschinski, z badania przeprowadzonego przez ZDF postanowił zrobić wabik na turystów. Jest przewodnikiem, organizuje podszyte ironią wycieczki z hashtagiem #401GE. W artykule magazynu „11 Freunde” reklamuje je mniej więcej tak: „nie tylko pył węglowy, kłęby dymu, hałas, brud, smród, bieda i beznadzieja. W rzeczywistości jest tu znacznie gorzej”. Zaprasza przy tym na „niezapomnianą przejażdżkę rowerem w ciemności”, aby poznać miasto „w całej jego czarującej ohydzie”.
Jako hasło promocyjne miejsca, w którym się wychował, proponuje:
„Gelsenkirchen – woanders is’ auch scheiße”.
Gelsenkirchen – gdzie indziej też jest do dupy.
W tym robotniczym mieście gościli Guns N’ Roses, Coldplay, Michael Jackson, Rolling Stones, Władimir Kliczko, Ed Sheeran zagrał tu dwa koncerty z rzędu dzień po dniu, swoją pielgrzymkę w 1987 miał tam Jan Paweł II. Stadion Arena AufSchalke, choć ma już ponad dwadzieścia lat, wciąż imponuje świeżością. Ma zamykany dach, wysuwaną murawę i system pięciokilometrowych piwnych wodociągów, które transportują browar do pięćdziesięciu dwóch zbiorników na całym obiekcie. Na mecze ligowe przychodzi po sześćdziesiąt jeden tysięcy widzów.
Anglicy walili tu głową w mur, Jude Bellingham strzelił gola przewrotką na wagę dogrywki, Lukas Haraslin kręcił obrońcami, a Ivan Schranz pokonywał bramkarza na takim spokoju, jakby co tydzień mierzył się z golkiperami Premier League. Mecz sprostał oczekiwaniom, organizacja tym razem nie zawiodła, nawet transport dał radę. Kilka godzin po spotkaniu po centrum wciąż kręcą się Anglicy, ale tym razem nie z powodu opóźnienia pociągu, a w poszukiwaniu wrażeń.
Wrażeń, o które w Gelsenkirchen najłatwiej jednak na boisku.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Swój Bask. Jak Nico Williams został Hiszpanem
- Messi z Ankary. Złoty chłopiec, w którym zakochała się piłka
- Anglikom zbrzydła kadra, ale… nie zawsze jest jakieś „ale”
Fot. Newspix.pl