Pieniądze są dla niego rzeczą błahą, ulotną, a jedynym wyznacznikiem satysfakcji jest sukces. Dziwny facet. Mógł pracować w Serie A, wolał trenować w Palestynie. Miał zadatki na gwiazdę ligi szwajcarskiej, a zdecydował się na transfer na Karaiby. Nie czuje się ani bohaterem, ani szaleńcem, a w tym co robi nie widzi niczego, poza pracą. Fascynującą, nieszablonową, ale wciąż pracą, którą wykonuje dla pieniędzy. Włoch, który jako piłkarz i trener zwiedził pół świata. Pracował z wielkimi, zna się z gigantami, ale na co dzień prowadzi piłkarzy palestyńskiego Ahli Al Khalil. Stefano Cusin. Trenerski rodzynek, facet jedyny w swoim rodzaju.
– Signor Stefano, jak pogoda w Hebronie? – zagaduję, zaczynając rozmowę.
– Pochmurnie. W ostatnich dniach było bardzo gorąco, ale tej nocy mocno się oziębiło. Na oko mamy jakieś dwadzieścia stopni, może trochę ponad. Hebron to miasto położone na wysokości tysiąca metrów. Tu z reguły nie grożą mi takie upały, jak we Włoszech – rozpoczyna historię.
Śmieje się, że żyłkę podróżnika ma od momentu narodzin, bo na świat przyszedł w Kanadzie. Rodzice są Włochami, żona pochodzi z okolic Arezzo. Jako piłkarz w ojczyźnie nie spędził jednak choćby jednej rundy. Zwiedził Francję, Szwajcarię czy wspomniane Karaiby. Roczna przygoda na wyspie Saint-Martin miała mocny wpływ na jego życie i późniejsze postrzeganie świata, ale sama decyzja o wyjeździe wydawała się kompletnie nielogiczna. Piękne miejsce na wakacje, ewentualnie dorobienie sobie przed emeryturą, ale Cusin miał ledwie 21 lat i był perspektywicznym zawodnikiem Servette Genewa.
– Chciałem zmian, zobaczyć coś nowego. Saint-Martin to wyspa francuska, a ja grałem we Francji, gdzie wyrobiłem sobie znajomości. Pewnego dnia zadzwonił stary kumpel i powiedział, że bogaci właściciele chcą zbudować tam drużynę, która zdobędzie mistrzostwo i powalczy o bilet do MLS. Powiedz mi: czy jest ktoś, kto nie chciałby przez rok grać na Karaibach? Płacą ci niezłe pieniądze, wylegujesz się na swojej prywatnej plaży przy willi, gdzie zawsze świeci słońce, uczysz się angielskiego. Cudowna sprawa. Zdobyliśmy mistrzostwo, ja zostałem królem strzelców. Byłem młodym chłopakiem, zobaczyłem inny świat. Można powiedzieć, że tam stałem się mężczyzną pełną gębą. Jasne, ucierpiała na tym moja kariera zawodnicza, bo gdybym został w Szwajcarii, to pewnie występowałbym tam przez dziesięć kolejnych sezonów. Niczego jednak nie żałuję. Straciłem jako piłkarz, ale zyskałem jako człowiek.
Od tamtego momentu, od mistrzostwa na jednej z karaibskich wysepek, minęło dwadzieścia pięć lat. Dziś Cusin nie wyleguje się pod palmą, chociaż w pobliżu domu ma ich pewnie pod dostatkiem. Palestyna nie jest najbardziej przyjaznym miejscem do życia. Mówi, że przeciętny Włoch wytrzymałby tam maksymalnie dwa tygodnie. Bieda, wojna, niepokój, niepewność kolejnego dnia. I gdzieś w tle piłka nożna, rywalizacja, walka o lepsze jutro. I w końcu przycupnięcie na trybunach, oglądanie meczu. Oderwanie się od szarej, ponurej rzeczywistości.
– Aktualnie mieszkam w czymś na wzór domu kultury. Są kamery, jest łazienka. Życie nie jest łatwe, na pewno nie dla wszystkich. My w Europie na ogół jesteśmy przyzwyczajeni do jedzenia ulubionych potraw, picia espresso, chodzenia do kina czy piwka po treningu. Tutaj nie ma wielu rzeczy. Muszę jednak dodać, że miejscowi są bardzo przyjaźni, więc trochę ułatwiają sprawę.
Trenerską karierę zaczynał we Francji, następnie zahaczył o Włochy, ale później na dobre uderzył w tropiki. Uwierzcie, nie były to miejsca, gdzie wysłalibyście dzieci na wakacje. Miejsca, w których pracował, bardziej niż z kolorowych pocztówek czy broszur z biur podróży, znane są z filmów na Animal Planet. Kolejnym przystankiem była Afryka – Kamerun i Kongo. Pytam: skąd w ogóle taki pomysł? Przecież to nielogiczne, żeby nie powiedzieć szalone.
– Wspomnienia z pracy w Afryce są chyba najpiękniejszymi w moim życiu. Brałem drużyny z Kongo czy Kamerunu, przyjeżdżaliśmy do Europy i graliśmy jak równy przeciwko piłkarzom, którzy kosztowali dziesiątki milionów euro. Praca w Afryce nie jest łatwa. Często nie ma na czas pieniędzy, życie codzienne niesie za sobą wiele trudu. Dla mnie to wszystko traciło znaczenie, jeśli dobrze pracowało mi się na boisku, z moimi piłkarzami. Piłka nożna to moja pasja. Jeśli praca dawała mi satysfakcję, to wynagradzało wszelkie utrudnienia.
Zanim trafił do Palestyny, zwiedził jeszcze Bułgarię, Libię, Arabię Saudyjską i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Z największą presją spotkał się w Libii. To tam, jak sam mówi, po raz pierwszy poczuł, że nie może, ale musi zwyciężać. Trzeba przyznać, że Al-Ittihad jest klubem gigantycznym, a kibice swoim fanatyzmem słyną w całym piłkarskim świecie. W Trypolisie jest około miliona kibiców. Na ulicach, na targu, w barach. Ludzie wszędzie mówią o piłce. Na północy Afryki futbol traktuje się nieco inaczej, niż w Europie. Mecz to świętość, wojna.
Wszystkie samochody oznaczone albo czerwonymi, albo zielonymi emblematami, w zależności od tego, czy kibicują Al-Ittihad, czy Al-Ahli. Na samych treningi przychodzą nawet trzy tysiące kibiców. Zaznaczmy – wejściówki są płatne. Na mecze z przeciętniakami przychodzi 30-40 tys. kibiców. Co innego, kiedy przychodzi grać mecz derbowy.
– Stadion pęka w szwach. Na trybunach mamy jakieś 90 tys. ludzi, którzy zbierają się już od dziesiątej rano. Pierwsze derby Trypolisu to jedno z moich najpiękniejszych, najbardziej wyrazistych wspomnień. Remisowaliśmy 1:1, a sędzia wyrzucił jednego z naszych piłkarzy. Graliśmy w dziesiątkę, a zwycięską bramkę zdobyliśmy w ostatniej minucie. Mówię ci… Radość była szalona. Na placu, na ulicach, zebrało się prawie pół miliona ludzi. Nasz autobus przez pięć godzin przeciskał się przez tłum, aż zapalił mu się silnik. Podołałem, zdobyłem wszystko: mistrzostwo, puchar i superpuchar. W tym wszystkim brakowało mi jednak satysfakcji. Od kiedy jestem trenerem moim celem jest przejmowanie małych drużyn i prowadzenie ich na sam szczyt. A w Trypolisie miałem wszystko, by osiągnąć sukces, co nie do końca mi odpowiadało.
Żeby nie było: nasz rozmówca nie jest kompletnie popaprany. Nie jest misjonarzem, niczego nie robi za darmo. Kiedy pojawiła się okazja pracy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, ofertę przyjął z najszczerszą chęcią. Do współpracy zaprosił go Walter Zenga, proponując stanowisko asystenta. Współpracowali przez cztery lata. Ostatnio odezwał się raz jeszcze, już jako trener Sampdorii, czyli klubu, który jeszcze niedawno próbował sił w europejskich pucharach. Przyznacie: kusząca perspektywa. No właśnie nie, na pewno nie dla Cusina. Porozmawiał z Zengą, porozmawiał z prezesem. Umowa była gotowa, wszystko uzgodnione, ale wtedy w głowie zaświtało, że wcale nie chce pracować w jednej z najlepszych lig świata. Po co być wicetrenerem we włoskim przeciętniaku i pałętać się w okolicach środka tabeli, skoro w Palestynie mogę zdobywać trofea i być panem własnego podwórka? – pomyślał. I Sampdorię ostatecznie spuścił na drzewo.
– Możliwość wpływania na zmianę mentalności nie tylko drużyny, ale i całego palestyńskiego futbolu, jest znacznie bardziej interesująca niż praca w wymuskanym klubie z Serie A. Jasne, że tam zarobiłbym znacznie więcej, ale pieniądze to naprawdę nie wszystko. Dla mnie większą wartość mają chwile, kiedy widzisz mnóstwo biednych ludzi cieszących się wygraną w superpucharze. Albo kiedy dziesięciu twoich zawodników trafia do reprezentacji, a zanim objąłeś drużynę, powołania dostawał ledwie jeden. To wszystko jest bezcenne. Nie traktuję tego jako misji. Jestem profesjonalistą, nie misjonarzem. Płacą mi normalnie, nie robię niczego za darmo, ale nie mam wielkich wymagań. Wystarczy dach nad głową, pieniądze na jedzenie, picie i telefony do Włoch. Nie potrzebuję czterech domów. Dwa już mam i to w zupełności mi wystarczy.
Kiedy powiedział, że Hebron jest dla niego wymarzonym miejscem do pracy, pomyślałem, że naprawdę coś jest z nim nie tak. Trenerzy marzą o Barcelonie, o Realu. Generalnie o wielkich klubach i wielkich pieniądzach. Postrzeganie futbolu i pracy trenera Cusina jest zupełnie inne. Mówi, że to postrzeganie zwycięskie, bo nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Kiedy prowadził rozmowy z prezesem Ahli Al Khalil, ten przekonał go dwoma zdaniami. “Jesteś przyzwyczajony do pracy u arabskich szejków. Tutaj jedynym szejkiem będziesz ty.”
– Wtedy zrozumiałem, że dostanę pole manewru, które pozwoli osiągnąć wielkie rzeczy. Prezes to człowiek z wielką, światową wizją. Od początku świetnie się rozumiemy. On szukał kogoś z międzynarodowym doświadczeniem, a ja prezesa, który pozwoli mi spokojnie pracować i wdrażać własne metody pracy.
Na pytanie, co zmienił w funkcjonowaniu klubu, odpowiedział: tutto. Dosłownie wszystko. Wcześniej, kiedy trening zaplanowany był na piątą, piłkarze przychodzili pięć minut wcześniej i zaczynali piętnaście po. Potrzebna była dyscyplina, europejskie uderzenie pięścią w stół. Spóźnialskim i leserom dziękujemy. Potrzebna była kompletna zmiana organizacji treningów. Wprowadzenie treningu przed treningiem, zwanym “pre-warmup”, który Cusin podpatrzył w największych klubach. Kolejna nowinka to analizy wideo. Wcześniej w Palestynie nikt o czymś podobnym nie słyszał. Zdaje się, że to właśnie to nakręca go najbardziej. Bycie pierwszym, bycie pionierem. Przybyszem z innego świata, który lituje się nad ludźmi uderzającymi kamień o kamień i wyciąga z kieszeni zapałki. Dlaczego nikt nie zrobił tego wcześniej? Obcokrajowcy w Palestynie oczywiście byli, ale szybko przesiąkali miejscową mentalnością. Cusin postanowił zrobić na odwrót i w plecaku nosi cząstkę piłkarskiej Europy.
Wpływanie na mentalność nie jest jednak sprawą łatwą. Tylko dziesięciu piłkarzy Cusina ma zawodowe kontrakty. Pozostali, po połowie, dzielą się na studentów i normalnych pracowników. Kapitan jest inżynierem, ktoś inny siedzi za biurkiem w miejskim urzędzie. Wszystkich łączy jednak chęć osiągnięcia sukcesu. Jego zdaniem, patrząc pod kątem charakterologicznym, przy odpowiednim podejściu łatwiej pracuje się w Palestynie, niż na przykład we Włoszech.
– Z moimi chłopcami pracuje się dość łatwo, bo od dziecka są przyzwyczajeni do walki. Ciężko pracują, słuchają poleceń. Robią wszystko, żeby spełnić marzenia i trafić do którejś z silnych lig. W Europie problem polega na tym, że młody piłkarz dostaje kontrakt na 2-3 miliony euro i zaczyna interesować się innymi rzeczami. Noce spędzane w klubach i panienki wypierają chęć rozwoju. Moi piłkarze mają o tyle łatwiej, że mają mniej. Pokusy są mniejsze, a motywacja zdecydowanie większa. Łatwiej pracować w krajach ubogich, niż takich, w których jest wszystko.
Wyrobił sobie markę trenera-podróżnika i nie ma najmniejszego zamiaru z nią walczyć. Ciągle powtarza jednak, że bardziej niż pieniądze i splendor, interesuje go wygrywanie. Telefon z mniej lub bardziej dziwną propozycją pojawia się przynajmniej raz na kilka dni. Najbardziej egzotyczne? Reprezentacja Tahiti, kluby z Tajlandii, kadra Hong Kongu. Wszystkie błyskawicznie lądowały w koszu, bo Cusinowi nie chodzi o bezmyślne podróżowanie. Nie jest trenerskim Lutzem Pfannenstielem. Wciąż jest młody, ma 46 lat. Wciąż ma wielkie marzenia, tylko po prostu obrał inną, nietypową drogę do ich realizacji. Jak sam mówi: jest podróżnikiem, ale z ambicjami.
Zebrane doświadczenie, praca z piłkarzami o rozmaitych mentalnościach, poznawanie ich kultury. To wszystko ma zaplusować w przyszłości.
– Nie możesz być innym trenerem niż jesteś człowiekiem. Rozumiesz? To, jakim jesteś człowiekiem wpływa na twoją wizję piłki. Od zawsze postrzegałem świat jako wielki, piękny. Dziś mogę przejąć klub, dajmy na to, we Francji, gdzie jest mnóstwo piłkarzy pochodzenia afrykańskiego. I wtedy jestem kilka kroków wyżej niż pozostali trenerzy. Mogę z nimi porozmawiać po angielsku, po francusku, lepiej znam ich mentalność, potrafię skuteczniej dotrzeć. Świat to wielka wioska, a ja – znając mnóstwo kultur – jako trener odnajdę się w nim znacznie lepiej.
Na pytanie, czy czuje się człowiekiem sukcesu, wybucha serdecznym śmiechem. Mówi, że jedno czy drugie mistrzostwo nie jest żadnym sukcesem. To tylko znak, że jesteś na kursie i ścieżce, ale do osobistego szczytu wciąż jeszcze bardzo daleka droga.
– Jeśli zaczniesz zachłystywać się małymi rzeczami, to będzie oznaczało, że już przegrałeś. Człowiekiem sukcesu poczuję się, jeśli wygram coś wielkiego. Ligę Mistrzów czy mistrzostwo świata. Cały czas wierzę, że doświadczenie, które zdobywam podróżując dookoła świata, pewnego dnia pomoże mi osiągnąć coś wielkiego i znaczącego.
Liga mistrzów czy mistrzostwo świata swoją drogą, ale jego marzenia nie są odrealnione. Chciałby objąć małą reprezentację i poprowadzić ją na mundialu, nie przynosząc wstydu. Albo wrócić do Europy, objąć niepozorny klub i awansować z nim do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Jest zainteresowany każdą pracą. Każdym miejscem, w którym będzie mógł wprowadzić własną filozofię, która niemal zawsze prowadzi do sukcesu. Kiedyś, będąc trenerem Botewu Płowdiw, miał ciekawą ofertę z Polski, ale nie chciał zdradzać szczegółów. Powiedział tylko, że była bardzo interesująca, a nasza piłka jest piłką perspektywiczną i niczego nie może wykluczyć.
***
– Kiedy pewnego dnia zakończę karierę, chciałbym móc spojrzeć za siebie i przypomnieć dwadzieścia mistrzostw zdobytych w dwudziestu różnych krajach.
– Nawet jeśli w grę wchodziłoby dwadzieścia tytułów mistrza Włoch?
– Nawet wtedy. Znam mnóstwo trenerów, którzy całe życie spędzili w Serie A. Kiedy siadamy przy kawie i opowiadam o swoich doświadczeniach w Afryce, Azji czy Bułgarii, są pod wielkim wrażeniem. Zazdroszczą mi. Mówią: człowieku, my przez całe życie oglądamy tylko Neapol, Florencję, Rzym… To ograniczające. Jeśli chcesz wygrywać, to każdy zakątek świata może okazać się interesujący.
PIOTR BORKOWSKI