Polscy trenerzy nie pracują na zachodzie? Powiedzcie to Edwardowi Kowalczukowi, który przez ponad trzydzieści lat odpowiadał za przygotowanie fizyczne zespołu Hannover 96 i był pionierem w tej dziedzinie w całych Niemczech. Podczas EURO 2024 spotkaliśmy się z panem Edwardem, który barwnie opisał nam swoich byłych podopiecznych. O bólu po stracie Roberta Enke, zachęcaniu Joselu do biegania, wyjątkowej wytrzymałości Pera Mertesackera i tym, czym w Hanowerze podpadł Lawrence Ennali. Zapraszamy!
Edward Kowalczuk w Niemczech jest wręcz legendą. Był jednym z pierwszych trenerów przygotowania fizycznego za Odrą, pionierem w dziedzinie. Przez ponad trzydzieści lat pracy w klubie przeżył upadek, gdy Hannover 96 grał w trzeciej lidze i odrodzenie, kiedy wrócił do najwyższej klasy rozgrywkowej. Z bliska obserwował multum talentów, przyszłych reprezentantów i aktualnych kraju.
Prowadził Joselu i Pera Mertesackera. Mocno przeżył śmierć Roberta Enke. Przyjmował na staż polskich szkoleniowców, którzy pragnęli nauczyć się zawodu i ściągnąć nad Wisłę coś z zachodu. W Hanowerze spotkaliśmy się z emerytowanym już szkoleniowcem, który specjalnie dla nas snuje opowieść o swoim ukochanym klubie.
***
Ile to już lat w Hanowerze?
Dobrze ponad trzydzieści. Przyjechałem w 1983 roku, a w 1986 roku zacząłem pracę w Hannover 96.
Gdy powiemy, że reprezentacja Polski przyjechała do pana do domu, to nie będzie to przesada. Rzadka sytuacja.
Tak, tak! To była radosna informacja, nie tylko dla mnie, bo w Hanowerze mieszka od dziesięciu do trzynastu tysięcy Polaków. Rezonansem była frekwencja na pierwszym, otwartym treningu, gdy na trybunach pojawiło się ponad dwa tysiące osób, w większości rodaków, moich znajomych, sąsiadów.
Była jakaś mini gorączka wśród lokalsów z powodu przyjazdu naszej kadry?
Tematem numer jeden był Robert Lewandowski, dalej Wojciech Szczęsny, Piotr Zieliński – o nich pytano. Nasi czołowi zawodnicy są w Niemczech rozpoznawalni, ale to Robert budził największe zainteresowanie. Wręcz pisano, że to “Lewandowski przyjeżdża do Hanoweru”, a nie “reprezentacja Polski”.
Pozostałych nie kojarzą?!
Teraz już ich znają! Po meczu z Holandią rozmawiałem z kolegami i pojawiły się nowe nazwiska: Buksa, Zalewski. Zaskoczył ich nasz zespół, pokazał się na tyle dobrze, że zrobił na wszystkich wrażenie. Niemcy współczuli mi, że nie skończyło się to remisem, chociaż nie da się ukryć, że Holendrzy byli minimalnie lepsi. Przed EURO wszyscy oceniali jednak, że jesteśmy bez najmniejszych szans, a tak nie było.
Bazę treningową Hannover 96 zna pan na wylot. Dlaczego to dobry wybór dla Polaków?
Oceńmy to nawet teraz: cisza, spokój, dużo zieleni wokół, przepiękny park. Do tego elementarz: stan boiska treningowego, wyposażenie akademii… Cały kompleks jest w zasadzie w środku miasta, więc można stąd dojechać tramwajem czy nawet przejść pieszo do centrum, coś zobaczyć.
Ile osób na co dzień dba o to, żeby tak to wyglądało?
Jest dwóch ludzi, którzy dbają o murawę i szereg osób, które pracują w administracji. W klubie pracuje ponad siedemdziesiąt osób, we wszystkich sektorach.
A ile to kosztuje?
Nietanio, na pewno dużo drożej niż w Polsce. Trudno mi powiedzieć dokładnie, ale z całym personelem będzie to około dwóch milionów euro rocznie. Duży wydatek.
Opłaca się, bo akademia wypuszcza wiele talentów.
W ostatnim roku czterech piłkarzy dostało kontrakty w pierwszym zespole. Wielkim asem wśród wychowanków jest Per Mertersacker, który zrobił wybitną karierę w reprezentacji Niemiec. Wielu innych gra na równie wysokim poziomie, najświeższym przykładem jest Waldemar Anton, obecnie zawodnik VfB Stuttgart, który został powołany na EURO 2024. No i Niclas Fuellkrug.
On akurat nie przeszedł przez akademię Hannover 96, mimo że urodził się właśnie w tym mieście.
Wychował się tutaj, jego rodzice nadal zresztą mieszkają w Hanowerze – niedaleko mnie, w dzielnicy Ricklingen. Wielką stratą dla naszego klubu było to, że w młodym wieku wypatrzyli go skauci Werderu Brema. Ale to jest nasz chłopak! Jest na każdym meczu, odwiedza nas przy każdej okazji.
Zapowiadał się na takiego piłkarza?
Było widać, że jest bardzo utalentowany. Ci, którzy dobrze się na tym znają, wiedzieli, że ma przed sobą wielkie perspektywy. Inna sprawa, że nabawił się kontuzji kolana: najpierw w Greuther Fuerth, potem u nas. Miał operację więzadła krzyżowego, ale odbudował się, pozbierał.
Pomógł mu pan w tym?
Tak, to była część mojej pracy. W pierwszej kolejności zajmowałem się przygotowaniem motorycznym zespołu, ale opiekowałem się również kontuzjowanymi piłkarzami, dbałem o ich powrót do sprawności. Spędziliśmy razem wiele czasu.
Bardzo narzekał?
Oficjalnie nie! Pod nosem z pewnością, bo taka praca jest niezbyt lubiana przez zawodników, którzy chcą robić wszystko z piłką.
Jaki to jest człowiek?
Szybko się zintegrował, miał duży wpływ na szatnię i to, co się w niej działo. Był lubiany przez kolegów. Typowy napastnik, który chce i strzelać bramki, i dowodzić całym zespołem. W większości przypadków dziewiątki mają cechy przywódcze i on należał do grona takich osób. Jest bardzo impulsywny, po każdym meczu, każdej strzelonej bramce, umie cieszyć się tak, że przenosi się to na cały zespół. Bardzo pozytywna osoba.
Co pan pomyślał, gdy oglądał pan finał Ligi Mistrzów z nim i Joselu, czyli innym piłkarzem Hannover 96?
No właśnie, Joselu… Zupełna odwrotność, jeśli chodzi o osobowość! Skromny, cichy, niezwykle utalentowany piłkarz. Klub miał lekkie problemy finansowe, więc sprzedano go za dobre pieniądze. Większość kibiców żałowała, że od nas odszedł, ja także. Bardzo się jednak zdziwiłem, że wylądował w Realu Madryt i zagrał w finale Ligi Mistrzów.
Coś wskazywało na to, że obaj spotkają się w takim miejscu?
Absolutnie. Gdyby ktoś to przewidział, dostałby nagrodę Nobla. W sporcie wszystko jest jednak możliwe. Czasami nawet z takich ludzi, którzy początkowo nie robią wielkiego wrażenia, wyrastają wybitni piłkarze.
Największą dumę poczuła chyba osoba, która sprowadzała ich do Hannoveru 96. Ten ktoś miał nosa.
W wielu przypadkach jest tak, że trudno jednoznacznie stwierdzić, kto danego zawodnika znalazł. Decyduje oczywiście dyrektor sportowy, trener, ale na biurku takiego dyrektora leży trzydzieści, czterdzieści ofert, więc to sztuka właściwego wyboru. Mając szansę ściągnąć zawodnika tej klasy nie trzeba było długo się zastanawiać. Z Fuellkrugiem było tak, że przyszedł do nas po kontuzji w Greuther Fuerth za skromne pieniądze, a został sprzedany drogo. Na obydwu Hannover 96 dobrze zarobił.
Joselu też był uwielbiany?
Jego skromność powodowała, że był w cieniu innych chłopaków. Mimo że strzelał bramki media się o nim nie rozpisywały, nie był jak – na przykład – Thomas Brdarić. Był dobry, miał autorytet i szacunek w zespole, ale nie było o nim głośno.
Południowcy kojarzą nam się z typem osób, które nie lubią się przemęczać. Taki opis do niego pasuje?
Piłkarz ma jednak to do siebie, że praca biegowa, szybkościowa, trening siłowy czy koordynacyjny to nie jest jego świat. Zawsze są opory. Z Joselu było tak, że jak położyło mu się piłkę trzydzieści metrów i kazało mu się po nią pobiec, potem dryblować, to można było takimi kombinacjami wymóc pracę szybkościową.
Czyli chciał biegać, byle na końcu była ta piłka?
Właśnie. To chyba dobra droga, żeby kiedy tylko to możliwe, wprowadzać do treningu wytrzymałościowego piłkę.
Kto był lepszy: Fuellkrug, Joselu czy Artur Sobiech?
Bardzo niezręczne pytanie! Najbardziej lubiłem oczywiście Artura Sobiecha, z którym świetnie się dogadywałem. To był solidny, bardzo pracowity chłopak. Wszyscy trzej są różni, jeśli chodzi o charakter, podejście do treningu, dyscyplinę… Każdy z nich był dobry.
Z Sobiechem pracowało się łatwiej? Mamy łatkę ludzi, którzy nie narzekają, tylko robią.
Zrobił dobry werbung, reklamę, dla polskich piłkarzy. Był medialny, świetnie się prezentował, szybko nauczył się języka i rozmawiał z prasą po niemiecku, więc był popularny i lubiany. Początkowo, gdy jeszcze nie mógł się dogadać, trochę mu pomagałem. Niestety nie uchronił się przed kontuzjami, więc spędziliśmy godziny na siłowni czy pływalni. Łatwo mi się z nim współpracowało, był bardzo zdyscyplinowany.
Ostatnio wspominał, że nadal macie kontakt, że wciąż mu pan pomaga.
Na początku maja byłem w Poznaniu, żeby zobaczy, jak wygląda po operacji kolana. Jego stan jest dobry, rokuje nadzieje, ale potrzeba czasu, żeby się wykurować. To jednak chłopak, który chce. Mógłby się zdeprymować, jednak jest ambitny i pracowity. Słuchał wszystkich wskazówek, w stu procentach zrealizował plan treningowy, jest na dobrej drodze do powrotu. Rozmawialiśmy o tym, że ma oferty z zagranicy, ale możliwe, że zostanie na Śląsku. Na dniach miała mu się urodzić córeczka.
Ze wszystkimi Polakami, którzy grali w Hannover 96, był pan tak bardzo zżyty?
Bliskie relacje miałem nie tylko z rodakami, świetnie wspominam Stevena Cherundolo i Altina Lalę, dwóch zasłużonych dla Hanoweru piłkarzy, z którymi żyłem w bliskich relacjach. Jeśli zaś chodzi o Polaków, to z Romanem Wójcickim na początku lat 90. zdobyliśmy Puchar Niemiec, był naszym czołowym zawodnikiem. Szukaliśmy wysokiego obrońcy i znaleźliśmy go w Saarbruecken, a on przesądził o tym, że wygraliśmy puchar. Zasłużył się tym dla klubu, bo tutaj te rozgrywki traktuje się jak mistrzostwa kraju.
Miał pan udział w tym transferze?
Nie mieliśmy ze sobą kontaktu, ale pytano mnie o zdanie. Powiedziałem tylko, że jak mamy szansę ściągnąć zawodnika, który ma dwa metry wzrostu i potrafi grać w piłkę, to nie ma się co zastanawiać!
Było wspólne świętowanie?
To była sensacja na całe Niemcy. Tutaj zwycięstwa celebruje się w każdym mieście tak samo: w ratuszu, u nas akurat był to nowo wybudowany budynek. Przed nim zgromadziło się ponad pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców Hanoweru, pozdrawialiśmy ich z balkonu. Przyjemna chwila.
Jacek Krzynówek z kolei kończył tutaj karierę.
Przykra historia, bo był to piłkarz o wielkim talencie. Gdy przyszedł do nas z Wolfsburga, wiązaliśmy z nim spore nadzieje. Liczyliśmy, że uda nam się wyleczyć jego kolana, ale czasu było niewiele, umowa była krótka, nie zdążyliśmy. Jacek był w mojej “rehagrupie”, robiliśmy wszystko, żeby postawić go na nogi, ale dochodziło do obrzęku, kolano bolało, nie było postępów.
Waldemar Anton może być nowym Perem Mertesackerem?
Anton był jak Joselu: cichy, spokojny, skromny. Gdy inni wiwatowali, to ich nawet uciszał, zamiast się z nimi radować. Okazało się jednak, że to była jego zaleta. Być może u nas nie w pełni się rozwinął, ale w Stuttgarcie został kapitanem zespołu, trafił do reprezentacji Niemiec. W dodatku, gdy słucham wywiadów, jest bardzo przez wszystkich lubiany. “Mój przyjaciel Anton, mój Waldi”, tak o nim mówią. Karierę Mertesackera ciężko jednak powtórzyć, bo on miał coś, czego wielu piłkarzom brakuje.
Co to takiego?
Zdolność przewidywania wydarzeń na boisku, antycypacja. On w trakcie meczu nie robił żadnego błędu, nie notował niecelnych podań. Miał ogromny wpływ na kolegów, był piłkarzem inteligentnym, prawą ręką trenera, pomagał drużynie w kwestiach taktycznych.
Pod względem motorycznym też się wyróżniał?
Wysoka półka. Miał dobrą skoczność, jest wysoki. Był szybki, choć nie najszybszy. Potrafił jednak połączyć szybkość z wytrzymałością, to rzadka cecha. Mógł, na przykład, zrobić trzydzieści odcinków osiemdziesięciometrowych z dwunastosekundową przerwą, gdzie przeciętny zawodnik jest zmęczony po pięciu!
Dużo.
Przy tak krótkich przerwach tak. To tak zwane biegi maksymalne, duże obciążenie. Jako jeden z nielicznych wytrzymywał je bez najmniejszego problemu.
Zaciekawiło mnie to, że Anton – wielki i postawny chłop – jest taką cichą osobą.
Dlatego był bardzo lubiany przez sztab trenerski. Był komunikatywny, bardzo punktualny. Jak to się mówi: akuratny chłopak. Cieszę się, że zaszedł tak daleko, a to na pewno nie koniec drogi. Zobaczymy go jeszcze w pierwszym składzie reprezentacji Niemiec, ten zespół potrzebuje dobrych obrońców.
To chyba jedyny w historii reprezentant Niemiec, który urodził się w Uzbekistanie.
Jest kilku takich, którzy nie urodzili się w Niemczech, ale że z Uzbekistanu – faktycznie. Był u nas jeszcze jeden zawodnik, który przyjechał z tego kraju. To chyba kwestia jakiejś tamtejszej “kolonii”, bo rodzice Antona pochodzą z Niemiec i przyjechali tutaj, jak to się mówi, na papiery. Takie osoby mają łatwiej, bo państwo pomaga im nie tylko pod względem dodatków socjalnych, ale też finansuje wykształcenie i tak dalej.
Kojarzy pan takiego piłkarza jak Lawrence Ennali, który podbija polską ligę?
Wychował się tutaj, w akademii, z której trafił do pierwszego zespołu. Utalentowany, ale pod względem charakteru… inny chłopak. Nie wiem, jak się dał poznać w Polsce.
A jak się dał poznać tutaj?
Tak, że nie bardzo go chcieli! (śmiech) Nie znam szczegółów, ale nikt nie wylewał za nim łez. Piłkarsko dałby sobie radę, ale żeby być dobrym piłkarzem nie wystarczy jedynie mieć talent. Trzeba mieć także inne cechy, umieć podporządkować się pewnym warunkom w zespole, w klubie. Niedopuszczalne jest, żeby ktoś kilka razy nie przyszedł punktualnie na zbiórkę przed meczem. Nie wiem, czy to wszystko dotyczy jego, ale… Z tego co wiem, to między innymi przez to nie został w Hannover 96.
Coś musi w tym być, bo takich piłkarzy – szybkich, technicznych – dzisiejsze kluby cenią, nie pozbywają się ich tak łatwo.
Z tej strony też go tutaj poznaliśmy. Może jednak był trochę za bardzo zakochany w piłce, za długo ją trzymał, nie widział innych piłkarzy, odstawał taktycznie. Młodym piłkarzom takie rzeczy się wybacza, ale odpowiedzialni za zespół potrzebują zawodników, którzy są dobrzy teraz i dziś. Strzelają, gwarantują punkty. Czasami jest to mylne podejście, bo można przeoczyć utalentowanych piłkarzy, którzy poszli rozwijać ten talent gdzie indziej. Myśmy paru takich przeoczyli.
Kto był najbardziej barwnym zawodnikiem w szatni Hannover 96?
Może chłopak z Wybrzeża Kości Słoniowej, świetny talent, Didier Ya Konan? Aha, mieliśmy też chłopaka, którego pewnie dobrze znacie: Allan Saint-Maximin. Grał tu w młodości, pokazał się z dobrej strony, ale jak u Ennalego – względy pozasportowe zdecydowały, że nie został na dłużej. Zrobił jednak karierę.
Co takiego odstawił?
Chodziło przede wszystkim o konflikt z pierwszym trenerem, Thomasem Schaafem. Każdy napastnik musi być troszeczkę egoistą, ale jeśli może odegrać piłkę, a kiwa się dalej, żeby potem strzelać z zerowego kąta, prowadzi to do konfliktów. Raz, drugi można, ale gdy zdarza się to wielokrotnie, to takiego zawodnika się skreśla. (Co więcej, Saint-Maximin spowodował w Hanowerze wypadek i został oskarżony o sfałszowanie dokumentów, gdy przedstawił policji prawo jazdy wydane w… Bułgarii. W klubie tłumaczył, że zdobył uprawnienia w tym kraju, gdy przebywał tam w odwiedzinach u matki – przyp. red.).
Opowiadał nam pan kiedyś o Robercie Enke, którego dobrze pan znał.
Bardzo smutna historia… Świetny bramkarz, nasz kapitan, reprezentant Niemiec. Pod względem etycznym, moralnym – idealny chłopak. Nikt nie wiedział, że od pewnego czasu miał problemy z depresją. Nie wiedzieliśmy nawet, że się leczył. Jeździł na sesje do Duesseldorfu. Gdy zaginął, jego żona dzwoniła do mnie z pytaniem, czy przypadkiem nie jest u mnie na treningu indywidualnym. Dopiero wieczorem dowiedzieliśmy się o tragedii na przejeździe kolejowym. Dla całego miasta, zespołu, był to wielki szok. Klub zatrudnił dwóch psychologów, którzy się nami opiekowali. Jakoś zdołaliśmy uratować Bundesligę, bo mogliśmy wtedy nawet spaść z ligi.
Piłka nożna naturalnie zeszła wtedy na dalszy plan.
Klub zrobił wszystko, żeby zaopiekować się żoną, rodziną. Później powołano fundację, która wspiera osoby zmagające się z depresją oraz chore na serce dzieci. Córka Enke cierpiała na tę chorobę, zmarła i nagromadzenie się tych problemów rodzinnych było jednym z powodów, przez które doszło do tej tragedii. Hannover 96 mocno zaangażował się we wsparcie tej fundacji.
Muszę spytać pana jeszcze o to, jak to się w ogóle stało, że przez tyle lat, gdy futbol zupełnie się zmienił, pan wciąż był jednym z najlepszych ekspertów na tak wysokim poziomie.
Funkcja trenera przygotowania fizycznego jest dużo mniej odpowiedzialna za wynik sportowy, sukcesy zespołów, aniżeli w przypadku głównych trenerów czy dyrektorów sportowych, którzy często się zmieniają, także u nas. Kończyłem Akademię Wychowania Fizycznego, pracowałem z lekkoatletami, więc wiedziałem, jak ważne jest przygotowanie atletyczne w przypadku piłkarzy. Kiedy zaczynałem nie było w Niemczech żadnego trenera przygotowania fizycznego!
Był pan pionierem.
Można tak to nazwać, przecierałem szlaki. Musiałem przekonać działaczy, trenerów, ale też samych piłkarzy, że poza treningiem piłkarskim jest też trening szybkościowy, koordynacyjny, siłowy – i że one są równie ważne. Trening gibkości, mobilizacja i stabilizacja tułowia: te pojęcia były wówczas obcymi pojęciami. Walczyłem trochę jak Don Kichot z wiatrakami. Gdy już gdzieś pojawiał się trener przygotowania fizycznego, to i tak był traktowany jak piąte koło u wozu. Głos miał główny trener, a my robiliśmy rozgrzewkę oraz pracę biegową w okresie przygotowawczym. O jakiejś ogólnej koncepcji pracy motorycznej, dynamiki, obciążeń treningowych trudno było jednak mówić. Trenerzy uważali siebie za wszechwiedzących, nie słuchali.
Kiedy to się zmieniło?
Spowodowali to sami piłkarze, to oni spopularyzowali elementy sprawności motorycznej na zachodzie. W Polsce pojawiło się to z jeszcze większym opóźnieniem, przyjeżdżali do mnie trenerzy, obserwowali jak trenujemy, rozmawiali ze mną. Trochę to trwało, ale też nie tak długo. Gdy moja praca została w końcu uznana, było nawet tak, że wliczono mnie we wszystkie premie, które otrzymywali trenerzy i zawodnicy za sukcesy sportowe jako “ścisły członek sztabu trenerskiego”.
Zawodnicy to dla pana wywalczyli?
Tego nie wiem, raczej był to dyrektor sportowy, który wiedział, kto ma jaki wkład w sukces drużyny.
Ciężko było panu odejść na emeryturę, pożegnać się z piłką?
To się nie odbyło z dnia na dzień. Człowiek zastanawiał się od kilku lat, że może to czas, by dać szansę innym, młodym. Hannover 96 przedłużał mi umowę o dwanaście miesiecy, aż do 2018 roku. Graliśmy wtedy jeszcze w Bundeslidze i podczas ostatniego meczu z Herthą zorganizowano mi piękne pożegnanie. Nadal jednak prowadzę treningi indywidualne z kilkoma piłkarzami. W szkole sportowej pracował ze mną na przykład Nicolo Tresoldi, jeden z lepszych zawodników pierwszego zespołu.
Wychował pan swoich następców?
Przez bardzo długi czas byłem sam. W wielu przypadkach było to trudne, bo rano robiłem trening z zawodnikami, którzy byli poza kadrą meczową i zostali w Hanowerze, wsiadałem w samochód, jechałem na mecz, przygotowywałem drużynę, po czym wracałem do domu. W końcu powiedziałem, że muszę mieć kogoś do pomocy, żeby pogodzić czasowo wszystkie te sprawy. Około 2014 roku do klubu dołączył asystent, który świeżo po studiach chciał się nauczyć zawodu. Musiał jednak odejść, bo w tej pracy nie liczy się tylko fachowość, ale też umiejętność pracy w kolektywie. To decyduje o tym, czy pasujesz do tego zawodu.
WIĘCEJ REPORTAŻY O EURO 2024: