Reklama

Jasna strona księżyca. Opowieść o kadrze Leo Beenhakkera

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

16 czerwca 2024, 08:31 • 32 min czytania 37 komentarzy

Od blisko dwóch dekad Holandia kojarzy się w Polsce z jednym nazwiskiem. Gdy Leo Beenhakker przybył nad Wisłę niczym misjonarz, żeby wyprowadzić nas z drewnianych chatek, dosłownie porwał tłum. Jego kościół z czasem jednak się wykruszał, bo konflikty, w które wpadał, nadszarpnęły i jego wizerunek, i wyniki prowadzonej przez niego reprezentacji. Dla jednych był wielkim paliwodą, kłótnikiem. Inni uważają go za geniusza, który wskazywał drogę. Mało było tak barwnych postaci. Niewiele bardziej burzliwych kadencji. O trenerze, który po raz pierwszy w historii wprowadził nas na mistrzostwa Europy porozmawialiśmy z ludźmi, którzy z nim pracowali, z tymi, którzy się z nim spierali oraz z tymi, którzy go ubóstwiali. Oto opowieść o okresie, w którym w końcu znaleźliśmy się po jasnej stronie księżyca.

Jasna strona księżyca. Opowieść o kadrze Leo Beenhakkera

Truskawki w polskim futbolu nie kojarzą się zbyt dobrze. Legia Warszawa zaciągiem truskawkowym wystawiła się na śmieszność, podobnie zresztą jak Tomasz Hajto, któremu pomyliły się owoce w znanym powiedzeniu. Bez truskawek nie byłoby jednak jednego z największych sukcesów naszej kopanej w XXI wieku. Handlem nimi zajął się bowiem Jan de Zeeuw, holenderski biznesmen, który swego czasu zakochał się w Polsce.

Nad Wisłę przyjechał jako zdolny panczenista prosto z ojczyzny tego sportu – Holandii. Wspominał, że w Zakopanem łyżwiarstwo szybkie było tak ignorowane, że o tor przed wyścigiem musiał zadbać sam, bo gospodarze zawodów woleli zrobić flaszkę. Jan nie okazał się kolejnym medalistą olimpijskim z Niderlandów, został za to w Polsce, gdzie rozkręcało się jego życie prywatne i zawodowe.

Naszym panczenistom zorganizował zagranicznego sponsora, fabrykę konserw. Mówimy o latach PRL, więc była to duża sprawa. Tak samo było zresztą z pośredniczeniem przy transferach piłkarzy. De Zeeuw przez parę lat chodził za pozwoleniem na wyjazd dla Włodzimierza Smolarka, który najpierw trafił do Niemiec, żeby potem zostać gwiazdą Feyenoordu. Firma Jana miała mieć nawet prawa do karty zawodniczej samego Ruda Gullita, ot, taka forma inwestycji.

Interes rozwijał się parę lat, przychodziły następne nazwiska. Jerzy Dudek wylądował w Rotterdamie, gdzie nad karierami jego i Tomasza Rząsy czuwał Leo Beenhakker, wybitny fachowiec, ekstrener Realu Madryt i reprezentacji Holandii, nazywany gdzieniegdzie Don Leo, co zresztą pasowało do jego aparycji jak tulipan do wazonu.

Reklama

Był 2006 rok, kiedy Jan de Zeeuw wściekł się nie na żarty, a wszystkie te nazwiska, powiązania i kontakty splotły się w całość, z której narodził się niezwykły pomysł. Holenderski działacz wspomina, że po mundialu w Niemczech słuchał, jak tamtejsi eksperci wyśmiewali reprezentację Polski. Wtórowali im jego rodacy. Zachodnia ława przysięgłych wydała bolesny dla nas werdykt: byliśmy najsłabsi, zupełnie nieporadni, pokraczni.

To wstyd, żeby taki kraj grał na mistrzostwach świata. Nie przystoi – przekonywali.

Powagi oskarżeniom dodawał fakt, że nie szanowaliśmy nawet samych siebie. Gdy Paweł Janas wysłał na konferencję prasową kucharza drużyny narodowej, wymawiając się wypadem na ryby, de Zeeuw stwierdził, że dłużej tak być nie może. Sięgnął po telefon, wykręcił numer Leo i postanowił dowiedzieć się, co weteran trenerskiego fachu myśli o potencjalnej pracy w Polsce.

Beenhakker miał wówczas rzucić, że nie widzi przeszkód, co było zielonym światłem dla Jana. Zostało jeszcze urobić PZPN z Michałem Listkiewiczem na czele, z czym nie było większych problemów. Ówczesny prezes, w przeciwieństwie do wielu lokalnych działaczy, nie zamykał się na świat i nie traktował obcych z ostrożnością przemieszaną ze strachem.

W ten sposób kupiliśmy bilet na rollercoaster emocji. Wyjazd na pierwsze EURO w dziejach, awantury z zarządem federacji, bliskość wielkiego futbolu, potyczki z prasą, budowa nowego pokolenia reprezentantów i huczne odejście, którego echa wracają do nas do dziś. 

Era Leo Beenhakkera w Polsce przeszła nasze najśmielsze oczekiwania.

Reklama

Wielki Boruc, przeklęty Webb i pęknięty balonik. Polska, Beenhakker i EURO 2008 [REPORTAŻ]

Leo Beenhakker w reprezentacji Polski. Historia

Zaczęło się w Hamburgu. Niestety nikt nie pamięta już, w której z kawiarni nad jednym z tamtejszych kanałów Leo Beenhakker, Jan de Zeeuw i Michał Listkiewicz spotkali się, żeby przy ukochanej przez trenera filiżance cappuccino omówić szczegóły jego kontraktu z Polskim Związkiem Piłki Nożnej.

De Zeeuw po latach stwierdził, że gdy namawiał kolegę do pracy nad Wisłą, ten od razu machnął ręką na sprawy finansowe. Uważał, że swoje w życiu zarobił i nie musi kłócić się o każdą złotówkę. Dopiero co skończył robotę w Trynidadzie i Tobago, co może nie brzmi ekskluzywnie, ale gdy odnotujemy, że tamtejszym futbolem zawiadywał Jack Warner, legenda korupcyjnych akt FIFA, łatwo jest się domyślić, że egzotyczna przygoda musiała wiązać się z solidnymi apanażami i Leo faktycznie nie biedował.

Czy jednak naprawdę zignorował sprawy finansowe?

Polska perspektywa na to jest zgoła odmienna. Pierwszy zagraniczny selekcjoner naszej reprezentacji kosztował krocie. Do tego stopnia, że połowę jego kontraktu musiał wziąć na siebie sponsor kadry. Padło na browar „Tyskie”, rzekomo także dlatego, że de Zeeuw oferował zaciągnięcie do tej roli zagranicznego koncernu piwowarskiego, na co rodzimy gigant nie mógł pozwolić ze względów wizerunkowych. W kwestii pensji stanęło na 40 tysiącach euro miesięcznie, do tego trzeba doliczyć 100 tysięcy w europejskiej walucie za podpis oraz 600 tysięcy euro premii za awans na EURO 2008, co było celem postawionym przed Beenhakkerem.

Dla oddania skali inwestycji: Beenhakker już po zainkasowaniu startowego bonusu i pierwszej wypłaty zarobił więcej niż Paweł Janas przez cały rok pracy z kadrą. Z tej perspektywy nie można się dziwić, że słynna reklama banku z udziałem selekcjonera, w której pada:

– Leo, why?
– For money!

z czasem obróciła się przeciwko niemu. Zwłaszcza że gdy Listkiewicz przedłużał umowę Don Leo, zagwarantował mu nie tylko niemal dwukrotną podwyżkę, ale i sowite odszkodowanie w przypadku zwolnienia (200 tysięcy euro). Inna sprawa, że wówczas głośniej było raczej o kolejnych sześciuset tysiącach bonusu, w przypadku powtórnego awansu na wielki turniej. Byliśmy wszak na fali, strzelały korki od szampanów i mało kto martwił się tym, co przyniesie przyszłość.

Wróćmy jednak do kawiarni w Hamburgu, bo wtedy federację przyszłość martwiła jak nigdy. Prezes Listkiewicz walczył z korupcyjną pożogą, nawet na pierwszym spotkaniu z Beenhakkerem ostrzegał go, że nasze środowisko jest trudne i wymagające. Wiedział, że jeśli ma postawić na obcokrajowca, musi to wziąć na klatę, na siebie. Gdy tylko okazało się, że rozmawia z Holendrem, działacze zareagowali alergicznie.

Nie podoba mi się ten kandydat. Niby jest dobry, a dla mnie dobra to jest szkoła francuska. Dlaczego nie na przykład Stefan Białas? Terminował u Arsene’a Wengera, jest tańszy od tego Holendra – mówił Jacek Gmoch w „Przeglądzie Sportowym”.

Zbigniew Boniek dodawał zaś, że zagraniczny szkoleniowiec zaciemni obraz polskiej piłki. Gmoch apelował, żeby rozpisać konkurs, który sprawi, że „wyjdą wszystkie mankamenty Beenhakkera”, bo „co on wie o polskim futbolu?”.

Wyłamał się natomiast Henryk Kasperczak, wieloletni kandydat na selekcjonera, któremu zawsze coś i ktoś stawało na przeszkodzie. Konkretniej: stawała mu na drodze stara gwardia, która patrzyła na niego spode łba.

Dla nich sam jestem obcokrajowcem, bo pracowałem poza Polską. A obcokrajowiec dla działacza PZPN to synonim słowa ,przestępca’ albo ‚wróg’.

Beenhakker był więc zbyt drogi, zbyt dobry, zbyt obojętny i zbyt chętny. Wszystko, wszędzie, na raz. Witamy w Polsce, don Leo!

It’s fucking easy, people management. Jak Leo Beenhakker trafił do piłkarzy?

Gdy federacja dogadywała się z nowym selekcjonerem, wiadomo było, że dostanie on w spadku wyjazd do Danii na uzgodniony wcześniej mecz towarzyski. W Odense Beenhakker pierwszy raz spotkał się z naszą drużyną narodową i z miejsca zaczął porządki. Przeraziło go to, że zgrupowania kadry wyglądają jak spotkania grupki towarzyskiej. Otwarty na oścież hotel, przewijają się przez niego rodziny, znajomi, działacze, agenci, rzekomo nawet kochanki.

Leo uciął ten temat bardzo szybko. Gdy pierwszy raz spotkał się z kadrowiczami, większość była w niego wpatrzona jak w obrazek. Trzeba pamiętać, że nie były to czasy, w których na zgrupowania zjeżdżali się piłkarze z topowych lig w Europie. „Fakt” żywił wręcz nadzieje, że dzięki holenderskiemu trenerowi to się zmieni i naszych futbolistów zaczną doceniać najlepsi, jak za starych, dobrych lat.

Dla ekipy ze średniej, europejskiej półki, człowiek, który prowadził Real Madryt i Ajax Amsterdam był wyrocznią, przed którą truchleli.

Chłopaki w większości byli zestresowani. W Holandii trener piłkarski to nie jest dyktator. Możesz mu wszystko powiedzieć. W Polsce trener jest ważniejszy niż prezes i papież, więc przez jakiś czas wyglądało to tak, że gdy zawodnicy coś chcieli, to komunikowali to przeze mnie. Powtarzałem im: tam są drzwi trenera, idź, pukaj, pytaj! Niedawno czytałem u Peszki, że bał się na pierwszym zgrupowaniu. Tak samo było z Grosickim – opowiada nam Jan de Zeeuw.

Beenhakker chyba to widział, bo od początku próbował skrócić dystans i pokazać, że nie jest żadnym nadczłowiekiem. Nieprzypadkowo jednak najlepszy kontakt złapał z tymi, którzy doświadczyli zachodu. Euzebiusz Smolarek, który wychował się w Holandii, to oczywisty kandydat na faworyta Leo, ale szybko złapał się też z Michałem Żewłakowem czy Jackiem Krzynówkiem.

Pierwsze zgrupowanie, paru zawodników się spóźniło, bo Jacek Krzynówek złapał gumę. Beenhakker go przywitał: – Co ty masz za szajs, to auto?! – śmieje się de Zeeuw.

To, jak podeszli do niego reprezentanci Polski, postanowił jednak wykorzystać. Uważał, że z piłkarzami znad Wisły pracować jest wybitnie łatwo, bo nie trzeba z nimi dyskutować. W ojczyźnie zawodnicy dopytywali trenerów, dlaczego muszą zrobić to i to, jak ma im to pomóc, z czego wynika taka decyzja. Nasi akceptowali wszystko, nie było żadnych pytań. Wspomniany Peszko rzucił nawet, że Leo miał taki posłuch, że gdyby kazał mu biegać po hotelu na golasa, to biegałby po nim rozradowany. Można było wdrażać swoją filozofię bez większych przeszkód. 

Nie oznacza to jednak, że Leo szedł na łatwiznę. Mariusz Lewandowski wspomina długie i wyczerpujące temat odprawy, które organizował im Holender. Beenhakker swoją filozofię opisywał krótko: „it’s fucking easy, people management”. Rozmawiał, tłumaczył, wyjaśniał. Chciał, żeby przekaz był klarowny, ale też wiedział, że aby trafił on do głów zawodników, trzeba zabierać głos w konkretnych momentach.

Miał bardzo merytoryczne podejście, mieliśmy dużo analiz, rozmów o taktyce. Starał się nie działać na emocjach i nie okazywać ich w szatni. Przykładowo: kiedy Artur Boruc zaliczył pomyłkę z Irlandią Północną, nie dokładał mu kazaniem przy całym zespole. Pamiętam, że w przerwie zawsze dawał nam pięć minut dla siebie, żebyśmy powiedzieli sobie, co chcemy powiedzieć. On wtedy zwoływał sztab i ustalali, co nam przekazać – opowiada były reprezentant Polski.

Założenie wyjściowe było banalne: przekonać polskich piłkarzy, że są lepsi niż im się wydaje. Stąd Grzegorz Bronowicki słyszał, że Cristiano Ronaldo ma tego samego Boga, więc nie trzeba się go bać tylko dlatego, że gra w lepszym klubie. 

Mówił to samo, co każdy inny trener: że stać nas na wiele, że każdy mecz można wygrać. Tylko jak mówi to człowiek z takim autorytetem, to łatwiej w to uwierzyć. Beenhakker na pewno przekonał nas do odważnej gry, nie baliśmy się grać w piłkę. Sprawił też, że atmosfera na kadrze była znakomita. W tamtych czasach aż się chciało przyjeżdżać na zgrupowania. Potrafiliśmy rozmawiać całymi dniami, dobrze się czuliśmy w swoim towarzystwie – tłumaczy Lewandowski.

Łatwiej jednak powiedzieć niż zrobić. Gdy Leo oznajmił kadrowiczom, że zamierza awansować na EURO i chce pracować tylko z tymi, którzy wierzą w to tak samo, jak on, mogli pomyśleć, że „dziadek” odleciał. Na mistrzostwach Europy było miejsce tylko dla szesnastu drużyn. Sam Beenhakker mówił, że to najtrudniejszy turniej na świecie. 

Tymczasem polski futbol był – jego zdaniem – w niezwykle ciemnym zaułku.

Pijani dziennikarze, złe boiska i prywatne interesy. Wszystkie wojenki don Leo

Leo Beenhakker od początku przyjął postawę mentora, który punktuje wszystko i wszystkich. O ile piłkarzy otaczał opieką, budując ich poczucie własnej wartości, tak polski futbol mieszał z błotem. Punktował jednak całkiem trafnie, bo gdy wyśmiewał to, że w Ekstraklasie zespoły wolą się cofnąć i okopać ze strachu przed stratą bramki, a większość drużyn woli wykopać futbolówkę jak najdalej, przed siebie, zamiast cierpliwie budować atak pozycyjny, w wierny sposób oddawał przecież wiele spotkań naszej ligi.

Czasami zawodnikowi mającemu ponad 20 lat muszę pokazywać rzeczy, które na świecie rozumieją 12-latkowie – kręcił głową, mówiąc o pouczaniu kadrowiczów w temacie właściwego ułożenia ciała w konkretnych sytuacjach.

Gdy selekcjoner miał coś do przekazania, to robił to bez ogródek. Nie bał się, że podpadnie mediom, bo nie miał do nich wielkiego szacunku. Być może wynikało to z faktu, że na pierwszym wywiadzie przywitał go „pijany Janusz Atlas bez notatnika czy dyktafonu”, a potem zdarzyła się jeszcze rozmowa, w której Paweł Zarzeczny w stanie wskazującym łamaną angielszczyzną cedził, że Beenhakker „too old, retire”.

Listkiewicz miał go wtedy trzymać za kolano, żeby nie wyszedł z redakcji „Dziennika”.

Jeszcze bardziej oburzyła go okładka „Super Expressu”, którą zmontowano tak, jakby trzymał odcięte głowy Joachima Loewa oraz Michaela Ballacka. Nazwał ją gównem. W dokumencie „Trzecia część meczu” jest za to scenka, w której Leo spotyka się z prasą i odpowiada na słowa Laty, narzekając, że wciąż ktoś pisze kłamstwa na jego temat, z których potem jest odpytywany.

Być może dlatego dla polskich mediów Holender był często opryskliwy, wręcz – jak wspominają po latach dziennikarze – bucowaty. „Fakt” przed EURO 2008 pisał, że sukcesy Beenhakkera sprawiły, że nie przeszkadza nam nawet to, że traktuje nas wszystkich z wyższością, jakby był lepszy od innych. Nie przeszkadzało do czasu. W momencie, w którym Leo przestało iść, wyciągano wszystkie jego mądrości i pouczenia, żeby obrócić je przeciwko niemu.

Materiału dowodowego było sporo. Już na początku, na powielanie zarzutów Gmocha o to, że niewiele wie o polskim futbolu, rzucił, że „nie siedział przez czterdzieści lat z workiem na głowie” i „wie o nas więcej niż nam się wydaje”. Po wizycie na obiektach AWF grzmiał w „Gazecie Wyborczej”:

– Nie macie żadnych warunków do rozwijania talentów. Na taką nawierzchnię nie wyprowadziłbym psa w obawie, że zwichnie łapę. Snujecie plany, a na koniec chcecie szkolić młodzież w takich warunkach. O czym my do cholery mówimy?

Gdy obejrzał finał Pucharu Polski w 2008 roku najpierw objechał nas za chuligańskie wybryki kibiców, które „są wielkim wstydem dla organizatorów, a i tak nie mamy dobrego image’u na świecie”, a następnie ocenił poziom piłkarski, stwierdzając, że „gdy na to patrzył, uznał awans na mistrzostwa Europy za cud”.

W jednej z pierwszych większych rozmów – z Rafałem Stecem i Michałem Polem – odpowiedzialność za ten fakt zrzucał na działaczy PZPN oraz polityków. Uważał, że nasz futbol „kompletnie stracił kontakt ze światem” oraz, że „Polacy grają tak, jak grało się 20 lat temu”, co jest winą leśnych dziadków żyjących przeszłością, którym powierzyliśmy szkolenie i los przyszłych pokoleń. Narzekał, że wszędzie, gdzie pracował, tematem numer jeden był futbol. Aż trafił do Polski.

Tylko tutaj tematem stały się personalia i prywatne interesy.

Chwilę później, w tej samej rozmowie, tłumaczył się z zarzutów o to, że Jerzy Dudek otrzymał od niego powołanie dlatego, że jego interesami zarządza de Zeeuw. Niedługo potem bramkarz, dla świętego spokoju, stracił miejsce w kadrze, ale nie ucięło to plotek – wówczas zaczęto mówić, że Jan pomaga w transferach innym reprezentantom.

Wciąż wyskakiwały więc problemy, domniemania i zarzuty. Don Leo nie chciał tracić energię na rozmowy o czymś innym niż piłka nożna. Gdy kwestionowano to, czy Brazylijczyk Roger powinien otrzymać paszport i zagrać w reprezentacji, rzucił słynne: „wyjdźcie z drewnianych chatek!”. Drugim najbardziej znanym hasłem do którego się odwoływał, była „jasna strona księżyca” – dostrzegajmy plusy, budujmy optymizm zamiast szukać dziury w całym.

Innym klasykiem było wrzucanie wulgaryzmów w losowe wypowiedzi, dzięki czemu otrzymaliśmy „pierdolonego Wichniarka” i „pierdolonego Jelenia” – akurat dwóch zawodników, którzy według mediów powinni w kadrze grać, a których sam Leo nie dostrzegał. Wszystko to uchodziło Holendrowi płazem, bo na starcie zapewnił sobie, że odpowiada jedynie przed Michałem Listkiewiczem. Prezes zaś bronił go na każdym kroku.

Mediom pozostało więc jedynie wystawianie cenzurek słowom Leo. 

Część przyjmowała jego kolejne wykłady jak pilni uczniowie, notując wszelkie myśli, spostrzeżenia i uwagi. Inni nabijali się z przesadnej czołobitności, zauważając, że Beenhakker rzadko uderza się w pierś, a jego pozycja futbolowego guru niekoniecznie współgra z tym, że w całej karierze nie wygrał nawet jednego spotkania na wielkim turnieju, na którym prowadził nie tylko kopciuszków, jak Trynidad i Tobago, ale i Holendrów.

Doświadczony trener miał jeszcze jeden atut: potrafił wybrnąć z wizerunkowych opresji, zręcznie dobierać fakty, zbywać milczeniem to, co mu nie pomagało. Jego opowieści były nie tylko gawędami, były dłutem, którym Leo wykuwał swój pomnik. Mało kto zwracał uwagę na to, że selekcjonerowi zdarza się bajdurzyć. Dopiero Zbigniew Boniek nazwał go „małym Pinokio”, z kolei na „Weszło!” bywał nazywany „Mr. Tralala”.

Na miano siwego bajeranta jednak nie zasłużył. Wszystko dlatego, że wewnątrz drużyny jego pomysły były odbierane z niesłabnącym zachwytem nawet wtedy, kiedy nie szły za nimi wyniki.

International level. Beenhakker nie kłamał, tylko uświadamiał

Kiedy pytam Jana de Zeeuwa o to, kto był najważniejszą postacią w zespole Leo Beenhakkera, bez wahania wskazuje na Michała Żewłakowa. Lata zagranicznej kariery, charakter wojownika, cechy osobowości lidera. Gdy selekcjoner dawał drużynie pięć minut na rozmowę w przerwie, w czasie których sam wraz ze sztabem układał swój przekaz, to właśnie Żewłakow zabierał głos, wytykając co gra, a co nie gra.

Były kapitan reprezentacji Polski po latach mówi mi, że Holender pomógł kadrowiczom otworzyć głowę i wyzbyć się strachu przed rywalizacją z lepszymi od siebie.

Pasowało mi w nim wszystko. Sposób bycia, to, jak trenowaliśmy, jak rozmawiał z piłkarzami, jak dzielił obowiązki. Był człowiekiem idealnie przygotowanym do piastowania tej funkcji. Ciężko wymyślić mi rzecz, która byłaby negatywna – tłumaczy eksobrońca i nie jest w tej opinii odosobniony.

Smolarek twierdził, że Leo robi piłkarzom pranie mózgów, rzecz jasna w pozytywnym znaczeniu. Lepiej ujął to Bogusław Kaczmarek, ówczesny asystent selekcjonera, który uznał Beenhakkera za mistrza socjotechnik. Zagaduję o to Pawła Golańskiego, jeden z lepszych przykładów na to, że holenderski trener potrafił zrobić solidnego reprezentanta z każdego.

Miał opanowane do perfekcji zagrania psychologiczne. Nie jest łatwo zarządzać reprezentacją, gdzie zjeżdżają się najlepsi, jedni mają większe ego, inni mniejsze. Nie było tak, że trener szukał żołnierzy. Budował relacje i dawał pewność. Starał się nam wmówić, że jesteśmy dobrym zespołem.

Kontakt z Leo Beenhakkerem zawsze wyglądał podobnie. Dopytywał o sprawy rodzinne, klubowe, sprawiał wrażenie dobrego kolegi, z którym można przegadać kilka godzin.

Piłkarze zobaczyli, że z Leo mogą normalnie rozmawiać. W sztabie po każdym treningu siadaliśmy na kawie i dyskutowaliśmy o uwagach, szczegółach, pomysłach. Zawodnicy do nas dołączali – wspomina Jan de Zeeuw.

Gdy Holender wyczuł, że ktoś gra w jego drużynie, utrzymywał relacje nawet poza zgrupowaniem czy w przypadku braku powołania. Szybko też odpalał tych, z którymi nie nadawał na tych samych falach, których nie widział w swoim zespole. Z Jeleniem czy Wichniarkiem nie spędził nawet minuty, kiedy już – dla uwolnienia się od ciągłych pytań – wysłał im powołania.

Zawodnicy bardzo cenili nie tylko przekaz Beenhakkera, ale i to, że potrafił wybrać odpowiedni moment na działanie oraz znaleźć klucz do każdego, bez względu na jego status.

Potrafił porozmawiać z debiutującym Sebastianem Szałachowskim tak, żeby go ośmielić, żeby poczuł się chciany i potrzebny, jak i z Arturem Borucem czy ze mną, czyli z osobami, które miały bardziej ugruntowaną pozycję. Był naprawdę dobrym psychologiem. Był prawdziwy, nie musiał bajerować i wmawiać rzeczy, które nie miały miejsca, które miały kogoś mądrze oszukać. On uświadamiał – poprzez trening, mecze, sytuacje życiowe – że progres jest rzeczą naturalną, że za pół roku możesz być na podobnym poziomie, co ktoś, kto dziś jest trzy piętra wyżej. To są umiejętności trenera, żeby powiedzieć coś tak, że zawodnik w to wierzy – opowiada Żewłakow.

O wielkim wyczuciu świadczy choćby to, jak selekcjoner załatwił sprawę z Belfastu, gdy Artur Boruc minął się z piłką podaną mu przez Michała Żewłakowa. Nie wyładował się na nich w szatni, nie dokładał do pieca. Poczekał aż emocje opadną, przegadał sprawę z jednym i drugim, dał im odpocząć i okazał wsparcie. Obrońca przyznał nam, że mimo sporego doświadczenia, mocno odczuł tamten tydzień. Dodał też, że Leo był wówczas dla niego ogromnym wsparciem. Zgadza się to ze słowami Pawła Golańskiego.

– Dawał poczucie bezpieczeństwa. Emocje u niego występowały, czasami się irytował, ale zazwyczaj był opanowany.

Samą gadką Beenhakker nikogo jednak nie mógł kupić, to nie takie proste. Gdyby słowa Leo nie pokrywały się z tym, co robił na treningach, nie zyskałby takiego posłuchu i szacunku. Tymczasem gdy na zewnątrz słowa o tym, że naszych kadrowiczów trzeba „uczyć rzeczy, które w Holandii potrafią dwunastolatkowie”, nie były zbyt dobrze odbierane, sami zainteresowani nie mieli z tym najmniejszego problemu.

Większości piłkarzy to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, byli pod wrażeniem, że to dostrzega. Nie był to taki przekaz, że “wy macie zaległości”. Bardziej koncentracja na robieniu czegoś na sto procent – mówi nam Paweł Golański.

Marek Saganowski mówi nam, że selekcjoner często odwoływał się do młodych lat. Apelował, żeby na boisku czuć dziecięcą radość, kiedy nóg i głów nie pętały jeszcze założenia taktyczne, a myślą przewodnią było to, żeby po prostu ganiać przed blokiem z kolegami. W procesie treningowym było to świetnie widoczne, bo Holender stawiał na trening z piłką.

W „Polskiej Myśli Szkoleniowiej” Michała Zachodniego czytamy, że „jego warsztat był inny od znanego z Ekstraklasy: duży nacisk kładł na gierki polegające na utrzymaniu piłki, często nauczał taktyki oraz zachowania na poszczególnych pozycjach, organizując mecze treningowe na skróconym polu. Oglądał je z góry, przerywał akcje, schodził na boisko i wskazywał zawodnikom konkretne rozwiązania. Od asystentów nie wymagał opracowywania różnorodnych ćwiczeń, lecz wolał, by w trakcie ćwiczenia jednego schematu skupiali się na konkretnych uwagach do piłkarzy”.

Golańskiemu podejście Beenhakkera i jego sztabu wyraźnie imponowało.

– Było przygotowanie do meczu, dokładna analiza, ale też indywidualne rozmowy, szczegółowa ocena zawodników, na których graliśmy. Jak pamiętam te odprawy i cofnę się do analiz w klubach to… one od siebie “troszkę” odbiegały. Jakość treningu, ćwiczenia, które mieliśmy, duże przywiązanie do detali… Kiedyś na treningach na naszym ligowym podwórku nie zwracało się uwagi na dokładność podania, siłę, celność, a u Beenhakkera liczył się każdy szczegół. Gdy graliśmy na rozgrzewce w dziadka, to nie na zasadzie ustawienia się i “pykania”. Zwracał uwagę na siłę podania, ruch i takie detale powodowały, że było widać, że ten trener jest na topowym poziomie. Dla mnie było to cenna i ważne, bo czasami na treningach było niechlujstwo.

Dużą siłą selekcjonera było też to, że otoczył się Polakami. Już na pierwszym spotkaniu z Michałem Listkiewiczem stwierdził, że nie tyle nie widzi w tym żadnego problemu, ile sam tego oczekuje. Uważał bowiem, że to nasi trenerzy najlepiej znają środowisko, poszczególnych piłkarzy i sposoby na dotarcie do nich. W sztabie pełnił rolę decydenta, ale nie dyktatora. Jan de Zeeuw mówi, że zawsze zbierał pomysły, po czym oznajmiał, którą drogą idziemy.

Trenerzy świetnie dogadywali się z Don Leo i szybciej od piłkarzy skrócili dystans między nimi a zasłużonym trenerem. Szpilek, żartów i docinek nie brakowało. De Zeeuw wspomina nam, jak Beenhakker wpadł na pomysł ustawienia Dariusza Dudki, czyli lewego obrońcy, w roli defensywnego pomocnika:

Przed meczem z Belgią Leo powiedział, że myśli, że Dariusz Dudka może być defensywnym pomocnikiem. Dariusz Dziekanowski i Bogusław Kaczmarek powiedzieli mu wtedy: ‘- Boss, ty jesteś pojebany!’ Dyskusja trwała cztery dni i na koniec Leo powiedział: zdecydowałem, że zagra, a Dudek zagrał bardzo dobry mecz. W autokarze Dziekanowski mówi do Bobo po angielsku: dobrze, że powiedzieliśmy Beenhakkerowi, że Dudka będzie dobrym defensywnym pomocnikiem. Leo zaczął się śmiać i bluźnić.

O dużej roli sztabu w sukcesie biało-czerwonych wprost mówi nam Mariusz Lewandowski.

Miał swoje zasady i bardzo ich pilnował. Kiedy ktoś je łamał, zwoływał radę drużyny i decydowano, co z taką osobą zrobić. Autorytet Beenhakkera pomógł zbudować polski sztab. W odróżnieniu od późniejszych zagranicznych selekcjonerów on otoczył się Polakami, z którymi bardzo dużo rozmawiał. Bardzo często to oni przekazywali nam, czego oczekuje trener, co powinniśmy grać. Świetnie się uzupełniali.

Jakie były najważniejsze zasady Beenhakkera? Wylicza nam je Paweł Golański:

Mocno pilnował, żeby nie schodzić na posiłki w klapkach i skarpetkach! Trening musiał być przygotowany od A do Z, nie lubił amatorki. treningi były intensywne, ale nie przeciągane. Wolał być na murawie krócej, ale intensywnie niż dłużej i zamulać.  Jeżeli wykroczenia nie były dużego kalibru, to starał się zamieniać to w żart. Za każdym razem szukał rozmowy, nie chował niczego pod dywan. W pierwszej kolejności chciał, żebyśmy byli skuteczni w obronie. Lubił, gdy zespół grał do przodu, ale niezwykle ważne było dla niego to, żeby przestrzegać jego pomysłu na mecz. Jeżeli oczekiwał, żeby środek asekurował bocznych pomocników, to bardzo zwracał uwagę na rzetelne wykonanie tego, wymagał tego.

Wszystko to doprowadziło reprezentację Polski do awansu na EURO 2008. Był to jednak ostatni moment, w którym nad Wisłą dominował zachwyt nad Leo i jego pracą. Z każdym kolejnym miesiącem po powrocie z Austrii wszystko wyglądało coraz gorzej.

Piechniczek pluje mi w twarz. Leo Beenhakker kontra działacze PZPN

Jesienią 2008 roku Grzegorz Lato został nowym prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej i jasne stało się, że dni Leo Beenhakkera są policzone. Holender stracił największego obrońcę, a były król strzelców mistrzostw świata ani przez moment nie ukrywał, że nie na rękę jest mu współpraca z zagranicznym trenerem.

Przede wszystkim historia naszej piłki pokazuje, że największe sukcesy biało-czerwoni odnosili, gdy za sterami reprezentacji stał Polak. Po wtóre grałem w Belgii i w Meksyku, więc wiem, jak należy się zachowywać, pracując za granicą. W złym tonie jest wieczna krytyka pracodawcy, wywyższanie się i patrzenie z góry na obywateli kraju, w którym się zarabia. I to ciężkie pieniądze, bo takie co miesiąc kasował Beenhakker. Strasznie denerwowały mnie wygłaszane protekcjonalnym tonem rady, że Polacy powinni wyjść z drewnianych chatek, że obce jest dobre, a ze wszystkiego, co polskie, bije bylejakość. Nie lubiłem Beenhakkera, bo nie szanował polskich szkoleniowców, a przy tym nawet nie ukrywał tej niechęci do naszych trenerów. Był butny – pisał w autobiografii „Król mundiali”.

Złośliwi twierdzą, że nieporozumienia miały inne podłoże: mianowicie Lato znał – poza ojczystym – tylko język w swoim bucie i za cholerę nie mógł się z Beenhakkerem porozumieć.

Nowy szef był zły na Listkiewicza, że ten zostawił mu w spadku selekcjonera i myślał tylko o tym, jak się go pozbyć. Problemem były jednak wysokie odszkodowanie oraz poparcie opinii publicznej, które na starcie jego kadencji wciąż było na tyle duże, że zwolnienie Leo nie przyniosłoby chluby prezesowi. Pozostało więc czekać na jego potknięcie.

Jan de Zeeuw wspomina, że nestorzy naszej piłki liczyli, że pozbędą się selekcjonera jeszcze przed spotkaniem z Portugalią w eliminacjach EURO 2008. Opowiada nam, że przypadkiem wpadł wtedy na naradzającą się ekipę z Antonim Piechniczkiem na czele. „Spiskowcy” mieli zmierzyć go wzrokiem i nawet nie podali mu ręki. Leo wówczas wygrał i rozpoczął się najpiękniejszy okres jego kariery, więc temat zwolnienia został odłożony na półkę. Wrócił, kiedy zaczęła się walka o mundial.

Pierwszy mecz po EURO był we Wrocławiu, ze Słowenią. Po nim przyszedł do mnie Marek Saganowski, który siedział na trybunach i widział, jak działacze cieszą się, że nam nie idzie. Pytał, czy to normalne, że tak jest? – opowiada de Zeeuw. – Stara banda nie chciała Holendra. Najgorszy z nich był Piechniczek, który był odpowiedzialny za rozwój piłki nożnej w Polsce i nawet nie rozmawiał z Beenhakkerem, trenerem z takim doświadczeniem.

Starcia Beenhakkera z Piechniczkiem w pewnym momencie były jak pojedynki Rocky’ego z Apollo Creedem. Iskrzyło cały czas. Gdy tylko były selekcjoner oceniał pracę Leo, Holender prosił o tłumaczenie wypowiedzi, po czym strzelał do oponenta.

Cała jego egzystencja sprowadza się do wygadywania jakichś bzdur na mój temat. To jedna z osób, które chowają się w przeszłości – mówił w rozmowie z „TVN”.

Piechniczek pluje mi w twarz! – rzucał innym razem, aż w końcu wyprowadził decydujący cios.

Kto to w ogóle jest? On dla mnie nie istnieje.

Ostatnią wypowiedzią do tego stopnia rozeźlił Latę, że ten wezwał go na dywanik. Prezes PZPN chełpił się potem, że ustawił selekcjonera do pionu. Leo przeprosił wówczas Piechniczka, ale zrobił to nie z głębi serca i poczucia, że przegiął. Sam Lato wyznał, że postraszył Beenhakkera zapisami w kontrakcie.

Nie mogłem pozwolić, by w ten sposób obrażał jednego z najlepszych szkoleniowców w dziejach naszego futbolu. Wezwałem selekcjonera do siebie i od razu powiedziałem: Panie trenerze, przeczytam panu jeden z zapisów w pana kontrakcie z polską federacją. Punkt drugi: “Będę dbał o dobre imię PZPN”. A pan, obrażając wszystkich, zachowuje się skandalicznie i działa na szkodę pracodawcy. Pyta pan w wywiadzie: “Kto to jest Piechniczek?”. To pana informuję, że trener Antoni Piechniczek w 1982 r. doprowadził reprezentację Polski do trzeciego miejsca na świecie. Ma pan przeprosić trenera Piechniczka. To polecenie służbowe. W przeciwnym wypadku zwolnię pana w trybie natychmiastowym za złamanie punktu drugiego umowy o pracę. Holender wiercił się na krześle, próbował coś powiedzieć, ale nie dałem mu dojść do głosu. Ostatecznie Beenhakker przeprosił Piechniczka i zaczął się trochę hamować, ale chodził naburmuszony i wściekły na cały świat, że ktoś śmiał mu zwrócić uwagę i postawić go do pionu – czytamy w książce Laty.

Prezes PZPN sam raz po raz zaczepiał Beenhakkera, prowadząc wojnę podchodową. Leo faktycznie traktował go z wyższością, patrzył na niego jak na przaśnego działacza, który w piłkę grał świetnie, ale uważał, że o jej teorii nie ma zielonego pojęcia. Nie było jednak tak, że Lato szukał haków na siłę. Słusznie przecież czepiał się tego, że Beenhakker rozpraszał się, podejmując pracę w roli doradcy w ojczyźnie, do której zresztą wrócił po tym, jak w pierwszym okresie pełnienia funkcji selekcjonera mieszkał w Polsce.

Sam zainteresowany uważał, że nie mógł już wytrzymać negatywnej atmosfery i zaczął zarażać się takim podejściem, więc musiał szukać ratunku, żeby nadal czerpać radość z pracy.

Brzmi to jednak jak banalna wymówka. Fakty są takie, że Leo wrócił do domu i pod pretekstem wyjść na kawę zaczął doradzać w Feyenoordzie, co jest sytuacją niespotykaną, ewenementem. Czy jakiś inny selekcjoner w ostatnich latach traktował swoją federację w równie niepoważny sposób, łapiąc jakieś dorywcze prace? Tymczasem dla Beenhakkera nie był to pierwszy taki numer. Jeszcze przed EURO 2008 przejął Feyenoord na dwa tygodnie, próbując pomóc mu na finiszu sezonu. Sam dostarczał więc paliwa swoim krytykom, który nie omieszkali wbić piłki do pustej bramki.

Dla selekcjonera najgorsze było jednak to, że zaczęła mu się rozłazić także drużyna. Bardzo dosłownie, bo tuż po mistrzowskim turnieju doszło do skandalu we Lwowie, kiedy trzech kadrowiczów balowało w hotelu tak, że pijany w sztok Radosław Majewski usnął w lobby. Sytuacja miała się powtórzyć przy okazji spotkania ze Słowenią, co wytykał później Lato. Plotki potwierdził zresztą de Zeeuw, który w jednym z wywiadów wspominał o popijawie na zgrupowaniu.

Nikt nie spodziewał się, że po takich eliminacjach i nieudanym turnieju nasza gra będzie wyglądała tak kiepsko. Sami byliśmy tym podłamani. Narastała frustracja, że nam nie szło. Trenerowi Beenhakkerowi przeszkadzało wiele czynników pozasportowych, brak chemii na linii działacze – trener. Atmosfera się zagęszczała. Leo radził sobie z presją, ale widział, że zaufanie się kończy. Na wyjazdach Beenhakker był zmęczony tym, że działacze jeździli z nami, nie chciał w tym uczestniczyć. Też to wyłapaliśmy – wspomina tamten okres Paweł Golański.

Jan de Zeeuw tłumaczy, że wspólnie z selekcjonerem próbowali zakopać topór wojenny ze starszyzną. Zaprosili Antoniego Piechniczka na zgrupowanie, żeby pokazać mu pracę od kulis. U Beenhakkera drzwi zawsze były zresztą otwarte, z czego skorzystał m.in. Czesław Michniewicz. Piechniczek nie wsiadł jednak na pokład samolotu, tłumaczył, że nie ma czasu, żeby zajmować się takimi sprawami. Holendrzy kwitują, że tak właśnie PZPN podchodził do tematu.

Byliśmy w Afryce z siedemnastoma działaczami, dziesięć dni. Przyszli na jeden trening! Myślałem, że dlatego jesteś działaczem, że interesuje cię piłka nożna, ale ich interesują tylko delegacje, wyjazdy. W Polsce w hotelu z kadrą siedzi taki Radek Michalski, “łącznik”. On umie tylko whisky pić! Dlatego ci działacze nie mają pojęcia o poziomie piłkarskim – mówi nam de Zeeuw i przywołuje jeszcze jedną historię.

Ostatnio na konferencji związkowej Michał Probierz powiedział, że gdy był trenerem Widzewa Łódź, wysłał na zgrupowanie do Turcji Bartłomieja Grzelaka. Po obozie pytał go: Czego cię ten Holender uczył? Jak Grzelak mu opowiedział, co tłumaczył Beenhakker, to Probierz odparł: przecież ja ci to samo mówię od pół roku, tyle że po polsku! Cała sala się śmiała, tacy to są ludzie.

Kuriozalne sytuacje się nawarstwiały. Jan de Zeeuw sypie z rękawa historiami spięć na linii Lato – Beenhakker. Prezes na jednym z bankietów miał stanąć za trenerem i „robić głupie miny”, przedrzeźniać go na oczach gości, co wywołało ich zażenowanie. Niesmak u piłkarzy miała natomiast wywołać sytuacja, w której prezes zaczął coś krzyczeć do wysiadających z autokaru członków zespołu.

Przed meczem z Irlandią w Dublinie prezes wszedł do szatni, zaczął gadać do piłkarzy. Jak wyszedł, to Krzynówek żartował: panie Janie, pan nam przetłumaczy, bo my nie wiemy, co on gada. Błaszczykowski pytał wtedy: to normalne, że prezes przychodzi tutaj pod wpływem alkoholu? – opowiada de Zeeuw.

Konflikt był już nie do opanowania. Gasić pożar miał niby Donald Tusk, który widział w Holendrze człowieka zdolnego do naprawy polskiej piłki. Premier miał jednak inne sprawy na głowie, nie miał czasu wplątywać się w wojenki w federacji. Zresztą: nawet interwencja samego Stworzyciela nie zdołałaby pogodzić Laty z Beenhakkerem, sprawy zaszły za daleko. Drogi tych panów musiały się rozejść. Pytanie, czy w taki sposób?

Zwolniony przed kamerami. Leo Beenhakker, Grzegorz Lato i koniec, na jaki nie zasługiwał

Cała Polska zapamiętała, że Grzegorz Lato zwolnił Leo Beenhakkera przed kamerami, tuż po porażce ze Słowenią. Swoją decyzję zakomunikował mediom jeszcze zanim zdążył zamienić słowo z holenderskim trenerem i tym razem to szkoleniowiec zyskał argument na poparcie swojej tezy, tej o braku klasy, obycia i kultury prezesa. Jeśli Don Leo chciał udowodnić światu, że PZPN-owi bliżej do LZS, federacji-kukułki, nie mógł sobie wymarzyć lepszego zwolnienia.

W książce „Król mundiali” Lato próbuje swojego zachowania bronić.

Po spotkaniu jak zawsze poszedłem do szatni podziękować zawodnikom za grę. Przed drzwiami stali zatrudnieni przez PZPN dwaj ochroniarze. I jeden z nich, zagradzając mi przejście, wyjaśnił: Przepraszam, panie prezesie, ale trener zakazał kogokolwiek wpuszczać do szatni. Ominąłem żywą zaporę, za mną dzielnie podążał Zdzisio Kręcina, złapałem za klamkę i wszedłem do pomieszczenia dla piłkarzy. Kiedy Beenhakker zobaczył nas w drzwiach, demonstracyjnie odwrócił się do nas dupą. Podziękowałem chłopakom i ignorując wciąż stojącego tyłem Holendra, opuściłem szatnię. Ale pomyślałem sobie: “Czekaj, ty chamie jeden”. Bo w głowie mi się nie mieściło, jak pracownik, do którego przyszedł dający mu chleb pracodawca, może okazać przełożonemu aż takie lekceważenie. Niektórzy mówili potem, że puściły mi nerwy, że podjąłem zbyt pochopną decyzję, że wybrałem złe miejsce i czas, żeby zwolnić trenera. A ja mówiłem i znowu to powtórzę: TO BYŁO POTRZEBNE. Nie miałem zamiaru dłużej użerać się z tym typem. I tuż po wyjściu z naszej szatni powiedziałem w telewizyjnym wywiadzie: “Pan Beenhakker od teraz już u nas nie pracuje”.

Dalej Lato dodał, że przecież Leo dostał odszkodowanie, a poza tym to on „odwrócił się dupą”, więc nie ma prawa narzekać. Z prezesa PZPN wyszła małostkowość, swoim tłumaczeniem tylko bardziej się pogrążył. Zwłaszcza że trochę pomieszały mu się fakty. W „Trzeciej części meczu” widzimy jak delegacja wchodzi do szatni. Beenhakker faktycznie przez chwilę jest odwrócony plecami do przełożonego, ale po prostu przechadza się wte i wewte po szatni, w milczeniu. Na koniec podaje rękę Lacie, który nawet na niego nie patrzy.

Cała scena trąca „The Office”. Jeden z towarzyszy prezesa delikatnie się chwieje. Sternik federacji z nikim nie rozmawia, po prostu przemyka między niezainteresowanymi nim piłkarzami, „dziękując” im za mecz. W końcu drapie się po łysinie tuż przed kamerą i opuszcza szatnię.

Swoją drogą: skoro Beenhakker zakazał odwiedzin piłkarzy, to dziwne, że miało się to tyczyć prezesa, ale już nie kamer „Orange Sport” z dokumentalistą, którego selekcjoner żartobliwie zwykł nazywać „Polańskim” na czele.

W każdym razie Leo o zwolnieniu dowiedział się od dziennikarza, który… usłyszał co prezes mówi jego koledze po fachu i przetłumaczył to trenerowi, pytając, czy coś o tym wie. Gdy zagaduję o to Jana de Zeeuwa, Holender nie kryje wściekłości i opowiada, jak całe zamieszanie wyglądało z perspektywy jego oraz trenera.

Lato publicznie kłamał, pierdolił. Podawali nam rękę, mówili, że trzeba się spotkać, pogadać, co dalej. Zaraz potem przed kamerami zwolnił Leo. Tłumaczył się, że on musiał, że dziennikarze… Powiedziałem mu, że jest kawał chuja. Siedzieliśmy wtedy z zawodnikami do piątej rano, a potem, na lotnisku, Lato przyszedł do mnie na lotnisku i gadał, że to wszystko emocje, że trzeba się spotkać.

Dalsza część akcji rozegrała się już na lotnisku, gdzie żona de Zeeuwa przypadkowo wpadła na Antoniego Piechniczka, który rozmawiał z prasą. Wtedy krążyła już historia o tym, że selekcjoner po spotkaniu ze Słowenią… schował się w toalecie.

Żona zadzwoniła do mnie, że Piechniczek stoi za drzwiami i mówi, że Leo nie był w szatni, że wyszedł. Wpadłem tam i łamanym polsko-holenderskim spytałem: co ty chuju kłamiesz?!

Najlepszy selekcjoner drużyny narodowej po 1989 roku – rzecz jasna do momentu, gdy ster kadry objął jego dawny asystent, Adam Nawałka – odchodził więc z niej w atmosferze totalnego ścieku, którego można było uniknąć. Michał Listkiewicz po latach wspominał, jak żegnał Pawła Janasa. On i Beenhakker spotkali się na jednej konferencji, wyściskali, pozowali nawet do zdjęć z piwkiem, żeby zadowolić sponsora.

Jego zdaniem tak samo trzeba było potraktować na koniec Leo. Może wtedy uniknęlibyśmy protestu kibiców, którzy zdecydowali się poprzeć Beenhakkera i uderzyć w PZPN. Też mieli dość wszechobecnego folkloru czy alkoholowych wyskoków. Dziś być może mało kto już o tym pamięta, ale niedawno przypominaliśmy kadencję Laty, która pod względem afer wciąż dystansuje konkurencję.

Cezary Kulesza idealny nie jest, jednak do tamtej ekipy nawet się nie umywa.

Źle, najgorzej, Lato

Sam Beenhakker po zwolnieniu czuł się jeszcze bardziej rozżalony i parokrotnie zaczepiał federację. W „Polskiej Myśli Szkoleniowej” czytamy świetny fragment wywiadu byłego już selekcjonera z „Rzeczpospolitą”.

Od trzech lat powtarzałem, że się oddalamy od reszty kontynentu, świat ucieka, bo ma plan, strukturę pracy, treningu, szkolenia, a Polska stoi w miejscu. Czy to normalne, że żadna z czterech polskich drużyn nie dochodzi choćby do zasadniczej rundy europejskich pucharów? To przypadek? Program szkolenia mogłem opracować, napisać na kartce, lecz ona wylądowałaby w szufladzie Engela. Nie byłem tam autorytetem, bo przecież polscy trenerzy też mieli sukcesy, w Barcelonie na igrzyskach był nawet srebrny medal. Ludzie z PZPN wiedzieli wszystko najlepiej, niektórzy z pokolenia mistrzostw świata 1974 to dramat polskiego futbolu. (…) Piechniczek i Engel w holenderskiej federacji z takim zaangażowaniem nie mogliby być nawet kierowcami, nie mogliby otwierać drzwi przed Louisem van Gaalem czy Guusem Hiddinkiem.

Michał Zachodny zauważa, że najgorsze w tym wszystkim było to, że efekt zatrudnienia Holendra był odwrotny do oczekiwanego. Zamiast ufności nabraliśmy podejrzeń, przekonania, że obce wcale nie jest lepsze. Wielu kibiców jeśli nawet nie podchwyciło narracji PZPN, to jednak dostrzegało, że sprawy przybrały fatalny obrót i że winien temu jest też sam Leo.

Głośny konflikt przyniósł jeszcze jedno rozczarowanie. Bardzo mało mówiło się o tym, co tak naprawdę Beenhakker w Polsce osiągnął i nie chodzi tu o wynik, a o wpływ na mentalność zawodników. Można się krzywić, że gadka o „international level” w kontekście Tomasza Zahorskiego czy zachwyty nad Kamilem Witkowskim nosiły znamiona absurdu. Świadczą one jednak o tym, że Leo naprawdę przetrząsał ligowe podwórko w poszukiwaniu trufli.

Ilu z jego debiutantów było potem ważnymi postaciami drużyny narodowej? Pazdan, Grosicki, Peszko, Lewandowski – wszyscy zaczynali u niego. Roberta chciał powołać już wtedy, gdy grał w Zniczu Pruszków. Kiedy po latach spotkali się w Holandii przy okazji meczu kadry, zorganizowano im potajemną posiadówkę, podczas której Lewy przekazał byłemu trenerowi mnóstwo gadżetów i pamiątek. Zawsze wypowiadał się o nim miło, ciepło, doceniał to, że w niego uwierzył.

Nie jest przypadkiem, że gdy obdzwaniałem kadrowiczów z dawnych lat, nikt nie psioczył na Beenhakkera. Holender przekonał więc do siebie piłkarzy, kibiców, ale nie trenerów, dla których jego pomysły faktycznie wiązały się z księżycem, jednak raczej nie z jego jasną stroną, a dlatego, że się stamtąd urwały. Mowa przynajmniej o starszym pokoleniu, bo młode, czyli często byli podopieczni Leo, przyznają, że po jego metody chętnie sięgają.

Wyciągnąłem od niego przede wszystkim podejście psychologiczne i to, jak dużą wagę przywiązywał do zajęć z piłką. Staram się z tego korzystać, wprowadzać to w swojej pracy – zdradza Marek Saganowski.

Jednak żeby myśl przewodnia Beenhakkera wywarła większy wpływ i poruszyła domino, jego filozofię powinni wdrażać ludzie znajdujący się na górze piramidy, a nie jednostki, które się z nim przecięły i doceniają jego metody. 

Pytanie więc, kto stracił najwiecej na całej tej wojence stracił? Beenhakker, PZPN czy może jednak polski futbol jako całość?

fot. Newspix, FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

37 komentarzy

Loading...