Spędził trzy miesiące w singapurskim więzieniu, przeżył śmierć kliniczną na boisku, w Nowej Zelandii ukradł pingwina. Był w Wimbledonie za czasów szalonego gangu Vinniego Jonesa, w Albanii do negocjacji z nim wykorzystano pistolet, w Malezji dorabiał jako DJ w nocnym klubie. Przed wami Lutz Pfannenstiel, jedyny piłkarz w historii, który grał na sześciu kontynentach, rekordzista Guinessa. W rozmowie z nami opowiada o swojej nieprawdopodobnie barwnej karierze i gwarantujemy, nie będziecie rozczarowani. Zapraszamy.
***
Lutz, jak złapałeś piłkarskiego bakcyla?
Byłem jednym z tych chłopaków, których spotykało się kiedyś na każdej ulicy – grających dzień w dzień od rana do wieczora w piłkę. Od najmłodszych lat nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić cokolwiek innego. Pamiętam, że podczas przygotowań do komunii ksiądz pytał każdego z nas o wymarzony zawód: ktoś mówił, że chciałby być pilotem, kto inny marzył o zostaniu lekarzem, a ja już wtedy powiedziałem, że chcę zostać profesjonalnym bramkarzem. Miałem talent po ojcu, też bramkarzu, w wieku dwunastu lat trafiłem do reprezentacji Bawarii, w wieku piętnastu do reprezentacji U15 Niemiec.
Wkrótce wybrałeś Malezję zamiast Bayernu.
Grałem w juniorach Bayernu, ale to były inne czasy – dziś młodzieżówki najlepszych klubów Bundesligi mierzą się ze sobą, ale w moich czasach Bayern bił się z zespołami z regionu, więc bycie bramkarzem takiej drużyny juniorskiej nie było najbardziej ekscytującym zajęciem na świecie. Nie miałem nic do roboty, wygrywaliśmy 5:0, 7:0, 10:0. Poszedłem więc do trzeciej ligi, grałem w pierwszym składzie jako siedemnastolatek i wtedy znowu przypomniał sobie o mnie Bayern. Chcieli, żebym grał w drugim zespole, a trenował z pierwszym. Powiedziałem jednak, że nie chcę gry w rezerwach, szczególnie, że rezerwy Bayernu grały wówczas w tej samej lidze co mój ówczesny klub i zwykle z nami przegrywały. Miałem oferty z Bochum, Stuttgartu, Norymbergi, ale czasy były takie, że pierwszymi bramkarzami zostawali doświadczeni gracze, młodzi byli trzecim, czwartym wyborem. Kompletnie mi to nie odpowiadało i powiedziałem, że jeśli dostanę ofertę z innego kraju, z profesjonalnej ligi, i będę miał realne szanse na pierwszy skład, to tam pójdę.
Przyszła oferta z Malezji.
Agent złożył mi propozycję: klub w Malezji, dobra kasa, duża frekwencja na trybunach, plac w jedenastce. Zdecydowałem się. Malezję znałem tylko z telewizji, o kraju i poziomie ligi nie wiedziałem nic, ale ja jestem taki, że kiedy coś sobie wbiję do głowy, to po prostu to robię i już.
Byłeś podekscytowany szansą gry w tak egzotycznym miejscu, to zaważyło?
Pewnie trochę też, ale przede wszystkim chciałem być profesjonalnym piłkarzem. Budzić się, iść na trening, grać mecze, z tego żyć i na tym się móc skupić, a to mi tu umożliwiono. Poza tym wciąż byłem przekonany, że jeśli dobrze pokażę się w Malezji, to szybko wrócę do Europy i to do solidnego klubu.
Był szok kulturowy?
Dla mnie, chłopaka z małego bawarskiego miasteczka, na pewno tak. Wielkie miasto, nocne kluby, high life, dom przy plaży, dobre pieniądze – byłem nawet dj-em w dyskotece. Szalony czas, nie ukrywam, ale też ciągle miałem jasny cel by grać poważnie w piłkę, na tym skupiałem się przede wszystkim. Szybko stało się dla mnie jasne, że nie mogę tu zostać za długo jeśli chcę zrobić karierę. Planowałem pobyć w Malezji rok, dwa, a potem wrócić do Europy, ale szansa pojawiła się szybciej.
Po sześciu miesiącach zgłosił się Wimbledon.
Wciąż pamiętano mnie z czasów gry w niemieckiej kadrze juniorskiej i podpisałem krótkoterminową umowę. Przychodziłem do Wimbledonu ze szczerą wiarą, że mam tu szansę zostać pierwszym bramkarzem, ale ostatecznie grałem w rezerwach i trenowałem z pierwszą drużyną, czyli stało się dokładnie to, czego przed chwilą za wszelką cenę chciałem uniknąć w Niemczech.
Ale trafiłeś do historycznego szalonego gangu, jakim był wtedy Wimbledon. Nieliche doświadczenie.
Wtedy w Anglii nie grało tylu obcokrajowców, w Wimbledonie przykładowo byłem tylko ja i jeszcze dwóch gości. To było twarde środowisko, aby stać się częścią szalonego gangu musiałeś być gotów na wiele dowcipów, szyderek, często niewybrednych.
Przykłady?
Pełno. Krem rozgrzewający do masażu – codziennie ktoś miał nim natarte spodenki i umierał na treningu. Często coś dziwnego działo się z naszymi samochodami, na przykład mogłeś znaleźć w bagażniku zdechłą rybę. Buty przybijano do ściany albo sufitu, każdego dnia coś szalonego. Najbardziej pamiętam, jak ukradli mi ciuchy i kazali biegać po parku. Nago ganiałem po Londynie dobre dwadzieścia minut.
Miałeś dość?
Zawsze mnie pytają, czy szatnia Wimbledonu traktowała mnie źle, czy to było na pograniczu zastraszania, a ja zawsze mówię, że tak tego nie odbieram, bo to był element piłkarskiego dorastania. Wtedy była wyraźna hierarchia w drużynach, nie tak jak dziś, gdy młody mówi co chce. Młokos musiał być bardzo ostrożny w tym jak rozmawia ze starszym zawodnikiem, a u nas starszyzna to byli twardziele, więc ostrożny musiałeś być wyjątkowo. Wymowne jednak, że do dziś przyjaźnię się z wieloma osobami z tamtego Wimbledonu, także z nestorami szatni.
Najbardziej symbolicznym piłkarzem Wimbledonu był Vinnie Jones. Jaki był na co dzień?
Byłem trzecim bramkarzem, obcokrajowcem z długimi włosami, nie mieliśmy więc specjalnie zażyłej relacji. Raz starsi gracze powiedzieli mi: jak chcesz zasłużyć na szacunek Vinniego Jonesa, musisz ostro go sfaulować. Potraktowałem to jednak zbyt dosłownie i trzydzieści metrów od bramki wszedłem tak ostro, że chyba mogłem złamać mu kark. Myślałem, że jak wstanie, to mnie zabije. Ale on po prostu wstał i grał dalej, nie zrobił nic. Vinnie był naprawdę twardy, prawdziwy lider, którego wszyscy słuchali. Gdy przychodziło do meczów, walczył najwięcej, najtwardziej, najostrzej, miał największy szacunek. Ale nie był też jakimś szaleńcem jak w rolach, które teraz odgrywa w Hollywood – pamiętam go jako bardzo zżytego z rodziną, dbającego o swoich na boisku i poza nim.
Czego nauczyło cię doświadczenie z Wimbledon?
Każdy dzień na treningu był walką. Walką o to, by nie odnieść kontuzji, walką o to, by wrócić do domu bez podbitego oka albo innego urazu. To była siła Wimbledonu, że zawsze dawali z siebie sto procent, także na treningach. Gdy szliśmy do pubu to było aż nieprawdopodobne ile ci goście potrafili wypić, ale następnego ranka biegali jakby nigdy w życiu nie mieli kropli alkoholu w ustach. Jak spojrzysz na finansowe możliwości tamtego Wimbledonu, jak wyglądali pod względem bazy treningowej, infrastruktury, to osiągane wyniki wydają się niesamowite. Wszystko tkwiło w waleczności. Wiele drużyn, gdy wychodziło na murawę grać z nami, po prostu śmiertelnie się bało.
Twój czas w Wimbledonie szybko jednak się skończył.
Poszedłem do Nottingham, przeciwko któremu zagrałem świetny mecz w rezerwach. Lepszy klub, lepsza kasa, lepsze perspektywy na skład, bo mieli problemy z kontuzjami golkiperów. A potem w debiucie katastrofalny sparing, jeden z najgorszych meczów jakie w życiu zagrałem. W Forest po prostu nie dałem rady, to był wtedy czołowy angielski zespół, byłem za krótki.
Trafiłeś do Orlando Pirates. Skąd pomysł akurat na Afrykę i RPA?
Agent opowiedział mi o dużym klubie z Johannesburga, jednym z najlepszych w RPA, a który ma właśnie kontuzjowanego golkipera i szuka zastępcy. Spróbowałem. Nie interesowałem się wtedy specjalnie polityką, dlatego zaskoczyło mnie jak napięta była sytuacja polityczna w kilka lat po apartheidzie. W Orlando Pirates byłem jedynym białym. Nie tyle nie miano do mnie w szatni zaufania, co nawet nie chciano ze mną rozmawiać, a przecież nie byłem białym z RPA tylko Niemcem zainteresowanym wyłącznie grą w piłkę. Z czasem zrobiło się lepiej, zobaczyli, że jestem równym gościem, dali na luz, a ja polubiłem Afrykę, tamtejszy futbol i ludzi.
Co tak polubiłeś w Afryce?
Ich lifestyle. Mam wrażenie, że ludzie tam są weselsi, co widać choćby po tym jak tańczą, śpiewają i cieszą się na trybunach. Poza tym uwielbiam zwierzęta, a tu mogłem chodzić do fantastycznych parków safari. Piłkarskie doświadczenia to jedno, mieliśmy świetny zespół, wielu reprezentantów, ale też zebrałem wiele doświadczeń kulturowych.
Johannesburg do najbezpieczniejszych miast nie należy i dziś, co dopiero wtedy. Nie miałeś problemów?
Wszędzie słyszałem opinie, że to miasto, w którym szczególnie trzeba się mieć na baczności, ale ja nigdy nie czułem się tam niebezpiecznie, nie miałem żadnej przykrej sytuacji. Może dlatego, że o tym nie myślałem, po prostu skupiałem się na swoich sprawach?
Afryka tak ci się spodobała, a następnym przystankiem był praktycznie opozycyjny kierunek i fińskie mrozy.
Nie miałem szans na zmianę sytuacji w Anglii, więc poszedłem to Tampere, potem do Haka, które było w stanie opłacić moją gażę i uwolnić mnie od Anglików. Podobało mi się tam, sami spokojni, uczciwi ludzie. Małomówni, bo przez rok siedziałem obok dwóch zawodników i nie zamieniliśmy nigdy innych słów niż “cześć”, “dzień dobry”, “do widzenia”, ale gdy Finowie zaczynają pić wódkę gadają bardzo dużo i o wszystkim.
Zimno nie doskwierało?
Pamiętam taki mecz przed sezonem, zaczęliśmy grać przy -5 na termometrze. Gramy, gramy, nasza drużyna ciągle atakuje, więc nie mam za wiele roboty, wtem przestaję mieć czucie w twarzy, w rękach, w nogach.
Zamarzłeś.
Tak. Zatrzymali grę po 60 minutach. Temperatura spadła do -27.
Słyszałem też, że jeden mecz przerwała wam inwazja moskitów.
Zdarzyło się latem, w dość deszczowym okresie. Stadion mieliśmy blisko lasu. To nie były takie komary, jakie znasz z Polski, ale wielkie na kilka centymetrów – wyglądały prawie jak ptaki. Cztery tysiące ludzi na trybunach, fajna atmosfera, ale nagle słyszę taki hałas, że myślałem, że znad lasu wyleci helikopter. Patrzę, a ludzie uciekają, i kibice, i piłkarze, odwracam się – za mną wielka chmara, prawie chmura, moskitów. Zabarykadowaliśmy się w szatni, wróciliśmy na boisko po pół godziny. Komarów nie było, kibiców też.
Z Finlandii trafiłeś do Geylang United w Singapurze. Singapur doświadczył cię mocno, ale w pierwszym roku byłeś gwiazdą.
Geylang to był tamtejszy dominator, najlepszy klub w lidze, a mnie dobrze znano jeszcze z czasów gry w Malezji. Dostałem świetną gażę, byłem sławny, miałem pod każdym względem życie na wysokim poziomie, komfortowe. Gdziekolwiek się nie ruszyłem byłem rozpoznawany i dawałem autogray, wykonywałem sporo pracy dla telewizji, choćby byłem ekspertem podczas Euro 2000, a dorabiałem jeszcze w modelingu, na przykład dla Armaniego. Myślę, że gdyby nie ta historia z więzieniem, zostałbym tam na wiele lat, pieniądze jakie zarabiałem w Singapurze były tego warte.
Ale przyszedł najgorszy czas twojego życia.
Nie potrafię sobie wyobrazić wielu rzeczy gorszych niż to, co przeszedłem. Wiodłem bajeczne życie, a potem wszystko zmieniło się o 180 stopni, aż do ekstremum. W godzinę z bycia idolem każdego dziecka na ulicy, z wzoru, stałem się tym złym, tym najbardziej nienawidzonym w kraju.
Na jakiej podstawie wsadzono cię do więzienia?
Sivu Kuma, Hindus, którego spotkałem trzy razy w życiu – raz na stacji benzynowej, raz w restauracji, raz w centrum handlowym – trzy razy zadał mi to samo pytanie: Lutz, gracie za tydzień z tą i tą drużyną, co myślisz, wygracie? A ja odpowiadałem to, co powiedziałoby pewnie 99.99% profesjonalnych piłkarzy: tak, jesteśmy dobrą drużyną. Wygramy.
Pewnego dnia siedzę w domu z dziewczyną i przyjacielem, a tu pukanie do drzwi. Otwieram, a na dzień dobry gość uderza w twarz mojego kumpla. Panowie wchodzą i niszczą cały apartament podczas przeszukiwań. Ja nie miałem pojęcia co się dzieje, dopiero gdy trafiłem na posterunek i pokazali mi Hindusa domyśliłem się o co im może chodzić. Nie czułem jednak jakiegokolwiek zagrożenia, bo nie miałem nic do ukrycia i nic złego nie zrobiłem. Powiedziałem wszystko tak jak to wyglądało, gdzie się spotkaliśmy, o czym rozmawialiśmy, dałem to też w formie pisemnego oświadczenia. Policjant spytał, czy podpiszę oświadczenie. Powiedziałem, że oczywiście. A on po podpisaniu wziął je i powiedział – mogę ci obiecać, że teraz, po tym podpisie, trafisz do więzienia.
Spędziłem w areszcie 48 godzin, podczas których bito mnie, opluwano. To był szok. Potem jednak co równie zaskakujące sprawa przycichła, wróciłem do grania, media zaczęły o wszystkim zapominać. Już miałem wracać do Niemiec, gdy znowu kazali mi się stawić na posterunku. Miałem złe przeczucie i mnie nie myliło, postawiono bowiem oficjalne zarzuty, nie mogłem opuścić kraju. Hindus zeznał, że zgodziłem się brać pieniądze za zwycięstwa. To w ogóle kuriozum – wyobraź sobie, że we Włoszech ktoś podchodzi do Szczęsnego i mówi: dam ci pieniądze, jeśli wygrasz kolejny mecz. Pójdzie do więzienia za zwycięstwo, za dobrą grę? Sędzia ujął to tak, że grałem wyjątkowo dobrze ze względu na zakład – co za cholerne bzdury. Kombinowano, kręcono, aż w końcu nie zostałem oskarżony o ustawianie meczów, ale o “werbalną zgodę na korupcję”, bo Sivu Kuma zeznał, że na jego propozycję brania pieniędzy za dobrą grę powiedziałem “ok”. To tak jakbym ja ci zaproponował, że jutro jedziemy do Warszawy i napadamy na bank, a ty mówisz “ok”. W Singapurze za to “ok” idziesz do więzienia.
Każdy piłkarz, który grał w sondowanych meczach był pytany – czy Lutz zrobił coś dziwnego, czy coś ci proponował? Wszyscy zaprzeczyli. Ostatecznie sprawa stanęła na moim słowie przeciwko słowu Sivy Kumy. Sędzia stwierdził, że nie ma powodu by mu mu nie wierzyć i na tej podstawie trafiłem za kraty.
Jak źle tam było?
Singapurskie więzienie ma opinię jednego z najgorszych na świecie, bo jest jednym z najbardziej spartańskich. Nie masz nic. Nie ma łóżek. nie ma papieru toaletowego. Leżysz na posadzce z kilkoma innymi ludźmi, masz dziurę w ziemi do załatwiania potrzeb i wiadro wody, które musi wam wszystkim wystarczyć do wszystkiego, picia, mycia się. Zamykają cię w takiej celi na 23 godzin i tylko na godzinę możesz wyjść na spacerniak. Co jednak najgorsze, to że mieszają więźniów. Możesz być w celi z gościem, który nie zapłacił biletu parkingowego albo takim, który posiadał gumę do żucia bo to w Singapurze też nielegalne, ale możesz też leżeć obok kogoś, kto czeka na wyrok śmierci za zabicie własnej matki. Obok siebie są całkiem normalni ludzie z kompletnymi psychopatami.
Przerażające doświadczenie.
Tak było. Ci ludzi nie mają nic do stracenia. Są jak dzikie zwierzęta, nie wiesz czego się po nich spodziewać. Budziłem się i myślałem: co ja tutaj robię? Jestem tutaj bo wygrałem mecz. A co robi tutaj ten facet obok? Jest tutaj, bo zabił swoją matkę.
Ile czasu tam spędziłeś?
Sto jeden dni.
Jak się czułeś, gdy w końcu wyszedłeś?
Byłem wciąż przerażony. Wierzyłem, że nie pozwolą mi opuścić kraju. W ambasadzie Niemiec wystarałem się o specjalną wizę, ale i według niej musiałbym lecieć w kajdankach. Prosiłem, by mi ją zmienili, bo nie jestem kryminalistą i nie chcę tak wysiąść na lotnisku przed wszystkimi których znam. Przychylili się do mojej prośby, wizę miałem dobrą, ale po drodze do samolotu i tak parę razy byłem bliski zawału serca, bo wydawało mi się, że chcą mnie zgarnąć i wsadzić z powrotem do więzienia. Dopiero jak byłem w powietrzu pierwszy raz od miesięcy poczułem się wolny.
W Niemczech znalazłeś spokój?
Powrót był katastrofą. Myślałem, że na lotnisku będzie tylko mój ojciec, żeby mnie odebrać, ale tam było trzystu dziennikarzy. Ostatnią rzeczą, której potrzebowałem, był zgiełk medialny. Ja chciałem tylko wrócić do domu, do rodziny.
Chciałeś wtedy rzucić futbol?
Nie. Myśl o powrocie do profesjonalnego grania dawała mi w więzieniu siły na to, by przetrwać kolejny dzień. Gdy znalazłem się w domu powiedziałem ojcu: jutro zaczynam treningi. Chcę odzyskać dawne życie.
Jak przebiegał ten powrót?
Było bardzo ciężko. Byłem fizycznie rozbity, straciłem osiemnaście kilogramów, wyglądałem jak szkielet. Nie miałem siły, nie miałem kondycji. Startowałem z punktu zero, biegając, trenując indywidualnie, no i jedząc porządnie, bo w więzieniu dawali nam do jedzenia jakieś gówno. Doszedłem jednak do wniosku, że nie mogę zostać w Niemczech, bo media nie dawały mi spokoju. Powiedziałem dziennikarzom, że któregoś dnia wszystko opowiem, ale wtedy było to za świeże.
Potrzebowałeś spokoju.
Tak, spokoju. Możliwości skoncentrowania się na swojej przyszłości, na tym, by wrócić do zdrowia, także psychicznego. Bałem się, autentycznie bałem się, że już nie zagram w piłkę, bo FIFA znowu przyglądała się mojej sprawie przez jakieś bzdury wymyślone przez singapurską federację. Zastanawiałem się: co zrobię, gdy nie będę mógł grać? Nie miałem nigdy żadnej innej pracy poza bronieniem bramki. Postanowiłem zacząć kurs na kierunku “sports management”, a co do boiska to próbowałem zaczepić się w Anglii, ale mimo pomocy różnych osób nie żarło. W końcu uznałem, że potrzebuję wyjechać jak najdalej, wyjechać gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna i gdzie będę mógł przez pół roku pobyć sam. Porozmawiałem z przyjacielem z Nowej Zelandii i pomógł mi załatwić klub.
Po wylądowaniu zrobiłem coś kompletnie szalonego. 48 godzin podróży, lotu, przesiadek, a ja przespałem się dwie godziny i poszedłem od razu do szefostwa. Tam powiedziałem: panowie, idę na trening, a wy po tym treningu osądzicie jaki kontrakt mi dać. Jeśli będę chujowy, to nie musicie mi płacić. Jeśli będę dobry, zapłacicie adekwatnie do mojego poziomu.
Ryzykowałeś bardzo wiele, po tylu godzinach podróży wychodziłeś na maksymalnym zmęczeniu organizmu.
Ale w żyłach miałem czystą adrenalinę, tak jakby to była moja ostatnia szansa w życiu. Oni mówili, Lutz, prześpij się, jesteś zbyt zmęczony, ale ja się upierałem – chcę 45 minut treningu, teraz, zaraz. No więc zgodzili się, zrobili mi trening strzelecki i szczerze powiem, że to była jedna z najlepszych sesji treningowych w moim życiu. Łapałem wszystko w zęby. Mało nie umarłem później ze zmęczenia, ale następnego dnia dano mi gwiazdorski kontrakt. Najwyższy w historii klubu.
W Nowej Zelandii znalazłeś wreszcie spokój, którego szukałeś i potrzebowałeś?
Powiem ci jak wyglądał mój dzień i będziesz wiedział. Wstawałem o 5 rano, potem cztery godziny uczyłem się, o 9 miałem śniadanie. Później szedłem na trening, trenowałem do 12, potem drzemka do 14, nauka do 15:30, o szesnastej drugi trening, a potem do domu, zjeść coś i spać. Tak to wyglądało każdego dnia przez pół roku, z wyjątkiem oczywiście dni meczowych.
Jak się czułeś po sześciu miesiącach, dużo silniejszy?
Tak. Byłem znowu w formie. Wkrótce w Niemczech zdałem finalny egzamin i ukończyłem kurs . Wiedziałem, że moje życie znowu ruszyło z kopyta do przodu. Do Nowej Zelandii zawsze będę miał wyjątkowo emocjonalne podejście, uratowała mnie. Wracałem tam grać jeszcze przez kilka lat.
Wkrótce znowu jednak dopadł cię pech, tym razem w Bradford Park Avenue.
Do Bradford poszedłem tylko dlatego, żeby odwdzięczyć się przyjacielowi, Trevorowi Stortonowi, który pomógł mi wrócić do siebie po traumie singapurskiej. Miał problem z bramkarzami więc mówię – Trevor, nie ma problemu, na trzy miesiące mogę u was grać. Po miesiącu uległem wypadkowi.
Powiedziałeś o Unibond League, w której grało Bradford, że to najtwardsza liga świata.
Jesteś kopany, pchany, uderzany łokciem w twarz w każdym meczu wielokrotnie, ale akurat wypadek, którego doznałem, to był czysty przypadek. Piłka pomiędzy mną a Claytonem Donaldsonem, stykowa. Gdy zrobiło się niebezpiecznie Clayton chciał mnie przeskoczyć, ale pechowo uderzył się nogą o nogę, stracił równowagę i z pełnym impetem spadł kolanem na moją klatkę piersiową. Mój organizm się wyłączył. Płuca przestały działać, serce przestało bić. Śmierć kliniczna.
Ludzie mają czasem wspomnienia z klinicznej śmierci, też masz coś takiego?
Nie latałem nad boiskiem czy inne tego typu rzeczy, które ludzie opowiadają. Ale pamiętam, że było bardzo cicho, ja czułem się spokojnie, w żaden sposób nie negatywnie. Poza tym przebijały mi się coś jakby światła, jakbyś patrzył przez kalejdoskop. Tyle.
Co się stało, gdy doszedłeś do siebie?
Obudziłem się w szpitalu i opieprzyłem lekarzy, że prowadziliśmy 2:0, ze mną wszystko w porządku, a oni mnie zabrali do szpitala. Dopiero jak wytłumaczyli mi, że mecz przerwano cztery godziny temu, a ja powinienem dziękować Bogu, że przeżyłem, zrozumiałem co się dzieje.
Ciężko było wrócić po tym zajściu?
Z perspektywy czasu wiem, że to było skrajnie nieodpowiedzialne, ale wróciłem do grania siedem dni później. Tak, to było cholernie ryzykowne, ale czułem, że jeśli szybko nie wrócę na boisko, to będę się bał gry. A jeśli jesteś bramkarzem i się boisz, to nie możesz być bramkarzem.
Ryzyko się opłaciło, bo przygoda trwała dalej i nabierała rozpędu.
Tak. Potem odnosiłem sukcesy w Norwegii…
Właśnie, słyszałem historię, że z Norwegii trafiłeś na testy do Milanu. Prawda czy fałsz?
Prawda, ale to był czysty fart. Nie uważam się za bramkarza, który mógłby grać na poziomie Milanu, ale wtedy akurat w naszej drużynie grał wielki talent, napastnik, siedemnastolatek, którego oglądały wielkie marki z całej Europy – Liverpool, Inter, Man Utd, Barca. Milan pojawił się cztery razy by go oglądać i cztery razy akurat byłem najlepszy na boisku (śmiech). Problemy z urazami mieli akurat Dida, Abbiati, kontuzję leczył też trzeci bramkarz, więc zaprosili mnie do Milanello na treningi i bym przez jakiś czas pozostał tu na wszelki wypadek. Piękne dwa miesiące.
Dotknąłeś piłkarskich szczytów.
Tak, to był jeszcze wielki Milan, z Kaką, Cafu, Seedorfem i innymi gwiazdami. Na koniec gdy stało się jasne, że jednak mnie nie potrzebują, załatwili mi kontrakt w klubie z Calgary, z którym współpracowali. Dobra finansowo oferta, poza tym przychodziłem jako gość polecany przez Rossonerich, więc moje akcje stały tam wysoko.
Jak było w Kanadzie?
Ciągle w trasie. Tu są ogromne odległości, więc czułem się trochę jak członek zespołu rockowego podczas trasy koncertowej.
Potem kursowałeś pomiędzy Nową Zelandią, Ameryką, aż w końcu twój wybór padł na Albanię. Dość niecodzienny wybór po takich spokojnych miejscach.
Miałem oferty ze Steauy, Leicester, ale poszedłem do Albanii. To był wybór, że tak powiem, z żołądka. Po prostu chciałem i już.
Ale dlaczego?
Albania… Coś mi się podobało w perspektywie bycia jednym z pierwszych Niemców grających w tym kraju.
To tutaj negocjowano z tobą przy użyciu broni?
Ściągnął mnie niemiecki trener, ale gdy został zwolniony, nowy albański szkoleniowiec uznał, że wszyscy sprowadzeni za poprzednika mają się wynosić. W klubie chcieli mnie zmusić do zerwania kontraktu. Mówię: nie ma mowy, chyba że wypłacicie wszystkie pieniądze jakie powinienem dostać przez cały czas obowiązywania umowy. Prezesowi to było nie w smak więc położył pistolet na stole, taka forma zastraszenia mnie. Ale powiedziałem, słuchaj, możesz wyjąć bazookę, możesz wyjąć bombę atomową, nie rusza mnie to, zostaję. Potem groził, że mnie wykopie z domu, że zamieszkam na ulicy – mówię, że śmiało, niech tak zrobi, bo stać mnie, by wynająć hotel. W końcu poddał się i powiedział, że wypłaci wszystko.
A więc to jest ten zysk z doświadczeń z Singapuru. Stałeś się twardy.
Nie wiem czy twardy, ale potrafię zachować spokój w ekstremalnych sytuacjach. W Albanii ludzie reagują bardzo emocjonalnie, jak wygrasz mecz, całe miasto cię kocha, mój syn wracał ze szkoły z torbą pełną czekolady. Ja przegraliśmy, rzucali mi w okna kamieniami.
Legia ostatnio pojechała do Albanii i jeden z jej piłkarzy dostał kamieniem.
To tam norma. Jak graliśmy na wyjazdach, kibice ciągle rzucali we mnie kamieniami, racami, różnymi przedmiotami.
Po Albanii zostałeś trenerem ormiańskiego klubu.
Trenerem, bramkarzem, dyrektorem sportowym. Człowiek orkiestra. Powstał nowy klub, zupełnie znikąd, a ja przejąłem w nim władzę.
Skąd pojawiła się taka niecodzienna oferta?
Byłem o krok od podpisania kontraktu z Araratem, jednym z najlepszych ormiańskich zespołów, ale zadzwonił do mnie ormiański biznesmen mieszkający w Moskwie i mówi, Lutz, nie podpisuj z nimi, ja kupuję licencję w lidze i będziesz miał klub do swojej dyspozycji, możesz być w nim kim chcesz, menadżerem, dyrektorem, prezesem. Chcę ciebie, bo znasz wszystkich. Przyjrzałem się temu projektowi i dałem się skusić. Kasa na koncie klubowym się zgadzała, a przeważyło to, że kończyłem studia z zarządzania w sporcie więc miałem okazję sprawdzić tę wiedzę w praktyce. Wierz lub nie, zmontowałem świetną ekipę. Piłkarze z Argentyny, Brazylii, Niemiec, Meksyku, Serbii, Ukrainy, Uzbekistanu – graliśmy świetnie. Ale potem pewnego dnia idę po pieniądze dla zawodników, a tam puste konto. Mówię do nich – panowie, możecie odejść, są kłopoty, ale oni postanowili, że zostaną ze mną i dograją sezon. Tak czy inaczej po paru miesiącach klub przestał istnieć. Piłkarze nie dostali kilku ostatnich pensji, ale każdy sobie poradził, znalazł dobry nowy zespół, więc jakoś się ułożyło.
Sam też źle nie skończyłeś po tej przygodzie. Trafiłeś do MLS.
Tak, w 2007 grałem w Vancouver, między innymi przeciwko Beckhamowi, którego pamiętałem jeszcze z czasów, gdy byłem w Anglii w Wimbledonie i Nottingham. Vancouver wydawało mi się najpiękniejszym miastem świata i doszedłem do wniosku, że to koniec podróży, że chcę tu zostać z rodziną na stałe.
Trochę to nie wyszło, bo niebawem grałeś już na innym kontynencie.
Dostałem telefon od agenta, który powiedział mi: Lutz, wiesz, że występowałeś na pięciu kontynentach i jak zagrasz w Ameryce Południowej będziesz pierwszym, który grał na wszystkich? Chcesz to załatwię ci klub! Mogłem iść do Paragwaju, ale dobrze mi było w Vancouver, nie chciałem się ruszać. Agent wciąż naciskał, więc powiedziałem tak: jak byłem dzieckiem, marzyłem o grze w Brazylii. Jak to załatwisz to okej, jadę. Szczerze mówiąc nie myślałem, że mu się uda, bo ciężko Europejczykom dostać kontrakt w Brazylii, ale oferta się znalazła i pójście tam było najlepszą decyzją mojego życia.
Aż tak? Do tego stopnia spodobała ci się Brazylia?
Brazylia mi się spodobała, pierwszy mecz zagraliśmy w pucharze z Botafogo na Maracanie, ale wiesz, przede wszystkim ten transfer sprawił, że jestem tym kim jestem. Tym Lutzem Pfannenstielem, który grał na wszystkich kontynentach. Jedynym piłkarzem w historii, któremu się to udało.
Definicyjnym przykładem piłkarskiego obieżyświata.
Obieżyświat to jedno, ale te sześć kontynentów – nikt tego nie osiągnął przede mną i nie zdziwię się, jak nikt już nie osiągnie.
Dostałeś się nawet do księgi rekordów Guinessa.
Mój rekord jest też zarejestrowany przez FIFA. Nie spodziewałem się, że tak zmieni się moje życie po transferze do Brazylii, ale otworzyło się wiele nowych drzwi. Przykład: gdybym nigdy nie zagrał w Brazylii, nie byłbym ekspertem niemieckiej telewizji podczas mundialu w 2014. W 2010 też relacjonowałem mundial, dzięki doświadczeniom w Namibii. Tak podróże otwierały przede mną nowe, zaskakujące często perspektywy.
Kiedykolwiek pojawiła się opcja z Polski?
Tak. W Finlandii grałem i przyjaźniłem się z dwoma Polakami, Danielem Dylusiem i Jackiem Perzykiem. Daniel Dyluś próbował mnie ściągnąć do Olsztyna, ale warunki finansowe jakie mógł zaproponować Stomil były za mało przekonujące. Polska jednak bardzo mnie interesuje, uważam, że wasza liga staje się coraz ciekawsza. Szczerze przyznam, że byłbym otwarty po skończeniu kontraktu z Hoffenheim by zatrudnić się w polskim klubie jako dyrektor sportowy. Mam kontakty, wiedzę, doświadczenia, byłbym w stanie sprowadzić do Polski piłkarzy, jakich do Polski inni sprowadzić nie dadzą rady. Hoffenheim ma też jedną z najlepszych akademii w Niemczech, wiem jak powstała, wiem jak ją prowadzić, wiem czego potrzebuje. Mam wszystkie narzędzia w ręku i prędzej czy później mam nadzieję objąć klub i budować go po swojemu. W Polsce byłoby znakomicie, bo macie bardzo wiele młodych talentów, a wasz futbol bardzo się rozwija.
To byłaby znakomita puenta, ale nie mogę skończyć wywiadu nie spytawszy o weryfikację pewnej szalonej historii.
Śmiało.
O co chodziło z kradzieżą pingwina w Nowej Zelandii?
Nie ukradłem go, pożyczyłem.
Ale po co?
Zawsze uwielbiałem zwierzęta, a na południowej wyspie Nowej Zelandii są wielkie kolonie pingwinów. Kiedyś jednego po prostu wziąłem, chciałem go wytresować jak psa. Nie wyszło.
Rozmawiał Leszek Milewski