Reklama

W ŁKS-ie naśmiewali się, że Ryan Giggs przesłał mi paczkę

redakcja

Autor:redakcja

11 sierpnia 2015, 08:50 • 12 min czytania 0 komentarzy

Kto miał być tajną bronią ŁKS-u w meczu eliminacji Ligi Mistrzów z Manchesterem United? Dlaczego Marek Saganowski nie zarobił w Łodzi większych pieniędzy, które gwarantował mu jeden z zapisów w kontrakcie? Który z polskich ligowców zrezygnował z debiutu w reprezentacji, bo wolał negocjować kontrakt z nowym klubem? I wreszcie: który z trenerów kazał piłkarzom… biegać w basenie od brzegu do brzegu? Między innymi tego dowiecie się z obszernej rozmowy z Arielem Jakubowskim, byłym piłkarzem m.in. ŁKS-u, Wisły Płock czy Ruchu Chorzów, a obecnie trenerem trzecioligowego Ursusa Warszawa.

W ŁKS-ie naśmiewali się, że Ryan Giggs przesłał mi paczkę

Jakim bramkarzem jest Artur Boruc?

Dobrym. Podoba mi się jego styl bronienia.

Wiesz, co cię z nim łączy?

(śmiech) Podchwytliwe pytanie. Obaj gramy w piłkę.

Reklama

Też.

Nie mam pojęcia.

Obaj strzeliliście w Ekstraklasie tyle samo goli.

(śmiech) Pewnie strzelił z karnego, tak?

Tak, w meczu z Widzewem w 2004 roku.

W takim razie się ścigamy. Jeszcze może mnie wyprzedzić, jak wróci do Polski.

Reklama

Twoja średnia nie powala.

Zawsze kończyło się na dogrywaniu. Do goli szczęścia nie miałem, chociaż zdarzyło się obijać słupki i poprzeczkę. Generalnie, nie byłem bramkostrzelny. Kiedyś, jeszcze w Ruchu Chorzów, miałem pretensje do Michała Pulkowskiego, bo mógł dograć mi do pustej bramki, a strzelał sam. I oczywiście nie trafił. Chyba z tydzień za nim chodziłem. Przez dłuższy czas łapałem się nawet do założonego przez Weszło „klubu zero”, bo swojego jedynego gola strzeliłem dopiero w okolicach setnego meczu w lidze. Do nagród indywidualnych często mi trochę brakowało. W Ruchu zrobiliśmy sobie kiedyś drużynowe wyścigi na gokartach. Pucharami nagradzane były pierwsze trzy miejsca i ostatnie, dla najwolniejszego. I tradycyjnie, na sam koniec ścigałem się ja. Z trzecim bramkarzem, Mateuszem Struskim. Ledwo go wyprzedziłem. A byłem wtedy z córką. Pola słyszała, jak koledzy rozmawiają, że wręczą któremuś z nas puchar. Podbiega do mnie:

– Tato, tato, masz szanse na puchar!

– Ale ja nie chcę tego pucharu! To dla najwolniejszego zawodnika!

Ariel Jakubowski to dziecko jakiego klubu?

Nie wiem… Do kilku mam sentyment. Większość kojarzy mnie raczej z ŁKS-em. Zagraliśmy w pucharach, Janusz Wójcik powołał mnie stamtąd do reprezentacji, więc to w Łodzi wypłynąłem na szersze wody. Niektórzy myśleli nawet, że jestem wychowankiem ŁKS-u, a przecież zaczynałem grać w piłkę w Polonii Gdańsk.

Najlepsze wspomnienie z ŁKS-u?

Mistrzostwo Polski i mecze pucharowe. Pierwszy mecz w eliminacjach graliśmy wtedy z mistrzem Azerbejdżanu (Kapaz Gandża – przyp. aut.). To miasto było masakryczne. Niektórzy spali na balkonach, bo w hotelu było tak duszno. A sam przylot i lądowanie… Lotnisko to był jeden pas startowy, nic dookoła. Wylądowaliśmy, pilot daje po hamulcach, wszyscy lecą z siedzeń do przodu. Ledwo zdążył zjechać z pasa, a za nami wylądował drugi samolot. Wygraliśmy tam z nimi i przy wylocie się odgryzali, bo nie chcieli nas wypuścić. Nie mieliśmy podobno jakichś pieczątek.

To zwycięstwo otworzyło wam drogę na Old Trafford.

Dla mnie to była zajebista sprawa, bo grałem na Giggsa, który od młodzieńczych lat był moim idolem. Pamiętam, że jeszcze w Gdańsku przez dwa miesiące kupowałem angielskie czasopisma, w których – w kilku częściach – był jego wielki plakat. Skleiłem całość i na ścianie w pokoju miałem dwumetrowego Giggsa. Gwizdek, koniec meczu, a ja od razu lecę do niego po koszulkę. Akurat, na moje nieszczęście, uchwyciła to kamera. Koledzy z drużyny to zobaczyli i przez dwa miesiące były ze mnie żarty. Po treningach mówili:

– Idź do sekretariatu, paczka do ciebie przyszła.

– Jaka paczka?

– Giggs ci sprzęt przysłał.

Ale co z tą koszulką?

W końcu jej nie dostałem. Powiedział: OK, zamienimy się, ale później, pod szatniami. Poszedłem, ale było tylu ochroniarzy… Stwierdziłem, że jednak nie będę się przebijał.

To prawda, że w Manchesterze, w pierwszym meczu, mieliście zagrać w dwunastu?

W tygodniu przed meczem trenerzy zaczęli mocno „pompować” Jacka Paszulewicza. Mówili, że super gra, jest w ekstra formie. Był wysoki, więc – mimo, że był stoperem – miał zagrać w środku pomocy i wygrywać wszystkie główki. Jednym słowem – idealny do angielskiego stylu gry. Nasza broń na Manchester United. Siedzimy już w szatni na Old Trafford, trenerzy mówią o taktyce. Nie było żadnej tablicy, więc nasz skład „rozrysowali” za pomocą plasterków, którymi obkleili ścianę. Nagle obudził się rezerwowy bramkarz, Michał Sławuta. Pokazuje na ścianę: – Trenerze, ale nas jest tutaj dwunastu! Trenerzy spojrzeli się na siebie, wyszli, zaraz wracają. – Paszul, to ty jednak nie zagrasz.

Zastanawialiście się, co musieli czuć piłkarze Manchesteru, gdy przyjechali na rewanż na stadion w Łodzi?

Jak sobie wyobrażę Beckhama przechodzącego przez halę i wchodzącego po tych schodach, którymi szło się na murawę… (śmiech)

Jak wspominasz Antoniego Ptaka?

Zawsze respektował to, co podpisał. Nie było dziadostwa, chociaż w umowach zdarzały się różne kruczki. Było coś takiego, że musisz rozegrać 50 procent meczów i wtedy dostajesz większe pieniądze. Ale, co ciekawe – niektórzy mieli zapisane, że połowa meczu to 45 minut, a niektórzy – 46. Trenerzy o tym wiedzieli i zmieniali ludzi w przerwach, a później, w wyliczeniach kontraktowych, się nie zgadzało.

Na tym systemie nieco sparzył się Marek Saganowski. W klubie robili wszystko, żeby nie ugrał tej ekstra premii, bo kwota była dość znacząca. Brakowało mu chyba 45 minut. „Góra” wiedziała, że my, piłkarze, kombinujemy, żeby Marek wyrobił tę normę. Raz ktoś zadeklarował, że uda kontuzję i zejdzie z boiska, ale nie zszedł. Byliśmy na niego wkurwieni, ale nie będę podawał nazwiska. W końcu przyszła ostatnia kolejka. Mówimy: dobra, jedziemy z tematem na sto procent. Jeden musiał powiedzieć już na rozgrzewce, że ma kontuzję, drugi – w pierwszej połowie. Wtedy „Sagan” wszedłby w przerwie i rozegrałby 45 minut, których potrzebował do zarobienia większych pieniędzy. Wszystko było zorganizowane na tip-top. Przychodzimy na zbiórkę, a trener mówi: – „Sagan”, żeby nie było szopek. Ty się nawet nie przebieraj! I wysłał go na trybuny…

Marka poznałem jeszcze w kadrze olimpijskiej. Z charakteru – super kolega. Jak przyszedłem do ŁKS-u, to właśnie on się mną zaopiekował. Pierwszego dnia poszedł ze mną do magazynu. A jak wiadomo, magazynier w klubie piłkarskim to wieczny zawód i mocna postać, może prawie wszystko. Przedstawił mnie: – Pani Krysiu, to mój kolega z kadry, proszę mu pomagać. Przyjaźnimy się do dzisiaj. W ogóle się nie zmienił. Jakim go poznałem, taki jest. Idealny wzór dla młodzieży.

Ile grania mu jeszcze wróżysz?

Niewiele. (śmiech) Mógłby grać w innych klubach polskiej ligi, ale z tego co wiem, chce zakończyć karierę w Legii. Nie sądzę, żeby gdzieś się jeszcze ruszał.

Może wróci do ŁKS-u i staniecie sobie naprzeciw w meczu trzeciej ligi: on jako zawodnik, ty jako trener Ursusa?

Nie sądzę, żeby wrócił do ŁKS-u jako piłkarz. Tyle mogę powiedzieć.

***

Jak wspominasz noc w Bangkoku, czyli słynny mecz kadry Wójcika z Nową Zelandią, twój jedyny w reprezentacji?

Na początku nie było mnie wśród powołanych, byłem na liście rezerwowej. Siedziałem w Gdańsku i codziennie się dowiadywałem: ten wypadł, tamten wypadł. I pojechałem. Miał jechać z nami też Andrzej Kubica, który grał wtedy w Izraelu. Przyjechał na zbiórkę, spaliśmy w Warszawie, a następnego dnia pojechaliśmy na lotnisko. Odprawa, wsiadamy do samolotu, a Andrzej… gdzieś zniknął. Okazało się, że dostał informację o zainteresowaniu jakiegoś klubu i zdecydował się nie lecieć z reprezentacją, tylko zostać i dogrywać warunki kontraktu. Tak ten wyjazd był traktowany. Andrzej zrezygnował z debiutu w kadrze i, jak się później okazało, więcej szansy już nie dostał.

A samo zgrupowanie?

Wyjazd był w urlopowym okresie, treningi nie były za ciężkie…

Trener był na wszystkich?

Powiem dyplomatycznie: nie pamiętam (śmiech). Nie, raczej był. Wiadomo, że z trenerem za często się tam nie widywaliśmy, ale na treningach był, na odprawach też. Chociaż nie zawsze je prowadził. Ogólnie, ten wyjazd był traktowany mocno wakacyjnie. Diametralnie inaczej podchodziła do tego Nowa Zelandia, dla której był to obóz przed jakimś turniejem. My dużo luźniej.

Czujesz się reprezentantem Polski?

Podchodzę do tego z dużym dystansem. Cieszę się, że powołali mnie, bo byłem na liście rezerwowej, a nie dlatego, że „nikogo nie ma, to niech on jedzie”. Najwidoczniej nie pokazałem się na tyle dobrze – może po prostu nie było do tego warunków – żeby trener mógł mnie później dalej powoływać.

***

W Wiśle Płock panowała fajna atmosfera, ale jeden z żartów niemal przyczynił się do rozpadu związku jednego z zawodników.

To prawda, na szczęście udało się to odkręcić. Byliśmy na turnieju halowym w Niemczech. W hotelu, jako drużyna, oddaliśmy stroje do pralni. Wróciły z… wielkimi, czarnymi, koronkowymi stringami. Dla jaj przerzucaliśmy je sobie z torby do torby, krążyły po całej drużynie. W końcu wróciliśmy do Polski. Wahan Geworgian, który mieszkał wtedy z narzeczoną, przyjechał do domu. Od razu ruszył na kolację z kolegami, a ona miała go wypakować i zrobić pranie. Wahan wraca do domu, a dziewczyna siedzi na podłodze zapłakana.

– Wahan, co to jest?

A tu majtki.

– Co ty, głupia jesteś? Jaja sobie koledzy robili!

– Zdradziłeś mnie!

W końcu mu uwierzyła, ale ciężko się było wytłumaczyć (śmiech).

Wahan to Polak czy Ormianin?

Trzymał się również z Ormianami, bo w Płocku było ich wielu, ale zdecydowanie Polak. Dobrze się zaaklimatyzował. Klimat mu służył, może aż za bardzo.

***

W 2001 roku po wygranym przez Odrę Wodzisław Śląski wyjazdowym meczu z Widzewem Łódź trzech piłkarzy Odry: Ariel Jakubowski, Artur Kościuk i Marek Saganowski pokazali koszulki ŁKS-u, ukryte pod meczowymi trykotami Odry.

Jak po transferze do Ruchu Chorzów przyjęli cię kibice?

Niektórzy średnio, ze względu na zgodę z Widzewem. Pamiętali mnie z tej akcji koszulkowej.

O to właśnie nam chodzi. To było potrzebne?

To nie było nic przeciwko Widzewowi.

Po meczu na Widzewie zdjęliście koszulki meczowe i pod spodem, przypadkiem, były koszulki ŁKS-u. To nie jest prowokacja?

Na tych koszulkach nie było niczego obraźliwego na temat Widzewa. Gdyby nie zachowanie spikera, nie wiem, czy ktoś by to w ogóle zauważył. Wygraliśmy mecz i świętowaliśmy w kółku na środku boiska. Kibice, jak to po przegranym meczu, wyszli ze stadionu dosyć szybko. Nagle spiker powiedział: – Zobaczcie, co robią kibice drugoligowego ŁKS-u na boisku Widzewa. No i wszyscy zawrócili.

I po co wam to było?

Nie mieliśmy na celu atakować Widzewa. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaki będzie tego oddźwięk. Nie mówię, że to było inteligentne – bo nie było – ale tak naprawdę niczego wielkiego nie zrobiliśmy. Nie biegaliśmy pod trybunami, po prostu bawiliśmy się w grupie, ze swoją drużyną. Ale jeżdżenie i tłumaczenie się przed Wydziałem Dyscypliny nikomu nie wyszło na dobre.

Pomysł na twoje przejście do Ruchu narodził się… przy piwie.

Byłem wtedy w Jagiellonii Białystok, była zima. Nowy zarząd chciał rozwiązać ze mną kontrakt, a ja też wolałem już spróbować czegoś innego. Pożegnaliśmy się. Siedziałem przy piwie z Robertem Kolasą, który również odchodził z Białegostoku i nagle zadzwonił do niego nasz wspólny znajomy, Grzesio Bonk. Robert mówi:

– Siedzę z twoim kolegą przy piwie.

– Którym?

– Arielem.

– To daj mi go do telefonu!

Wziąłem telefon, Grzesio pyta:

– Co tam u ciebie?

– A nic, szukam klubu.

– Tak? Ja jestem w Ruchu. Jutro pogadam z dyrektorem, może potrzebujemy takiego zawodnika.

Na drugi dzień dzwoni: – Przyjeżdżaj. I tak już zostałem na ładnych kilka lat.

Czuliście się jak supermarket dla Polonii Warszawa? Józef Wojciechowski kupował kolejno: Brzyskiego, Sobiecha i Sadloka, wszystkich za niemałe pieniądze.

To była dla nas kroplówka. Wiedzieliśmy, że jak uda się kogoś sprzedać, to będziemy mieli pensje. To była gra zespołowa – niech ktoś się wypromuje, idzie, to będą pieniądze. Śmialiśmy się, że Sobiecha wypromował właśnie Tomek Brzyski, bo z połowę bramek Artur strzelił właśnie po jego asystach.

Wtedy o Ruchu było przez moment głośno także z innego, pozasportowego powodu. Chodzi o Sadloka i jego lęk przed lataniem samolotem.

To była kryzysowa sytuacja. Lecieliśmy do Karagandy, do Kazachstanu. Niewiadoma. Niby jeździmy grać z ogórkami, ale te kluby mają większe budżety od naszych. Pamiętam, że nie wsiadaliśmy wtedy do samolotu z rękawa, tylko jechaliśmy autokarem na płytę lotniska. Po drodze mijaliśmy różne stare wraki albo inne małe samolociki. Wszyscy się naśmiewali: – Zobacz Sadloczek, tym lecimy, na bank zaraz spadniemy! Dla nas to był niezły ubaw, bo nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, co się dzieje u niego w głowie. Wsiedliśmy do samolotu, już mieliśmy startować. I nagle Maciek wstał.

– Pierdolę, nigdzie nie lecę.

Wyszedł po schodkach na płytę, za nim poszedł jeden z trenerów, a później trener Fornalik. Nic to nie dało. Potem wysłali jego najlepszego przyjaciela, Krzysia Nykiela. Ktoś nawet zrobił zdjęcie, jak stoją we dwóch na płycie lotniska, ręce w kieszeniach, w tle samolot. Lecimy, czy nie lecimy? W końcu nie poleciał, ale nikt nie miał do niego pretensji. Taka słabość.

Zagranicę latałeś tylko na mecze w pucharach. Nie brakuje ci tego, że nigdy nie zagrałeś poza polską ligą?

Były oferty, zwłaszcza jak byłem w ŁKS-ie. Kiedyś, po awansie do Bundesligi, bardzo zainteresowane było Energie Cottbus. Dla mnie idealny strzał, tym bardziej, że blisko Polski. Prezes Ptak myślał jednak, że dużo na mnie zarobi. Później, po wejściu Tele-Foniki, była mocna oferta z Wisły Kraków. Też się nie dogadali finansowo. O to na pewno do prezesa Ptaka mam żal.

***

Grałeś w piłkę przez kilkanaście lat, pracowałeś z wieloma trenerami, a na koniec, w Wiśle Płock, trafił ci się… Libor Pala.

Jeżeli chodzi o warsztat szkoleniowy i treningi, wiele zaczerpnąłem z jego zajęć. Jestem z kolei nieco innego zdania, jeśli chodzi o przygotowanie motoryczne i zarządzanie zespołem. W drużynie była wtedy chora sytuacja, bo asystentem Pali był Marek Końko, który został po poprzednim trenerze, Mieczysławie Broniszewskim. Gdy Pala przyszedł do klubu, Końko spytał, czy ma w czymś pomóc. – Ty stój z boku, przyglądaj się i ucz.

Było widać, że to dwa obozy. Pala ściągnął swoich, zaufanych zawodników. Reszta to byli ci, którzy trafili do klubu za Broniszewskiego. Pewnego razu graliśmy w dziadka, a trenerzy stali obok i mocno dyskutowali, mówiąc, kto jak bardzo jest słaby. Pala mówi o Patryku Kamińskim: – Co to jest za zawodnik? I nagle Kamiński założył dwie dziury Czechowi, którego ściągnął Pala. Na to Końko: – Widzisz, jaki słaby? I wszyscy to słyszeli.

Wtedy też po raz pierwszy w życiu, jako drużyna, mieliśmy określić się przy trenerach, prezesach i drużynie czy chcemy, żeby Pala został i dalej pracował. Każdy po kolei miał odpowiadać w swoim imieniu. Sam się zastanawiam, jak zachowałbym się w takiej sytuacji jako trener. Wtedy wyszło, że większość jest na nie, przeciwko Pali. A on mimo wszystko został.

Ktoś miał przez to przejebane?

Nie, bo zostały już tylko dwa mecze. Spadliśmy z ligi.

Jego przesądy jakoś na was wpływały?

– Kabaret był z monetą. – To jest mój pieniążek, który przywiozłem ze Stanów. Przyłoż go sobie, przyklej taśmą i noś dwie doby. Ale jak mi, kurwa, zgubisz ten pieniążek, to cię zabiję! Albo na treningach, kiedy była gierka, a on specjalnie źle sędziował, żeby wkurwić jedną z drużyn. Z jednej strony to niby dobrze, bo nieraz w meczu sędzia też się pomyli, ale z drugiej – w takiej gierce było więcej złych emocji, kłótni, niż stricte trenowania. Pamiętam jeszcze treningi odnowy biologicznej – pływanie na czas. Najśmieszniejsze było to, że byli Nigeryjczycy, którzy nie umieli pływać. Musieli biegać w wodzie od brzegu do brzegu basenu.

***

Czego zabrakło, żebyś czuł się piłkarzem spełnionym?

Sportowiec musi mieć podejście, że cały czas czegoś mu brakuje.

Na przykład pobicia Artura Boruca.

To na pewno. Chciałoby się zdobyć Puchar Polski, zagrać więcej w pucharach, w reprezentacji. Chociaż, jak kończyłem już granie, wiedziałem, że chcę się zająć trenerką. Mam nawet stary wywiad z Przeglądu Sportowego. Już wtedy ogłaszałem, że będę trenerem. Teraz jestem zadowolony.

Rozmawiali EMIL KOPAŃSKI i MATEUSZ SOKOŁOWSKI

gramybezbramkarza.wordpress.com

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Hiszpania

Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Kamil Warzocha
0
Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Komentarze

0 komentarzy

Loading...