Pamiętacie Henrika Ojamę? Dziwak, którego Lech sprytnie podrzucił Legii, a który okazał się koniem trojańskim i koniec końców wylądował na wypożyczeniu w Sarpsborgu (czy jakoś tak). Ewidentna transferowa wtopa zgarnięta głównie po to, by zagrać „Kolejorzowi” na nosie, a potem zakończona przyjmowaniem masowych szpilek ze strony Poznania. Dlaczego piszemy o tym dziś? Ano dlatego, że i sam Lech natrafił na swojego „Ojamę”. Nazywa się Muhamed Keita i właśnie został oddelegowany na wypożyczenie do Stabaek.
Czyli werdykt jasny: weryfikacja negatywna. Wypad z tym gościem jak najdalej od Poznania. Działaczom z Poznania trudno się jednak dziwić. Keita dał się poznać jako typowy hobby-player. Gość z potężnym kropnięciem z dystansu i niezłym dryblingiem, ale mentalnie na poziomie Kuby Koseckiego. Czyli egzemplarz z serii: „nikomu nie muszę niczego udowadniać, więc – będąc konsekwentnym – faktycznie niczego nie udowadniam”. Kojarzycie zresztą te hasła: „czasem lepiej zremisować niż przegrać”. „Nie mówmy o tym, że tracimy do Legii cztery punkty”. „Nie jest dobrze czuć zbyt dużą presję”.
To już jednak nie wróci. Keita kończy sezon z dwoma golami i jedną asystą. Wbrew temu, o czym pisały poznańskie media, Maciej Skorża postanowił nie dawać mu kolejnej szansy, przynajmniej przez najbliższe pół roku. Po prostu chłopa odpalił, skąd przyszedł. Przyleciał ze Stromsgodset, wrócił do Stabaek, marnując przy okazji szansę na przesiadkę z Ekstraklasy do poważniejszej ligi. Szkoda tylko, że „Kolejorz” przy okazji spuścił w kiblu ponad dwa miliony złotych.
Jaki z tego wniosek? Polskie kluby może i lepiej selekcjonują piłkarzy niż przed laty. Wciąż jednak mają problem z oceną charakteru. Jedni przewieźli się na Sa i Ojamie, drudzy na Keicie i Djoumie.