Cezary Kulesza wziął Fernando Santosa, bo chciał dużym nazwiskiem ugasić kryzys wizerunkowy. Santos chciał niewielkim wysiłkiem obskoczyć jeszcze jeden turniej. Ich plan na półtora roku świętego spokoju mógł się powieść, ale niestety obaj nie docenili skali rozkładu tej drużyny. Chcieli prowadzić ją na autopilocie, gdy ona wołała o wizję, trudne decyzje, niepopularne wybory. Przy minimum strategicznego planowania już dziś powinna się rozpocząć akcja baraże. Z kimś, kto nie będzie miał wypisanego na twarzy, jak bardzo nie chce tu być.
W filmie Macieja Bochniaka „Disco polo” opowiadającym o narodzinach popularności tego gatunku muzycznego w latach 90., postać głównego bohatera, granego przez Tomasza Kota, jest wyraźnie inspirowana karierą Cezarego Kuleszy w tej branży. W obrazie, do wpływowego producenta przychodzi mnóstwo wiejskich kapel chcących za wszelką cenę zaprezentować mu swoją twórczość. On natomiast wyboru dokonuje na podstawie niesamowitej intuicji, która ma charakterystyczny fizyczny objaw. Gdy podczas słuchania włosy na rękach stają mu dęba, wszyscy wokół wiedzą, że właśnie usłyszeli przyszły gigantyczny hit. Trzymając się tej stylistyki, trzeba powiedzieć sobie jasno: Kuleszy żaden włos na rękach nie stanął, gdy miał zatrudnić Fernando Santosa. Zrobił to dla świętego spokoju. Żeby wysłać w kraj odpowiedni sygnał. Wykonać zabieg PR-owy. I nie zatrudnić nikogo, kogo forsowali dziennikarze, żeby udowodnić swoją niezależność oraz to, jak sprytnie ich ubiegł. A nie z własnego głębokiego przekonania.
Motywacja: święty spokój
Zrekonstruujmy ostatnie miesiące, bo to one właśnie odbijają się teraz czkawką. Po mundialu zakończonym dobrym wynikiem sportowym, ale fatalnym wrażeniem boiskowym, spotęgowanym aferą premiową, kadra była gorącym kartoflem. Trzeba było ją komuś natychmiast podrzucić, by wszyscy zajęli się czymś innym. Grupa w eliminacjach do Euro była wyjątkowo wdzięczna. Nadawała się idealnie, by we względnym spokoju przebimbać najbliższe półtora roku. Najbliższy kryzys wizerunkowy związany z reprezentacją szykował się dopiero w połowie 2024 roku, po mistrzostwach Europy, czyli zaledwie rok przed upływem kadencji prezesa. Zapowiadał się czas niczym niezmąconych wycieczek integracyjnych po Europie wraz z przyjaciółmi polskiej piłki. Trzeba było tylko natychmiast uspokoić opinię publiczną.
Nazwisko wzięto największe z możliwych. Spoza polskiego grajdołka, bo po Czesławie Michniewiczu, który z niego wyrósł, taka była właśnie wola ludu. Z jedynym kryterium, czyli imponującym CV. Drugorzędne znaczenie miało, w jakich okolicznościach, kiedy i w jaki sposób zostało zdobyte. Jaki pomysł na aktualną sytuację w polskiej piłce ma dany kandydat i jak chce jej zaradzić. No i bez stawiania zbędnych warunków, żeby się nie rozmyślił. Opinii publicznej sprzeda się bajeczkę o mieszkaniu w Polsce, oglądaniu Ekstraklasy i angażowaniu się w szkolenie polskich trenerów. To Polska przychodziła do Santosa i to jej zależało. Mistrz Europy z Portugalią, który do niedawna prowadził Cristiano Ronaldo. To brzmiało. I to się liczyło.
Sam Santos, z jemu tylko znanych powodów, po rozstaniu z kadrą Portugalii, mimo 68 lat na karku chciał jeszcze podjąć jakąś pracę w piłce. Przyszła do niego federacja kraju płacącego przyzwoite pieniądze i mającego ciągłość udziału w wielkich turniejach. Kraju, który wylosował arcyłatwą grupę w eliminacjach i do tego miał jeszcze zabezpieczenie w postaci baraży w przypadku ewentualnego niepowodzenia. Gdy jednak rzuciło się okiem na skład, nie trzeba było w ogóle zajmować się barażami. W podstawowej jedenastce gracze Juventusu, Barcelony, Napoli, kilku innych też z przyzwoitych klubów. Nie jest to skład na zawojowanie Europy, ale też nikt tego nie oczekuje. Stosunkowo łatwo w tych okolicznościach dorobić sobie jeszcze przez przynajmniej półtora roku. Eliminacje jakoś się przejdzie, potem turniej. Jeśli wygra się na nim jeden mecz i wyjdzie z grupy, będzie się bohaterem. Jeśli się nie wygra, zrobi się to samo, co większość poprzedników i też tragedii nie ma. Brzmiało jak święty spokój.
Niedoceniana skala rozkładu
Trzeba przyznać, że zarówno ze strony Kuleszy, jak i Santosa, ta gra na przeczekanie mogła się udać. Były racjonalne podstawy, by sądzić, że przy tych wszystkich wielkich oczekiwaniach reform, zmiany stylu, wymiany pokoleniowej, będzie można objechać, nie robiąc wcale za wiele i licząc, że inni się nie zorientują, bo będą się zajmować świętowaniem awansu na mistrzostwa Europy. Słabym punktem tego planu było to, że nikt nie docenił skali rozkładu tej drużyny. Żeby oddać sprawiedliwość, nie doceniło jej wiele osób, nie tylko prezes PZPN i selekcjoner. Ten zespół znalazł się w specyficznym momencie dziejowym i właśnie teraz potrzebował przywództwa, pomysłu, działania. A ze strony dwóch osób mających na niego największy wpływ, napotkał tylko wolę przeczekania. Janasowe niemieszanie się bywa czasem w piłce zbawienne. Ale nie zawsze i nie dla każdej drużyny. Dla niektórych jest destrukcyjne.
Trudno precyzyjnie opisywać problemy tej grupy, bo największe i tak rozgrywają się wewnętrznie. Można operować jedynie hipotezami. W sposób naturalny zaczęli od tej grupy odstawać sportowo jej dotychczasowi wpływowi liderzy – Kamil Glik, Kamil Grosicki, Grzegorz Krychowiak – których następcy nie byli na tyle wyraziści, by nikt się o weteranów nie upomniał. Wewnątrz grupy wytworzyła się pustka – z kapitanem skupionym od zawsze głównie na własnej karierze, a nie na budowaniu zespołu, coraz bardziej sfrustrowanym krajowym otoczeniem i z resztą chowającą się za plecami kapitana. Kwestia rozmów o podziale pieniędzy na pewno miała na tę grupę ludzi destrukcyjny wpływ. Nawet jeśli wciąż nie do końca wiadomo, którędy przebiegają linie podziału, trudno już ukryć przed zewnętrznymi oczami ich istnienie. W sytuacji, w której potrzebne było albo oczyszczenie, albo zupełnie nowe otwarcie, nie nastąpiło ani jedno, ani drugie. Próbowano doraźnie rozwiązywać wybijające ze zgrupowania na zgrupowanie problemy, ale zawsze z liczeniem, że za moment przycichną. Na przeczekanie. Bez wypalania ich do żywego, rozwiązywania raz na zawsze. Leczono tylko skutki, żeby nikt nie zarzucił, że nic się nie robi.
Dokładnie tak podeszła też drużyna do meczu w Tiranie. Liczyła, że go przetrwa bez żadnych emocjonalnych wstrząsów. W Czechach sytuacja nie była pod kontrolą ani przez minutę. W Mołdawii wymknęła się spod kontroli w drugiej połowie. Wtedy Santos zorientował się, że tej drużynie brakuje osobowości. Nie spróbował jednak ich wykreować, znaleźć, bo z tym za dużo roboty. Łatwiej przywrócić te już wykreowane, nawet jeśli piłkarsko z każdym miesiącem odjeżdżają od poziomu reprezentacji coraz bardziej. Plan na mecz w Tiranie był taki, by jakoś ten wieczór przeczekać. Samemu nie zrobić wiele, ale tamtym też na to nie pozwolić. Mogło się nawet udać, zabrakło długości barku Jakuba Kiwiora, by wyjść na (niezasłużone) prowadzenie. Wciąż i tak mogło się udać, rywalowi strzał o wartości wycenianej na 1% gola oczekiwanego nie musiał wylądować w okienku. Ale w piłce, sporcie niskowynikowym, tak czasem bywa, że jeden moment wyrównanego w gruncie rzeczy meczu, wywraca sytuację do góry nogami.
Selekcjoner bez wiary
Niżej notowanym rywalom zdarzają się czasem fenomenalne strzały w okienka. Zdarza im się czasem wychodzić nawet z faworytami na dwubramkowe prowadzenie. Ale w takich sytuacjach, mając pół godziny do końca spotkania, tysiące razy w historii futbolu wyżej notowany zespół, w którym grali teoretycznie lepsi zawodnicy, dawał radę wracać do meczów. Odrabiał straty, odzyskiwał kontrolę. Tym razem najpóźniej od gola na 0:2 było absolutnie jasne, że nic takiego się nie wydarzy. Ten zespół przyjechał, by przeczekać. Nie podejmować zbędnego ryzyka. Nie rozgrywać przed własną bramką. Kopać do przodu. Jeśli podawać do przodu po ziemi z własnej połowy to tylko do Piotra Zielińskiego, bo innym strach dać piłkę. Leo Beenhakker czy Paulo Sousa byli, jacy byli, ale po nich przynajmniej było widać, że próbowali napompować przeciętnych piłkarzy, zbudować ich wiarę w siebie, przekonać, że potrafią. Santos przeciwnie, nawet tych, którzy może by i potrafili, przekonał, że na pewno nie potrafią. W tym był podobny do Michniewicza. Tyle że za wnioskiem, że nie potrafią, w jego przypadku nie szedł żaden plan, jak temu zaradzić. Jedyną odpowiedzią było załamywanie rąk.
Dopóki było 0:0, można było liczyć, że jakoś się uda, czyimś indywidualnym błyskiem, opędzlować w ten sposób mecz. Ale od momentu wyjścia na prowadzenie przez gospodarzy trzeba było jednak coś zaproponować samemu. A z tym jest problem. Sebastiana Szymańskiego, jedynego, którego próby na połowie przeciwnika cokolwiek wnosiły, selekcjoner zdjął w pierwszej kolejności. Owszem, należy oczekiwać od piłkarzy, ale w piłce liczą się też elementy nieuchwytne — odrobina werwy, ognia, wiary. Santos, jeśli coś roztaczał, to od początku wypisane na twarzy poczucie beznadziei i zniechęcenia. Trudno, żeby drużyna prowadzona przez kogoś takiego wierzyła, że może góry przenosić.
To jest dziś rozbita grupa ludzi, która na zgrupowania przyjeżdża jak za karę. Która boi się cokolwiek zrobić, by niczego nie zepsuć. Nie ma za grosz wiary ani w siebie, w kolegów z zespołu ani w trenera. Tak, w polskim futbolu było ostatnio wiele zmian selekcjonerów. Zbyt wiele. Ale te koszty są już poniesione. Nie cofnie się zatrudnienia Jerzego Brzęczka ani jego zwolnienia. Nie cofnie się Paulo Sousy, Michniewicza, Santosa. Santos nie dał jednak ani jednego argumentu za tym, by czekać, aż odmieni zespół. Wierzyć, że coś z nim zrobi. Jeśli miał jakoś zareagować, Mołdawia była wystarczającym wstrząsem, by przejść do działania. Dziś potrzeba rozmów, zaangażowania, jeżdżenia od zawodnika do zawodnika, trudnych decyzji, pomysłu, zbudowania z tej grupy ludzi zespołu. Odsunięcia ogniw, które nie pasują, szkodzą, wstrzymują rozwój pozostałych. Dołożenia takich, które może nie grają w najlepszym klubie, ale będą pasować do tej konkretnej drużyny. Potrzeba SELEKCJONERA. Kogoś, kto będzie selekcjonował zgodnie z własną koncepcją, a nie powoływał dla świętego spokoju wszystkie co bardziej znane nazwiska. Po dziewięciu miesiącach pracy w Polsce Santos wciąż sprawia wrażenie mniej rozeznanego wśród polskich piłkarzy niż dobrze zorientowany kibic. Takie coś można by było od biedy wytłumaczyć na pierwszym marcowym zgrupowaniu. Pół roku później selekcjoner powinien już jednak wiedzieć zdecydowanie więcej.
Ostatni moment na reakcję
Santos wdepnął, biorąc Polskę i zbyt powierzchownie ją analizując, ale Polska wdepnęła identycznie. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi zanosi się, że nie znajdziemy się w gronie dwóch najlepszych zespołów grupy i nie awansujemy bezpośrednio na Euro. Przy rozdmuchanym do granic możliwości turnieju UEFA zadbała jednak, by 40-milionowemu rynkowi ze środka kontynentu trudno było nie pojechać na mistrzostwa. Będzie więc kolejna szansa, czyli baraże. I to one powinny się stać celem już od dzisiaj. Do ich rozegrania pozostało pół roku, czyli nie aż tak mało czasu. W jesiennym terminarzu są trzy mecze eliminacyjne i jeden towarzyski z Łotwą. To całkiem przyzwoity poligon dla nowego selekcjonera, by zdążyć porozmawiać z zawodnikami, zorientować się samemu w problemach i przetestować różne rozwiązania. Trzeba naturalnie dążyć, by do końca eliminacji zdobyć możliwie komplet punktów i liczyć, że psim swędem jednak awansuje się na turniej. Ale celem powinien być marzec i wzbudzenie do tego czasu minimum entuzjazmu – w reprezentacji i wokół niej. By miało się poczucie, że zespół jest prowadzony przez kogoś, kto traktuje to jako życiową szansę i wyróżnienie, a nie całkiem przyzwoite świadczenie przedemerytalne. Kto chce coś zrobić, coś po sobie zostawić, a nie, jak wiceprezes ze skeczu Manna i Materny, trwać, podejmując możliwie niewiele decyzji.
Przy minimum strategicznego planowania taka akcja powinna zostać wdrożona właściwie od razu. Bez dawania Santosowi czasu „dopóki piłka w grze”. Bez wielotygodniowego poszukiwania selekcjonera. Czasu stracono już wystarczająco sporo. Dość. Kadra leciała na autopilocie miesiącami, ale w końcu przyszedł czas na decyzje. Być może niepopularne. Być może trudne. Być może kosztowne. Być może takie, które będzie rozumiał tylko prezes. Ale takie, których główną motywacją będzie stworzenie możliwie silnej reprezentacji. Nawet jeśli kryterium miałby być błysk w oku dostrzeżony u kandydata albo włosy stające na rękach, to już lepszy argument niż ciągłe myślenie tylko o tym, co na daną decyzję ludzie powiedzą.
CZYTAJ WIĘCEJ O MECZU ALBANIA – POLSKA:
- Stanowski o kadrze: MEM NARODOWY
- WON! Santosa trzeba zwolnić natychmiast
- Rudzki po meczu z Albanią: Drużyna, której nie da się kibicować
- Mazurek z Tirany: Pycha kroczyła przed upadkiem Polaków
- Łatwiej strzelać do kolegów w wywiadzie, niż gole w eliminacjach
Fot. FotoPyK/Newspix