Do mundialu w 2006 roku pozostało dziesięć dni, a reprezentacja Polski przypominała bezładną masę. Bez przywódcy, bez skuteczności, bez określonego kształtu. I z bramkarzem, który puszcza piłkę wykopaną przez golkipera drużyny przeciwnej. Kibice krzyczeli “gdzie jest Franek, łowca bramek?” i ironicznie dopingowali… przeciwnika, skandując “Jeszcze jeden!” i “Ole” przy każdym kontakcie z piłką. Dziś mija dziewiąta rocznica meczu z Kolumbią.
Wpadka Kuszczaka obiegła wtedy cały świat. Wiadomo, brak szczęścia, takie rzeczy się zdarzają, wypadek przy pracy itp, itd. Ale mimo wszystko również rażący brak koncentracji. Grający na Wyspach bramkarz nie był jednak jedynym, który tego dnia podpadł polskim kibicom. Przy pierwszej bramce, zdobytej z rzutu wolnego, zawinił Artur Boruc, który spokojnie mógł złapać piłkę. Chorzowska widownia wzywała nieobecnego Jerzego Dudka.
Po kuriozalnej bramce Martineza publika na dobre wzięła stronę przeciwników. Każde zagranie Polaków kwitowane było gwizdami, a udane manewry Kolumbijczyków fetowane i nagradzane brawami. Janas przed meczem mówił, że jego zawodnicy są po ciężkim zgrupowaniu w Szwajcarii. Że wynik meczu towarzyskiego nie będzie miał zupełnie żadnego znaczenia i nie może być traktowany jako miernik siły jego drużyny. Nikt jednak nie spodziewał się takiej mizerii.
Potem co prawda częściowo udało się zatrzeć dramatycznie niekorzystne wrażenie, w ostatecznym sprawdzianie przed mistrzostwami wygrywając z Chorwacją. Jak było na mundialu, sami pamiętamy. Przegrana, mecz o życie i mecz o honor. Klasyka.