W poniedziałek Luca Brecel został pierwszym w historii snookera mistrzem świata spoza krajów Wspólnoty Brytyjskiej. A co za tym idzie – pierwszym z kontynentalnej Europy. Belg nigdy wcześniej nie przeszedł w Crucible Theatre nawet pierwszej rundy mistrzostw. Tym razem jednak wygrał pięć meczów i zdobył najważniejszy tytuł. Jak tego dokonał? Dlaczego przez lata mu nie wychodziło? I czy jego sukces może pociągnąć za sobą snookerową rewolucję w Belgii i okolicach?
Spis treści
Ulga taka, że nie sposób jej opisać
Mark Selby to czterokrotny mistrz świata. Człowiek, który w snookerze już jest legendą, jednym z największych w historii. I to on podszedł do stołu w finale tegorocznych MŚ, by zmierzyć się z Lucą Brecelem. Belg w meczu o tytuł debiutował, nie miał doświadczenia, które na takim poziomie może okazać się najważniejsze.
A jednak wygrał.
W pierwszej sesji wykorzystał zmęczenie Selby’ego – który dzień wcześniej późno w nocy kończył swój półfinał z Markiem Allenem – i odskoczył na kilka frejmów. W drugiej jednak większość przewagi stracił, gdy odchodzili od stołu, prowadził – w meczu granym do 18 wygranych frejmów – ledwie 9:8. Potem mówił, że sądził, że to już koniec, a Selby w kolejnych partiach, następnego dnia, przejmie inicjatywę i kontrolę nad spotkaniem.
Stało się zupełnie inaczej. W pierwszej sesji drugiego dnia finału to Belg ponownie odskoczył. Wypracował sobie sporą przewagę, którą potem jeszcze powiększył. Prowadził już 16:10 i nagle… coś się zacięło. Selby wygrał pięć frejmów z rzędu, Luca za to przez niemal godzinę nie był w stanie wbić choćby jednej bili. – Kiedy Mark wygrał te pięć frejmów, byłem w wielkich tarapatach. Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że wygram ten mecz. Przez prawie godzinę właściwie mnie w nim nie było – mówił potem Belg.
A jednak, gdy dostał od rywala idealną szansę, skorzystał z niej. Przełamał się, wygrał frejma. Znów odskoczył na dwa. I to mu pomogło, odzyskał zgubione wcześniej czucie stołu i białej bili. W kolejnym frejmie odważnym wbiciem zapoczątkował brejka i już nie dopuścił rywala do stołu.
– Wiedziałem, że mogę się tylko uspokoić i czekać na okazję. Udało mi się tak naprawdę dopiero w ostatnim frejmie. Koncentrowałem się na tym, by przy każdym wbiciu uzyskać idealny kąt. Unikałem jakiegokolwiek trudnego uderzenia. Dopiero wbicie różowej [na mecz] było bardziej wymagające, ale opanowałem się i dobrze uderzyłem. Kiedy przebyłem tę granicę, poczułem tak wielką ulgę, że nie jestem w stanie jej opisać. To było szaleństwo – mówił.
Belg z każdej strony był komplementowany. Mark Selby mówił, że Luca grał niesamowitego snookera i zasłużył na wygraną. Obaj zresztą później wspólnie świętowali swoje osiągnięcia, bo i dla Anglika – który w ostatnim czasie zmagał się z depresją – to był bardzo ważny turniej. Ronnie O’Sullivan tłumaczył za to, w jaki sposób swoją szybką grą Brecel wybijał rywala z rytmu i chwalił Belga za jego postawę.
A ten spełnił swoje marzenie.
– Oczywiście, że nie spodziewałem się zwycięstwa. Moment, gdy wygrałem, był nierealny. Wciąż w to wszystko nie wierzę, pewnie zajmie mi kilka dni, może nawet tydzień, zanim to wszystko do mnie dotrze. Jasne, że za wygranie dostałem 500 tysięcy funtów, ale właściwie w głowie miałem tylko to, by dzielić ten moment z rodziną. To była dla mnie największa motywacja – mówił Luca już na konferencji po finale, gdy nieco ochłonął.
Wstawka o rodzinie zresztą nie dziwi. To przez ojca poznał snookera.
“Milion razy lepszy ode mnie”
Miał dziewięć lat, gdy na wakacjach we Włoszech właśnie z tatą zaczął grać w bilarda. Jego ojciec wspominał potem, że nie sposób było oderwać młodego Lucę od gry, żeby pozwiedzać coś innego, niż najbliższą okolicę stołu. Stół ten sam Brecel szybko zmienił jednak na większy, bile na mniejsze i postawił na snookera. Na początku dla zabawy, potem jednak miłość do tego sportu w pełni rozbudził w nim Mark Williams. Bo gdy w kolejnym roku młody Luca włączył telewizor w czasie mistrzostw świata, trafił idealnie na frejma, w którym Williams czyścił stół i wbijał maksymalnego brejka – 147 punktów.
– Myślałem wtedy, że nigdy nie będę w stanie zrobić czegoś podobnego – wspominał po latach Luca. A dokonał tego szybko. Gdy miał dwanaście lat, udało mu się wbić maksa na treningu. Trenował w pobliskim pubie w Maasmechelen, blisko granicy Belgii z Holandią. – Zaczął grać ze Stephanosem, moim synem. Luca był o dwa lata młodszy. Szybko można było się zorientować, że ma wielki talent. Po sześciu miesiącach treningów był lepszy, niż wszyscy dorośli z naszego klubu – mówił Georgios Poulios, właściciel baru, w którym grywał Brecel. I do którego ten ponoć do dziś wraca, ale raczej po to, żeby zagrać w darta. Bo do niego też ma talent.
Stół snookerowy szybko pojawił się też w jego domu. Najpierw na jego potrzeby rodzice młodego Belga wyburzyli jedną ze ścian, a potem i tak przeprowadzili się do większego budynku. Wypisali też Lucę ze szkoły, stawiając na edukację domową. Chcieli, żeby mógł w spokoju trenować, bo widzieli, że ma talent i zapał – przy stole potrafił spędzać nawet kilkanaście godzin dziennie. I jak mówił Poulios, ledwie kilka miesięcy zajęło mu, by zaczął ogrywać dorosłych. A na początku… nie wiedział nawet, jak trzymać kij.
– Nigdy wcześniej nie oglądał snookera, ale od początku było jasne, że jest tym sportem zafascynowany – mówił Danny Moermans, jeden z jego trenerów na wczesnym etapie kariery. Inny z jego trenerów powtarzał za to, że Luca ma trzy hobby: snookera, snookera i snookera.
Prawda jest jednak taka, że Belg od zawsze lubił (i nadal lubi) też muzykę – ba, nawet samemu próbował coś miksować w kilku programach, a na rękach ma tatuaże związane z rapem – i piłkę nożną. Ponoć zapowiadał się nawet na niezłego zawodnika, ale astma nie pozwoliła mu rozwinąć kariery. Do dziś jednak śledzi mecze, głównie Premier League, bo kibicuje Liverpoolowi.
Wracając jednak do snookera – już w wieku dwunastu lat zrobiło się o nim w Belgii głośno, udzielał nawet pierwszych wywiadów, a eksperci wiązali z nim spore nadzieje. Te jeszcze urosły, gdy Luca wygrał mistrzostwa Europy do lat 19. Zrobił to bowiem jako… czternastolatek. Normalnie za taki sukces dostaje się przepustkę do World Touru, on jednak był na to jeszcze za młody. Ale w kilku pokazowych turniejach mógł wystąpić. I tak miesiąc po tym sukcesie ograł Jimmy’ego White’a (dla wielu najlepszego snookerzystę w historii, który nigdy nie wygrał mistrzostwa świata) oraz Kena Doherty’ego, mistrza z roku 1997.
Rok później, w pokazówce zorganizowanej w Brugii, ograł za to Stephena Hendry’ego, zdaniem ekspertów jednego z dwóch najlepszych snookerzystów w nowożytnych dziejach tego sportu (obok Ronniego O’Sullivana). Luca wciąż miał wtedy 14 lat. I owszem, White, Doherty czy Hendry byli już po swoich najlepszych czasach. Ale i tak to wszystko robiło wrażenie. Zwłaszcza, że Brecel pokazywał przy innych okazjach, że jest w stanie rywalizować też z tymi zawodnikami, którzy wciąż są na szczycie albo blisko niego.
– Jest milion razy lepszy, niż ja byłem, gdy miałem 14 lat – mówił w tamtym okresie Graeme Dott, mistrz świata z roku 2006, tuż po tym, jak po zaciętym meczu pokonał Brecela. – Nie zdawałem sobie sprawy, że jest aż tak dobry, mimo że ludzie mi to mówili. Luca jest najlepszym czternastolatkiem, jakiego widziałem przy stole. […] Jeśli tylko nie rozproszą go za bardzo dziewczyny i piwo, będzie wielkim graczem.
I cóż, ani dziewczyny (choć ma partnerkę), ani piwo (choć lubi) przesadnie go nie rozproszyły. Ale jego droga na szczyt wcale nie była łatwa.
Jak rósł wielki Luca
W 2011 roku dostał dziką kartę, która uprawniała go do występów w World Tourze. Wkrótce został też najmłodszym snookerzystą, który zakwalifikował się do decydującej fazy mistrzostw świata, gdzie gra 32 zawodników. Miał nieco ponad 17 lat. Wcześniej rekord należał do Stephena Hendry’ego, starszego w dniu debiutu o dwa miesiące.
– Czuję się fantastycznie. Nie spodziewałem się, że uda mi się zakwalifikować już w tym tygodniu. Wierzę, że w przyszłości mogę zostać nawet mistrzem świata. W Crucible byłem już w zeszłym roku, oglądałem niektóre mecze, chciałem wiedzieć, czego się spodziewać – mówił wtedy. I zapewniał, że żadnego przeciwnika się nie przestraszy. I faktycznie, strachu nie było po nim widać, ale Stephen Maguire ograł go raczej spokojnie – 10:5.
Później u Luki Brecela nastąpiło kilka gorszych lat. Sam przyznawał, że pomiędzy 17 a 21 rokiem życia nieco za bardzo sobie pofolgował. Mniej trenował, wkładał we wszystko za mało wysiłku. Rozpraszały go rzeczy poza snookerem, ale gdy w końcu dojrzał, to wrócił na właściwe tory. – W końcu nie byłem zadowolony z miejsca w czołowej „40” na świecie. Chciałem więcej – mówił.
Ważny krok zrobił, gdy doszedł do finału German Masters w 2015 roku. Został wtedy ledwie drugim Europejczykiem spoza Wysp Brytyjskich, który zagrał o rankingowy tytuł, po Maltańczyku Tonym Drago. W Niemczech przegrał z Martinem Gouldem, ale dwa sezony później triumfował w China Championship. Potem jednak jego forma falowała. Z różnych powodów. Miał problemy z kijem, w pewnym momencie używał nawet – a to coś niespotykanego – dwóch: jednego do wbijania bil, drugiego do grania odstawnych.
Potem przyszedł COVID, który utrudnił granie. Sam Luca też miał wahania formy. Wielu uznało, że taki już zostanie, zbyt chimeryczny, niekonsekwentny w swojej grze. Może też za „miękki”, by wytrzymać występy na najwyższym poziomie. W 2021 w dodatku przytrafiła mu się kontuzja ramienia, która nie ułatwiała gry, a do tego miał problemy z hiperwentylacją (przypomnijmy, że to astmatyk) i zgubionym kijem.
– Wydawało się, że nigdy się to nie skończy. Gdy jeden problem znikał, pojawiał się drugi. Wiedziałem, że stać mnie na lepszą grę, ale nie byłem w stanie tego pokazać ze względu na okoliczności – mówił. W konsekwencji w latach 2020-21 nie przechodził nawet kwalifikacji do mistrzostw świata, a rok temu ponownie odpadł w pierwszej rundzie. Choć akurat wtedy myślano, że zajdzie dalej.
Bo pod koniec 2021 roku wreszcie się obudził. Doszedł do finału UK Championship, potem wygrał Scottish Open. Podniósł się w rankingu. Na początku zakończonego dopiero co sezonu, triumfował za to w Championship League.
– Nie mogę w to uwierzyć. Grałem świetnie przez cały turniej. To fantastyczny początek sezonu. Czekam na European Masters – mówił wtedy. W European Masters odpadł jednak w pierwszej rundzie, a i przez pozostałą część sezonu nie imponował. W rankingu zajmował jednak niezłe miejsce, mógł być spokojny o swój udział w mistrzostwach świata.
A w Crucible Theatre wreszcie wszystko się mu ułożyło tak, jak sam tego chciał.
Drinki zamiast treningów
Poprzednie lata na mistrzostwach świata w wykonaniu Luki Brecela były stabilne, ale słabe. By nie użyć mocniejszego słowa. Pięć razy (2012, 2017-2019 i 2022) odpadał w pierwszej rundzie. Sześciokrotnie (2013-2016 i 2020-2021) w ogóle nie kwalifikował się do turnieju głównego. W tym roku podszedł więc do sprawy zupełnie inaczej.
– W poprzednich przypadkach zawsze spinałem się przed mistrzostwami. Teraz postanowiłem podejść do sprawy inaczej. Przed turniejem imprezowałem, nie spałem do rana, grałem w FIFĘ z przyjaciółmi. Piłem drinki, nie trenowałem – opowiadał mediom. Przy stole stał maksymalnie kilkanaście minut dziennie. Chciał po prostu grać w Crucible Theatre z czystą głową. I wydaje się, że ta zmiana nastawienia była kluczowa.
– Nie wiem wszystkiego, ale jeżeli do tej pory miał lepszą etykę pracy i nie przynosiło to rezultatów, to pewnie nakładał na siebie coraz większą presję. W końcu postanowił złamać ten schemat, krótko mówiąc – wyluzować. Odpuścił sobie trochę, miał przez to mniejsze oczekiwania. W trakcie turnieju sam na jego wygraną w deciderze w pierwszej rundzie patrzyłem jak na zwykły wynik, który niczego nie sugeruje. Jak ograł Marka Williamsa w drugim meczu, to myślałem, że to właśnie kwestia niskich oczekiwań. Ale później one rosły – mówił Michał Ebert, komentator snookera w Eurosporcie, ale też zawodnik, medalista mistrzostw Polski.
We wspomnianej pierwszej rundzie, Luca wygrał z Rickym Waldenem. 10:9, więc ledwo ledwo. Ale dla niego było to istotne przełamanie. Rundę później pokonał Marka Williamsa, jednego z najlepszych snookerzystów w dziejach. 13:11, znów musiał się namęczyć, ale się udało. – Wyszedłem wtedy na miasto. Wróciłem całkowicie pijany – opowiadał Luca z uśmiechem. Swoją drogą między swoimi meczami wracał do Belgii, żeby pobyć chwilę z rodziną.
A potem przyszło spotkanie z Ronniem O’Sullivanem. „The Rocket” rozpoczął go znakomicie, od początku prowadził, kontrolował wydarzenia na stole. Przed ostatnią sesją było 10:6 dla Anglika. W niej jednak Ronnie w ogóle nie zaistniał. Przegrał siedem frejmów z rzędu i cały mecz, 10:13. A Luca grał snookera na tyle olśniewającego, że komplementował go sam pokonany. – To najbardziej utalentowany zawodnik, jakiego widziałem. Uwielbiam go oglądać. Chcę zobaczyć, jak zdobywa mistrzostwo świata – mówił O’Sa.
Mało jednak brakowało, by Ronnie musiał na taki widok poczekać. Półfinał był bowiem naprawdę szalony. W nim naprzeciw Luki stanął młody Chińczyk Si Jiahui, sensacja turnieju. I grał olśniewająco. Z Belgiem prowadził już 14:5. Trzy frejmy dzieliły go od finału mistrzostw świata. Wtedy jednak obudził się Luca i jeszcze poprawił swój wynik z meczu z O’Sullivanem. Wygrał jedenaście (!) frejmów z rzędu. Potem oddał rywalowi jednego, ale w decydującym momencie zgarnął partię na wagę meczu.
– Przy wyniku 5:14 byłem pewien, że przegram mecz w trzech sesjach – mówił potem Luca. I dodawał, że był przekonany, że to ten moment, gdy zemści się na nim brak treningów. Co byłoby ironiczne, bo sam kiedyś w wywiadzie powiedział, że jego zdaniem młodzi brytyjscy snookerzyści nie osiągają szczytu talentu, bo są „leniwi, zapatrzeni w social media i pieniądze”. Cóż, on zamiast social mediów wybrał imprezy.
I, o dziwo, zadziałało. Ale nie tylko imprezom to zawdzięcza.
– Gdy pokonał Ronniego O’Sullivana, to w półfinale był już faworytem. Tam mogło się wszystko popsuć. Więc do tego luzu, jaki prezentował, dorzuciłbym naprawdę wysoką odporność psychiczną, którą dało się u niego zaobserwować w wielu etapach tego turnieju. W dodatku, co bardzo imponujące, pozostawał wierny swojemu stylowi gry. Choć jest on ryzykowny, to nie bał się robić przy stole tego, co chciał i na co miał ochotę. I odniósł wielki sukces. Głowa musiała tu zrobić różnicę. Bo talent miał od zawsze, a przez 11 lat od debiutu nie wygrał przecież meczu na MŚ. Niższe oczekiwania i odporność psychiczna razem zrobiły swoje – mówi Ebert.
CZYTAJ TEŻ: RONNIE I JEGO ŻYCIE
Odporność psychiczną jeszcze raz pokazał potem w finale. Ale o tym już wiecie. Sprostować wypadałoby jeszcze jedną rzecz – że Luca imprezowiczem raczej nie jest. Na co dzień woli siedzieć w domu, po prostu taki rodzaj przygotowań wybrał. I w pewnym sensie to jeszcze bardziej upodobniło go do Ronniego O’Sullivana, który w młodości znany był z wielu wybryków.
Ale to nie przez to często porównuje się go do wielkiego Anglika, dla wielu najlepszego snookerzysty w dziejach.
Być jak Ronnie
Chodzi o styl gry. Luca przy stole jest agresywny. Szuka okazji do przyspieszenia tempa, ataku. Nawet gdy mu nie idzie – jak wtedy, kiedy Mark Selby zaczął odrabiać frejma za frejmem pod koniec finału – to nie zmienia tego, jak zachowuje się przy stole. Owszem, potrafi rozegrać taktycznego frejma, nie boi się tego. Ale przede wszystkim szuka okazji do wbijania bil. I gdy jest w „transie”, to trafia. Gorzej, gdy z niego wypada. Sam mówił, że jego styl gry nie jest najlepszym możliwym do odnoszenia sukcesów. Ale to właśnie on sprawia, że wielu uważa go za naturalnego następcę Ronniego O’Sullivana.
– Też widzę w nim następcę Ronniego – mówi Ebert. – Zresztą sam O’Sullivan powiedział, że tak należy grać w snookera i to jest coś, co chce się oglądać. Zgadzam się z tym. Choć jakby się dokładnie przyjrzeć sytuacji, to można by powiedzieć, że optymalnym, dającym największe szanse na wygrane, jest styl Marka Selby’ego, który jest już czterokrotnym mistrzem świata. Ale kto wie, czy w przyszłości Brecel ze swoim stylem też nie osiągnie takich sukcesów? Pewnie będzie mu trudniej, ale jest to możliwe, a grając w ten sposób zaskarbia sobie też sympatię ludzi, również tych, którzy wcześniej się aż tak snookerem nie interesowali. Bo to widowiskowe. On sam wie, że to nie jest optymalny styl, ale pewnie go już nie zmieni, bo czuje się w nim komfortowo i on mu odpowiada. Bardzo się zresztą cieszę, że gra w ten sposób i że mamy takiego mistrza.
Faktycznie, w snookerze od dawna mówi się, że nieco brakuje młodych zawodników, którzy graliby widowisko i byli przy tym w stanie odnosić sukcesy. Brecel od dawna robił to pierwsze, w ostatnich latach zaczął dokładać i drugie. I to przyniosło mu słowa uznania.
– Jego styl gry jest ekscytujący do oglądania. Cały świat z pewnością chciałby oglądać go grającego w ten sposób przez kolejnych wiele lat. Na pewno grając inaczej, wygrałby więcej, ale on sam lubi grać w taki właśnie sposób. I to działa – mówił Jimmy White już po mistrzostwach.
– Luca fantastycznie prowadzi kij. Wielu z uderzeń, które pokazał dziś [w trakcie finału], właściwie nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Dopiero wtedy, kiedy zagrał je on. Ma niesamowity repertuar zagrań. Nie jest się w stanie przewidzieć, co zrobi, bo dzięki temu, jak potrafi kontrolować białą bilę, znacząco poszerza zakres możliwości na stole – twierdził z kolei Ronnie O’Sullivan.
Belga wychwalali i inni. Steve Davis, Stephen Hendry, a także jego pozostali rywale z tego turnieju. Czy też Joe Johnson, czyli inny z zawodników, który zdobył mistrzostwo świata, nigdy wcześniej nie wygrywając choćby meczu w turnieju. Zła wiadomość dla Luki jest tylko taka, że Johnson potem nigdy już kolejnego tytułu nie zdobył. Choć był w finale. Dobra za to brzmi tak: Luca od dawna wiele rzeczy robi jako pierwszy. Więc może i obroni tytuł, przełamując przy tym klątwę Crucible Theatre, bo jeszcze nigdy w tym budynku debiutancki mistrz nie utrzymał mistrzostwa.
– Jak poradzi sobie w kolejnym sezonie? To dla mnie duża zagadka. Sugerując się tym, jak odporny psychicznie jest i że ma wokół siebie dobrych, życzliwych ludzi, to myślę, że będzie dobrze. Z drugiej strony jednak wielu mistrzów świata miało słabszy sezon po tytule, ze względu na oczekiwania, jakie wobec nich narosły. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby zaliczył kilka porażek w pierwszych rundach i niektóre mecze po prostu mu nie wychodziły. To w końcu będzie dla niego nowa rola. Być może przygotuje się do niej przez wakacje, zobaczymy. Myślę, że poradzi sobie, ale też nie będzie dominować. We współczesnym snookerze to za trudne. Szczególnie dla kogoś, kto prezentuje taki styl gry, który nie wróży wielkiej systematyczności w wynikach. Raczej stawiałbym, że raz na jakiś czas pojawi się taki wielki sukces – mówi Ebert. I kontynuuje:
– Należy też pamiętać o dobrze zbadanym i powszechnym w świecie, nie tylko sportu, zjawisku statystycznym, tzw. powrocie do średniej. Przecież tak naprawdę nie istnieje nic takiego jak klątwa Crucible, klątwa „Sports Illustrated” czy inne tego typu. Po prostu po wielkim sukcesie należy uznać, że kolejne wyniki będą bliższe tym średnim dla talentu i umiejętności danego zawodnika. Bo o sukcesie decyduje również szczęście, a to czynnik losowy. Tak samo po wyjątkowo słabym występie, zwykle następuje trochę lepszy. Dlatego kiedy Brecel w przyszłym sezonie będzie notował więcej typowych dla siebie wyników – niekoniecznie będzie to oznaczać, że nie dźwignął oczekiwań. Zwykła statystyka.
Jeśli Luca faktycznie miałby zostać następcą Ronniego O’Sullivana nie tylko pod względem stylu gry, ale i wyników, tytuł powinien zdobyć jeszcze sześciokrotnie. Ale w erze Crucible Theatre – a więc tego „nowożytnego” snookera – dokonali tego tylko Ronnie i Stephen Hendry. Trzy tytuły wystarczą, by uważać go za jednego z najlepszych w dziejach. A często wystarczy i jeden, byle tylko grać widowiskowo i dawać ludziom radochę z oglądania meczów.
A to Brecel na pewno jest w stanie osiągnąć. Zresztą już teraz porównuje się go też do (zmarłego w 2010 roku) Alexa Higginsa, przy stole jednego z najbardziej widowiskowych zawodników w dziejach. To spora nobilitacja, ale w pewnym sensie też odpowiedzialność. Bo i O’Sullivan, i Higgins, to wielkie nazwiska. Czy Brecel zostanie kolejnym takim? Przekonamy się. Po tym, czego dokonał w poniedziałek, napisać możemy, że z pewnością jest już w połowie drogi.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostanie wielkim ambasadorem snookera. A na tym też mu zależy.
Czy snooker ruszy z kopyta?
Wiadomo, że Luca myśli głównie o Belgii. W swojej ojczyźnie jest gwiazdą, ale na pewno nie takiego formatu, jak najlepsi piłkarze czy kolarze (którzy gratulowali mu w social mediach sukcesu), zresztą zaraz rusza Giro d’Italia i uwaga mediów szybko zostanie przechwycona przez Remco Evenepoela, walczącego o wygraną w jednym z Wielkich Tourów. Czy popularny jest tam sam snooker? Trochę z pewnością, bo Belgowie pałają sympatią do „pubowych” sportów, aczkolwiek do takiego miana bliżej bilardowi. Czy też dartowi, który w tamtym regionie jest naprawdę lubiany.
Luca Brecel chciałby, żeby snooker wszedł na podobny poziom.
– Snooker na pewno u nas eksploduje, zresztą już widać to było w ostatnich dniach. Gazety pewnie oszaleją, już teraz pisze do mnie mnóstw osób. Ostatnie tygodnie były zwariowane, nie jestem pewien, co się teraz stanie, ale będzie to fantastyczne. Jestem z siebie dumny. Chciałem, żeby to wszystko się wydarzyło dla Belgii, ale też dla całej Europy i snookera w niej – mówił Luca po zdobyciu mistrzostwa świata. No to jak jest z tą Europą poza Wyspami Brytyjskimi? Czy czeka nas wielka ekspansja snookera?
– Chciałbym, ale prawdę mówiąc myślę, że to mało realne. Może na dłuższą metę uda się to w krajach Beneluksu czy w Niemczech. Ale czy na przykład w Polsce? Dużo zależy od tego, jak jest z infrastrukturą, na ile angażują się trenerzy, czy są odpowiednie organizacje, które wspomagają młodych zawodników. Co do tego, że pojawią się kolejne pokolenia zainteresowane snookerem – nie ma wątpliwości. Ale tak już było i przez wiele lat nikt z tego nie skorzystał. Czy Brecel będzie takim katalizatorem do zmiany i rewolucji? Nie wpadałbym w huraoptymizm – mówi Ebert.
W snookerowym rankingu – mieszczącym aktualnie 130 nazwisk – zawodników z kontynentalnej Europy jest… sześciu. Ale tylko Luca na ten moment jest pewny utrzymania w World Tourze, bo to osiąga tylko najlepszych 68 zawodników. Reszta z Europejczyków plasuje się w dolnej połowie zestawienia. Co jednak istotne – w tej szóstce jest aż trzech Belgów, a dwaj pozostali (Ben Mertens i Julien Leclercq) to młodzi zawodnicy. Widać więc, że ojczyzna Brecela, jak na europejskie warunki, potencjał ma.
Ebert:
– Powiedziałbym, że to nawet całkiem spory potencjał. Oni również mają – co wiem choćby z opowieści Tomka Skalskiego, który tam się wychowywał i grał w snookera – dość mocno rozwiniętą scenę amatorską. Zresztą infrastrukturę też. Plus tam wszędzie jest blisko. Gdy pracują tam znani trenerzy, jak Chris Henry, przebywający właśnie w Belgii, to każdy ma do niego dość blisko. Blisko też jest na Wyspy, taniej jest tam jeździć. Jeśli ktoś myśli o przejściu z amatorstwa na zawodowstwo, to ma nieco lepsze warunki, to pomaga. Więc jeśli Brecel da przykład, to może nastąpi tam snookerowy boom.
Owszem, do tego boomu na razie daleko. I pewnie nigdy nie będzie przypominać on piłkarskiego czy kolarskiego, bo to sporty w Belgii utrwalone już wielką tradycją. Ale jest szansa, że Luca da sygnał do „ataku” i za kilka(naście) lat zobaczymy w tourze nie trzech Belgów, a sześciu. To już byłby znakomity wynik, lepszy choćby od obecnego rezultatu Irlandczyków (czterech) i bliski temu Szkotów (ośmiu).
Inna sprawa jednak, że o boomie w Belgii mówiło się już, gdy Luca osiągał pierwsze sukcesy, dekadę temu. Wielkich efektów jednak nie było widać (chyba że Bena i Juliena uznać w pewnym sensie za jeden z nich), a przez lata, jak mówili tamtejsi zawodnicy, ubyło nawet miejsc do gry w snookera. Teraz jednak przyszedł sukces największy z możliwych. I kto wie, może faktycznie ożywi ten sport? Nie tylko w Belgii, ale też Holandii czy Niemczech – bo to kraje z, jak się zdaje, największym potencjałem w kontynentalnej Europie.
Jedno jest pewne – Luca Brecel już napisał wielką historię. A czy pójdą za tym jej kolejne rozdziały, nie tylko w jego wykonaniu, przekonamy się w kolejnych latach.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix