Nie było jeszcze takiej historii. Luca Brecel reprezentuje bowiem Belgię. A snookerowego mistrza z Europy kontynentalnej jeszcze nie mieliśmy. Do tej pory wygrywali albo snookerzyści z Wysp – Anglicy, Szkoci, Walijczycy, Irlandczycy z Południa i Północy – albo Australijczycy i (raz) Kanadyjczyk. Ale wystarczyło z Anglii, gdzie mistrzostwa się rozgrywa, przemierzyć kanał La Manche i otwierała się pod tym względem pustynia. Brecel właśnie to zmienił.
Co było wcześniej
W teorii nie miał prawa dojść do finału. Nigdy wcześniej w Crucible Theatre nie przebrnął przez pierwszą rundę imprezy. Sześciokrotnie odpadał w kwalifikacjach, pięć razy właśnie w pierwszym meczu drabinki głównej. Choć trzeba mu oddać, że przez ostatni rok poprawił swoją grę. W zeszłym sezonie wygrał Scottish Open i był w finale UK Championship. Już w tym triumfował w Championship League i zawitał do meczu o tytuł w English Open. To były dla niego duże sukcesy, wcześniej takich nie odnosił.
Jego problemem było to, że często styl gry przedkładał nad skuteczność. Momentami myślał za szybko, grał zbyt ofensywnie. Oddawał rywalom frejmy w zbyt prosty sposób. No i nie wytrzymywał mentalnie, a snooker to akurat jeden z tych sportów, w których jest to niesamowicie istotna część gry. W tym roku wszystko się jednak zmieniło.
Choć i tak kilkukrotnie był bliski porażki.
Droga do finału
W pierwszej rundzie Ricky’ego Waldena pokonał dopiero w ostatnim frejmie, 10:9. W drugiej wydawało się, że pozwoli na znakomity comeback Markowi Williamsowi, ale gdy Walijczyk doszedł do stanu 11:11, to Brecel wygrał kolejne dwa frejmy. W meczu trzeciej rundy, ćwierćfinale, przez pierwsze sesje po kątach rozstawiał go Ronnie O’Sullivan. Ale na ostatnią sesję właściwie nie wyszedł, więc Luca wygrał siedem frejmów z rzędu. Półfinał to jeszcze inna historia. Tam Belg zaliczył bowiem comeback stulecia. Z sensacją mistrzostw, młodym Si Janhuiem z Chin, przegrywał już 5:14, a mecz rozgrywano do 17 frejmów.
A potem… wygrał JEDENAŚCIE frejmów z rzędu. Grał rozluźniony, na własnych warunkach, ale równocześnie mądrze. Wykorzystywał każde potknięcie rywala, każdy najmniejszy błąd, nie pozwalał Si na choćby chwilę dekoncentracji, która nie zostałaby ukarana. Chińczyk, owszem, odbił się od dna, ale tylko na jedną partię. Kolejną zgarnął już Belg, wygrał 17:15. Wszedł do finału, w którym jednak zdecydowanie nie był faworytem. Bo z drugiej strony drabinki dostał się tam Mark Selby. Już legendarny snookerzysta, czterokrotny mistrz świata, rozstawiony w Crucible z “2”.
Tytuł dla Europy
Belg jednak świetnie wykorzystał w pierwszych sesjach fakt, że Anglik mógł być zmęczony kończonym późno w nocy półfinałowym starciem z Markiem Allenem. Wypracował sobie przewagę. W pewnym momencie prowadził już 16:10. Dwa frejmy dzieliły go od tytułu mistrza świata. A potem Selby wygrał frejma. I drugiego. Trzeciego. Czwartego. Piątego. Zbliżył się na jedną partię, a Brecelowi liczyliśmy nie punkty, a czas od ostatniego wbicia. Próbował się przełamać, zaliczał jednak mnóstwo pudeł i to dużych. Selby za to zdawał się nakręcać, a to przecież mistrz odrabiania strat i trzymania nerwów na wodzy.
Dziś jednak ich nie utrzymał. Spudłował w kluczowym momencie. Dał Brecelowi bilę, z której ten nie mógł nie trafić. Zrobił to, wygrał frejma. W kolejnym nieco zaryzykował, wyszło dobrze, bo wróciło czucie stołu, bila wpadła. Więc zaczął wbijać kolejne. Czerwona-kolor, czerwona-kolor. W końcu doszedł do najważniejszych uderzeń swojego życia. Każde wykonał dobrze. Został mistrzem świata, a sukces uczcił brejkiem na 112 punktów. Ucieszył siebie, swoją rodzinę, Belgów i całą Europę, poza Wyspami Brytyjskimi. Dokonał czegoś, czego nie zrobił nikt przed nim, zresztą Selby też – bo wcześniej wbił brejka maksymalnego, pierwszego w historii, jakiego ktokolwiek zdobył w finale mistrzostw świata.
A poza tym obaj dali nam znakomity mecz. I za to należą się im brawa. Ale te nieco bardziej gromkie – Brecelowi.
Fot. Newspix