Trzynaście wpisów w klasyfikacji kanadyjskiej w Ekstraklasie. Trzy gole i trzy asysty w Pucharze Polski. Josue rozgrywa kapitalny sezon, a przecież to typ piłkarza, który wcale nie musi wykręcać jakichś kosmicznych liczb, żeby błyszczeć i rządzić na murawie. Posiada ten nieopisywalny „x-factor”. I już. Dlatego też szkoda byłoby, gdyby opuścił Legię po wygaśnięciu kontraktu, czyli już za pół roku.
Na początku przygody Portugalczyka przy Łazienkowskiej całkiem zgrabnie scharakteryzował go Dariusz Mioduski. Powiedział wtedy coś w tym stylu, że gdyby Josue szybko biegał i zawsze grał na miarę swojego potencjału, byłby wart kilkanaście milionów. Problem w tym, że nie biegał i nie grał, w gorszych momentach zbyt często przeobrażał się w irytująco nonszalanckiego człapaka z nadwagą, z nieuzasadnionymi pretensjami do całego świata i wstrętem do brania udziału w grze defensywnej. Oczywiście, że wyróżniał się na tle kompromitujących się kolegów, ale dopiero w 2022 roku stał się prawdziwym ekstraklasowym kozakiem, którego obrazu nie psują te wszystkie grymasy, minki i skrzywienia.
Dąsy i fochy wciąż mu się zdarzają, rozkłada szeroko ręce w dyskusjach z arbitrami, prowokuje rywali, najlepiej pokazuje to serial „Piłkarze na podsłuchu” w Canal+, gdzie nawet Bartosz Kapustka mówi Dominikowi Furmanowi: „On po meczu jest normalny”. Ostatecznie jednak Josue zalicza się do ścisłej czołówki najlepszych piłkarsko obcokrajowców, jacy kiedykolwiek przyjechali do Ekstraklasy, i to niezależnie od tego, czy się go lubi, czy się go nie lubi. Z Koroną wymiatał. Aktywizował kolegów prostopadłymi podaniami, kapitalnie dośrodkował z rzutu rożnego na głowę Maika Nawrockiego i kompletnie zmylił Marcela Zapytowskiego przy rzucie karnym. Za kilka lat któryś z członków ekipy Kamila Kuzery będzie mógł opowiedzieć w jakimś wywiadzie, że największym wymiataczem, jakiego spotkał na polskich boiskach był właśnie Josue.
I nie tylko on.
Po rundzie wiosennej wygasa jego umowa. Niedawno Jacek Zieliński, dyrektor sportowy Legii, mówił w Kanale Sportowym, że obie strony są żywo zainteresowane przystąpieniem do negocjacji. Sam Josue dopiero udzielił wywiadu izraelskiemu portalowi One.co.il, w którym wygłosił pean na cześć siły polskiej ligi i renomy swojego aktualnego pracodawcy. Podkreślał, że jest „liderem i kapitanem największego klubu w Polsce”. Chyba nie było w tym kurtuazji. Wiele to dla niego znaczy. Inna sprawa, że sam Zieliński przyznaje też, że zatrzymanie Portugalczyka to „trudna sprawa”. Wykręca zbyt ładne liczby i chlubi się zbyt pociągającą przeszłością, żeby nie zainteresowały się nim bogatsze kluby. Wniosek jest prosty: są oferty, których nie da się odrzucić, ale jeśli Josue będzie mógł zostać, niech Legia robi wszystko, żeby Josue został. Lech i Raków udowodniły już, że gwiazdorów da się zatrzymywać.
Jakie jeszcze smaczki w Kozakach? Bartosz Mrozek znów potwierdził, że w Stali Mielec rośnie bardzo utalentowany bramkarz i znów zrobił to na oczach prawowitych pracodawców z Lecha Poznań. Virgil Ghita i David Jablonsky zwykle robią robotę z tyłu, a teraz do klasycznej solidnej defensywy dołożyli po golu. No i jest też Jewgienij Szykawka ze swoimi pierwszymi trafieniami na boiskach Ekstraklasy. Istnieje uzasadniona obawa, że ostatnimi, więc cieszmy się, póki dzień i czas.
Niezłym gagatkiem jest Lisandro Semedo. Radomiak zebrał całą armię niemal losowo dobranych portugalsko-brazylijskich piłkarzy, więc trochę nam ten reprezentant Wysp Zielonego Przylądka ginie w tłumie, ale – uwierzcie na słowo – nie jest to przesadnie ekscytujący grajek. Okazje do zaprezentowania swojego potencjału dostaje stosunkowo często, szesnaście rozegranych spotkań, ponad siedemset minut, ale przez ten cały czas doszukaliśmy się tylko jednego występu, który wskazywałby, że jego letni transfer miał jakiś większy sens – tego z Widzewem. Poza tym: bezbrzeżna nędza. Na inaugurację wiosny z Miedzią wybiegł w pierwszym składzie na skrzydełku i… eh, trudno było uwierzyć, że futbolu uczył się w Sportingu, jednej z najlepszych akademii w Portugalii.
Tragedię odstawił również Kyryło Petrow. Najpierw na pełnej petardzie wpakował się w Rosołka i sprokurował rzut karny dla Legii, potem zapomniał wyskoczyć do dośrodkowanej piłki przy golu Maika Nawrockiego, a gdzieś po drodze zaplątał się niefortunnie i o mało nie wpakował sobie samobója. Dla takich pokazówek żyjemy.
Niezbyt pomyślnie toczą się losy ludzi liderujących w minionym sezonie dzielnemu Chrobremu Głogów w I lidze. Kilku z nich trafiło do Ekstraklasy. Szału nie ma. I to eufemizm. Ivan Djurdjević nie odmienił Śląska i po porażce z Zagłębiem walnął taką głupotę na konferencji prasowej, że pewnie prowadziłby jedenastkę Badziewiaków po tej kolejce, gdybyśmy tylko uwzględniali w niej szkoleniowców. Dominik Piła nie przebił się w Lechii, Mikołaj Lebedyński nie strzela w Stali, a Michał Rzuchowski i Rafał Leszczyński, którzy udali się za Djurdjeviciem do Śląska, nie podbijają Wrocławia. Pierwszy grzeje ławę, drugi niby ostatnio jest pierwszym bramkarzem, ale odkąd wskoczył między słupki (wybił mu właśnie siódmy występ z rzędu), zanotował tylko jedno czyste konto i znajduje się w dolnej części klasyfikacji obronionych strzałów wśród ligowych bramkarzy.
Co jeszcze w Badziewiakach? Niewykluczone, że to ostatni raz, kiedy w tym niezbyt zacnym gronie widzimy Bartosza Nowaka i Frana Tudora z Rakowa. Ten pierwszy – zazwyczaj świetny na warunki tej ligi – zagrał bardzo słabo i powinien liczyć, że Fernando Santos, który potencjalnie może powołać go w ramach sprawdzenia na kolejne zgrupowanie reprezentacji Polski, zajmuje się jeszcze swoimi sprawami w Portugalii. Ten drugi – niemal nieskazitelny na warunki tej ligi – zaliczył kompletną odklejkę w starciu przy linii bocznej z Miłoszem Szczepańskim. Oby to był ostatni raz. W obu przypadkach.
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Terpiłowski i Szota obserwowani przez zagranicznych skautów
- Triantafyllopoulos przeprosił Stefańskiego za „wała”
Fot. Fotopyk