Życie to tylko chwile, a w sobotę była chwila prawdy Wojciecha Szczęsnego. Chwila, w której wreszcie pokazał prawdziwego siebie. Chwila, w której w ważnym momencie nareszcie był wielki. Chwila, która zmieni jego obraz w świadomości kibiców reprezentacji, czyli tak naprawdę większości Polaków.
1929 rok, Madryt. Podczas jednej z obfitych, szczodrze podlanych kolacji Ernest Hemingway pojadł obficie i popił szczodrze. Wspaniały wieczór, jeden z wielu. Tak trzeba żyć! Jednak żarcie i alkohol uśpiły czujność pisarza. Wrócił do hotelu z pełnym brzuchem, za to z pustymi kieszeniami. Jakiś sprytny, spostrzegawczy kieszonkowiec zadbał o to i zwinął mu paszport, dowód osobisty, francuskie prawo jazdy i dowód ubezpieczenia auta we Francji. Ale Hemingway miał szczęście. Był Hemingwayem. I kiedy złodziej zorientował się, kogo obrobił, odniósł dokumenty do hotelu.
Tak działa magia nazwiska. Warto być „kimś”. W sobotę „kimś” nareszcie stał się Szczęsny. Jego nazwisko wreszcie stało się zaklęciem. Wczoraj zamknęło drogę do bramki reprezentacji Arabii Saudyjskiej, a w przyszłości pewnie otworzy mu niejedne drzwi.
Szczęsny ma wspaniałą karierę, bezwzględnie jedną z najpiękniejszych wśród polskich piłkarzy w XXI wieku, więc to nie tak, że do drugiego meczu grupowego trwających mistrzostw świata był „nikim”. Bzdura. Arsenal, Roma, Juventus. Premier League, Serie A, Champions League. Setki meczów, mnóstwo świetnych, przecież choćby w sezonie 2019/20 został wybrany na najlepszego golkipera ligi włoskiej. Ale to wszystko w klubie, a w Polsce liczy się kadra narodowa. Ona naprawdę łączy. To ją wszyscy oglądają. I na podstawie występów w niej budują ocenę. Najczęściej błędną.
Nie, nie dlatego, że my, Polacy, nie gęsi i może swój język mamy, ale na piłce to się nie znamy. Nie. Po prostu mamy ten sam problem, co wszyscy – dajemy się okłamywać swojej głowie. „Heurystyka dostępności” to błędne założenie naszego umysłu, że zapamiętujemy rzeczy ważne, tymczasem w głowach zostają nam zwyczajnie te najbardziej się wyróżniające. Efektowna parada. Heroiczny wślizg. Kapitalny drybling. Dramatyczne pudło. Frajerska strata. A potem do tego jednego wydarzenia dorabiamy całą historię i dopasowujemy rzeczywistość. Chętniej zwracamy uwagę na to, co potwierdza obraz stworzony w naszej wyobraźni niż na to, co go zamazuje.
Czyli kiedy jakiś obrońca kapitalnie, widowiskowo i ofiarnie powstrzyma kontratak, w naszych umysłach „gra dobrze” i w kolejnych minutach będziemy wyłuskiwać elementy, które to potwierdzają, a jednocześnie bagatelizować te złe (patrz Kamil Glik, najczęściej). Albo jeśli jakiś napastnik fatalnie spudłuje, niechętnie zaczniemy dostrzegać, że generalnie to poza tym jednym momentem spisał się bardzo dobrze (patrz Arkadiusz Milik z Arabią Saudyjską).
To jeden z błędów poznawczych nagminnie występujących w świecie piłki nożnej, który opisano w kapitalnej książce – „Piłkarscy hakerzy. O rewolucji w futbolu i sztuce zbierania danych”. Z „heurystyką dostępności” wiąże się kolejny – „efekt opowieści”. Nasze umysły potrzebują uporządkowania rzeczywistości. Muszą nadawać sens temu, co wokół nas. Złożyć to wszystko w spójną historię. A że składają ją na podstawie zapamiętanych chwil, które tylko wydają się nam ważne, często budują nieprawdziwe narracje. Jak w przypadku Szczęsnego.
Oczywiście każdy, kto w miarę regularnie interesuje się futbolem, wiedział przed sobotnim spotkaniem, że Szczęsny to wyśmienity bramkarz. Ale takich w naszym kraju jest garstka. No, może garść. Promil społeczeństwa. Zdecydowanie większa grupa ogląda tylko kadrę narodową i to przy ważnych okazjach. Jak mistrzostwa Europy czy świata. I dla niej, pewnie kilkumilionowej, Szczęsny „kimś” w znaczeniu hemingweyowym nie był. Prędzej tym, co zrobił karnego z Grecją w 2012 roku. Albo tym, co doznał urazu w 2016 roku i wypadł z turnieju. Lub z tym z „pustym przelotem” z Senegalem w 2018 roku. Ewentualnie tym, co walnął samobója w 2021 roku ze Słowacją. Pewnie i dobrym golkiperem, skoro gra gdzieś tam w Juventusie, ale bez przesady. Przecież dobry golkiper, by nie miał takiej serii, prawda? I jakoś spektakularnie by nam pomógł, co nie?
Nie, nie chodzi o to, że Szczęsny nie zrobił jedenastki z Grekami czy nie pobiegł na grzyby z Senegalczykami. Zrobił i pobiegł. Chodzi o to, że sprowadzanie całej jego kariery w reprezentacji do tych momentów byłoby niesprawiedliwe. Budowanie oceny wyłącznie na tych fundamentach – nie w porządku. A generalnie tak by było, bo właśnie tak działają nasze umysły.
Dlatego wspaniale, że zagrał tak, jak zagrał z Arabią Saudyjską. Nie zasługiwał, by pamiętać go jako gościa, co na dużych turniejach zawodził (z różnych powodów i pal licho, że nie sam). Nie miał czegoś, co byłoby bardziej wyraziste niż babole. Obronienie karnego i dobitki stało się czymś takim. To jego chwila prawdy w tym sensie, że pokazuje prawdziwe umiejętności Szczęsnego. Ten moment zmieni narrację w narodzie wokół niego. Stał się „kimś” dla tych, co to żadnych Arsenali czy Juventusów nie oglądają. Te dwie interwencje są tak wspaniałe, że nawet dzisiaj, kilkadziesiąt godzin później, trudno zakończyć „ochowanie” i „achowanie”. Trzymając się metafory użytej ostatnio przez Czesława Michniewicza – nasz bramkarz dokonał nawet czegoś trudniejszego niż zamiana wody w wino.
A dzięki temu, co zrobił, wreszcie stał się „kimś” także dla tych, co to oglądają futbol od święta. Już wszyscy rodacy wiedzą, że Szczęsny wielkim bramkarzem jest.
I pięknie.
CZYTAJ WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Gol nagrodą za poświęcenie. Jak Piotr Zieliński zagrał z Arabią Saudyjską?
- Co musi się stać, żeby Polska awansowała do 1/8 finału?
- Trela: Szczęsna wymiana ciosów
fot. Newspix