Reklama

Trela: Transferowe perpetuum mobile. Eintracht Frankfurt luksusowym butikiem Europy

Michał Trela

24 lipca 2025, 09:53 • 8 min czytania 5 komentarzy

W ciągu dwóch lat niemiecki klub sprzedał napastników za przeszło ćwierć miliarda euro, choć dwóch z nich ściągał krótko wcześniej za darmo. Bez szprycy bogatego magnata, przestrzegając zasady 50+1, klub organicznie urósł do grona 20 najbogatszych w Europie. Jak przystało na zespół ze stolicy europejskich finansów.

Trela: Transferowe perpetuum mobile. Eintracht Frankfurt luksusowym butikiem Europy

Kiedy w styczniu Manchester City niespodziewanie pojawił się we Frankfurcie z górą pieniędzy za Omara Marmousha, władze Eintrachtu mogły czuć, że stają przed niemoralną propozycją. Ich klub, mający długą tradycję rozgrywania znacznie gorszej wiosny od jesieni i regularnie niweczący przez to szanse na osiągnięcia w lidze, od początku rozgrywek znajdował się na trzecim miejscu, co oznaczałoby najlepszy wynik od trzydziestu lat. Biorąc pod uwagę potężny kryzys Borussii Dortmund i – wtedy jeszcze pełzający – w RB Lipsk, Eintracht był na autostradzie do pierwszego w historii klubu awansu do Ligi Mistrzów przez ligę. Jedyny występ w elicie „Orły” zaliczyły bowiem kuchennymi drzwiami, jako zwycięzcy Ligi Europy. W tej sytuacji ryzykiem byłoby zmienianie w połowie rozgrywek czegokolwiek, o sprzedawaniu najlepszego piłkarza, który nie tylko strzelał gole, ale decydował o całej ofensywie i sposobie grania zespołu, nawet nie wspominając.

Reklama

Z drugiej strony, oferowane przez stojący pod ścianą zespół Pepa Guardioli 75 milionów euro za gracza pozyskanego rok wcześniej za darmo, przewyższało kwoty, jakie można dostać za awans do Ligi Mistrzów. Według wyliczeń Football Meets Data w poprzedniej edycji aż 23 z 36 klubów zarobiły mniej niż 75 milionów, które Eintracht mógł mieć w kieszeni, zgadzając się na sprzedaż Egipcjanina. A przecież robiąc to wciąż mógł zjeść ciastko i mieć ciastko. Bo nikt nie powiedział przecież, że bez niego na pewno nie uda się obronić miejsca w czołowej czwórce. Markus Kroesche, dyrektor sportowy, podjął zakład, a Marmoush wyzwanie. W Anglii błyskawicznie wypalił, strzelając osiem goli w drugiej części rozgrywek.

Eintracht natomiast, zgodnie z przewidywaniami, popadł w tarapaty zagrażające realizacji celów sportowych. Bez największej gwiazdy obniżył o 14 procent średnią punktów na mecz (z 1,94 na 1,66). Na 45 minut przed końcem sezonu, gdy przegrywał w decydującym spotkaniu we Fryburgu, był poza Ligą Mistrzów. Strzelił jednak trzy gole, odwrócił losy rywalizacji, obronił miejsce na podium i deszcz pieniędzy od UEFA. RB Lipsk, który w rankingu klubowym ma mniej punktów od Eintrachtu, odpadając przed rokiem z Ligi Mistrzów jako pierwszy i zdobywając tylko trzy punkty na 24 możliwe, zarobił 59 milionów euro. We Frankfurcie mogli więc mieć pewność, że nawet nie ugrywając jesienią w Lidze Mistrzów absolutnie nic znów skierowali na siebie mannę z nieba. I wtedy zapukał Liverpool, oferując blisko sto milionów euro za kolejnego ich napastnika.

Rekordowy Ekitike. Kolejny sukces Eintrachtu

Transfer Hugo Ekitike został oficjalnie potwierdzony w środowy wieczór. Francuz ma przenieść się na Anfield za gwarantowane 82,5 miliona euro przy dodatkowych 12,5 zapisanych w bonusach. Kosztował więc więcej niż pół roku temu Marmoush. I może wyrównać klubowy rekord transferowy, ustanowiony raptem niespełna dwa lata temu. W dwóch oknach transferowych Eintracht sprzedał napastników za łącznie 160 milionów euro. A w międzyczasie zapewnił sobie jeszcze przynajmniej sześćdziesiąt z Ligi Mistrzów. Przy czym nie było wcale tak, że Ekitike po sprzedaży partnera z ataku w pojedynkę wprowadził zespół do elity. Owszem, stał się centralną postacią ofensywy i z siedmioma golami zaliczył przyzwoitą wiosnę. Nie taką jednak, by ktoś spodziewał się jego odejścia za niemal setkę milionów.

Warto zrekonstruować fakty, by uświadomić sobie, jakie perpetuum mobile udało się rozkręcić Kroeschemu. Działacz, który na renomę zapracował, budując w Paderborn zespół zdolny przemaszerować z trzeciej ligi do Bundesligi, trafił do Hesji w 2021 roku z Lipska, gdzie czuł się skrępowany w procesie decyzyjnym. Jedną z pierwszych decyzji, pod którymi się podpisał, była sprzedaż Andre Silvy do Lipska za 23 miliony euro (ściągnięty rok wcześniej z Milanu za trzy). Eintracht został bez snajpera, który wbił dla niego w samej Bundeslidze 29 bramek. Grając bez klasycznej dziewiątki i mając najlepszego strzelca, który na wszystkich frontach trafił do siatki ledwie dwanaście razy, wygrał Ligę Europy i przebił się do Ligi Mistrzów, dając sobie finansową przestrzeń na wypełnienie luki w ataku.

Typową dziewiątkę Kroesche znalazł we Francji. Randal Kolo Muani rozstał się z Nantes za darmo. Po roku nieobecności w Ligue 1 wrócił do niej za niemal sto milionów, jakie zapłaciło za jego transfer PSG i mając tytuł wicemistrza świata, wywalczony w listopadzie w Katarze. Eintracht chciał go zatrzymać na dłużej niż sezon, ale gdy na początku września, w ostatnich dniach okna transferowego, przyszła zań tak absurdalnie wysoka oferta, nie mógł jej odrzucić. Przez kilka miesięcy grał więc w ataku Marmoushem, pozyskanym za darmo z Wolfsburga, a w styczniu dołączył do niego, korzystając z relacji z PSG wyrobionych podczas negocjacji transferowych Muaniego, niechciany w Paryżu Ekitike.

Ośmiokrotna przebitka

Mimo że jesienią tamtego sezonu napastnik uzbierał w PSG osiem minut, Eintracht wyłożył nań 31,5 miliona, zdecydowanie bijąc klubowy transferowy rekord. Wtedy wydawało się to dużo za 22-latka, który w trakcie półrocznego wypożyczenia do Frankfurtu strzelił w Bundeslidze cztery gole. Ale po roku inwestycja zwróciła się po trzykroć. Sprzedanego za 95 milionów Muaniego Kroesche zastąpił dwoma zawodnikami, którzy przynieśli odpowiednio 95 i 75 milionów. Na transfery tej trójki Frankfurt wydał 31,5 miliona, a dostał za nich osiem razy więcej. W ciągu dwóch lat. Mistrzostwo pomnażania pieniędzy przy jednoczesnym osiąganiu celów sportowych.

Nie ma w Niemczech drugiej takiej maszynki do zarabiania pieniędzy na transferach jak w ostatnich latach Eintracht. W Europie klub dołączył pod tym względem do słynących z tego typu dobrej ręki klubów w rodzaju Benfiki, Porto, Ajaksu, czy jeszcze kilka lat temu Sevilli. Frankfurt osiągnął to jednak w dużej mierze… bez sukcesów. Owszem, Puchar Niemiec, Liga Europy, to nie jest nic, a w przypadku klubu, który dekadę temu balansował na krawędzi spadku z ligi, to wręcz bardzo dużo. Ale wciąż nie jest to promowanie piłkarzy na największych europejskich scenach. W Lidze Mistrzów Eintracht grał dotąd tylko raz, co różni go od Dortmundu czy Lipska, które również potrafiły w ostatnich latach sprzedawać, ale nie tylko regularnie występowały w elicie, lecz także grały w fazie pucharowej, czasem dochodząc w niej bardzo daleko.

To jednak Eintracht wyrósł na luksusowy butik dla najbogatszych. To, że po odejściu stamtąd mało kto gra, jak przed transferem, a Lukę Jovicia w Realu Madryt, Sebastiena Hallera w West Hamie, Antego Rebicia w Milanie, Jespera Lindstroema w Napoli, czy Muaniego w Paryżu można wręcz uznać za niewypały, na razie w żaden sposób nie odstrasza potencjalnych nabywców. Wręcz przeciwnie, renoma Eintrachtu zdaje się dopiero rosnąć. Zwłaszcza że pojawiają się też historie pozytywne. W Manchesterze nikt nie narzeka na razie na Marmousha, a w Paryżu 40 milionów wydane na Williana Pacho uznają wręcz za promocję. Już jest pewne, że trzeci sezon z rzędu i czwarty raz w ostatnich siedmiu sezonach klub, do niedawna będący średniakiem Bundesligi i wciąż nienależący do jej najsilniejszych finansowo ekip, sprzeda zawodników za przeszło sto milionów.

Sztafeta trenerów i działaczy

Aktualnie za diamentowe oko Eintrachtu uznaje się Kroeschego, który podpisywał się pod majstersztykami z ostatnich lat. Ale wcześniej przecież transferowe sukcesy klubu przypisywano Benowi Mandze, byłemu szefowi skautingu, a jeszcze wcześniej Frediemu Bobiciowi. Wydaje się jednak, że tak jak odbudowa Eintrachtu nie ma twarzy jednego trenera, lecz sztafety zapoczątkowanej przez Niko Kovaca, w której kolejne dobre zmiany dali Adolf Huetter, Oliver Glasner i Dino Toppmoeller, tak nie ma też twarzy jednego działacza. Cała organizacja zdołała zrobić ze ściągania talentów z różnych stron świata wydajny model biznesowy. A lokalizacja miasta, jego metropolitalny status, gigantyczne lotnisko, a na stadionie fanatyczna publiczność, ułatwiają takie prowadzenie negocjacji, by gracze z innych krajów chętnie słuchali ofert z Frankfurtu.

Jeśli dziś wartość Eintrachtu wyceniana jest na czołową dwudziestkę w Europie, dobra ręka do transferów była w tym absolutnie kluczowa. Dość powiedzieć, że jeszcze dziesięć lat temu klubowym rekordem było 3,8 miliona euro zapłacone w 2008 roku za Brazylijczyka Caio. Oczywiście, że w minionej dekadzie ceny piłkarzy znacząco wzrosły. Nie w takim jednak tempie jak w Eintrachcie. I to wszystko bez wielkiej finansowej szprycy jakiegoś bogatego magnata, lecz organicznie, z pokonywaniem kolejnych barier krok po kroku. Skoro w ciągu kilku lat Eintracht dziesięć razy sprzedawał zawodników za ponad dziesięć milionów euro, to i sam również zaczął przekraczać tę barierę.

Najświeższy przypadek dotyczy następcy Ekitike, 24-letniego Jonathana Burkardta, który przeprowadził się po sąsiedzku z odległej o 40 kilometrów Moguncji. To piłkarz gotowy, ale wciąż rozwojowy, mający za sobą debiut w reprezentacji Niemiec i przeszło 40 goli na poziomie Bundesligi. Jeśli będzie zdrowy, stanie się głównym kandydatem do gry w ataku kadry Juliana Nagelsmanna na najbliższym mundialu. To ruch nie w stylu Eintrachtu, bo dotyczy zawodnika, którego pozyskania wszyscy mu gratulują już w momencie dokonywania transferu. Bardziej typowa w ostatnich latach była ścieżka, w której do Frankfurtu trafiali ludzie anonimowi albo przynajmniej dalecy od powszechnej rozpoznawalności, a wyjeżdżały z niego gwiazdy kupowane przez największe kluby świata. I kogoś takiego pewnie jednak tego lata Kroesche wyczaruje. Możliwości finansowe, które sam sobie wywalczył, pozwalają sięgać po talenty z coraz wyższej półki, wiążące się z coraz mniejszym ryzykiem niepowodzenia. Co może oznaczać, że Liverpool nie jest ostatnim wielkim klubem, który we frankfurckim butiku zostawił masę pieniędzy.

WIĘCEJ NA WESZŁO O ZAGRANICZNEJ PIŁCE:

Fot. Newspix

5 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Piłka nożna

Reklama
Reklama