Za naszymi pucharowiczami taki piątek, że na najbliższe mecze w Europie czekamy z podobnym wytęsknieniem, co na wyrywanie ósemek. Albo poniedziałkowy budzik o szóstej rano. Ewentualnie na kolejny film Patryka Vegi. Jaga zaliczyła prawdziwy blamaż, a Lech postanowił jej dorównać. Rywal może mocniejszy, ale obraz meczu łudząco podobny. Cracovia wytarła swoim przeciwnikiem podłogę. Ledwie połowa lipca, a kibice „Kolejorza” już zostali smyrnięci po twarzach mokrą szmatą.

Lech Poznań – Cracovia 1:4. Kompromitacja Lecha
Nie bójmy się mocnych słów – Lech nie dojechał na sezon 25/26. Albo jest jeszcze na wakacjach, albo wciąż się przygotowuje, albo bez kluczowych gwiazd to zespół, po którym niczego ciekawego nie powinniśmy się spodziewać. Pewnie usłyszymy dzisiaj różne usprawiedliwienia tego wyniku (takie mecze się zdarzają, bla bla bla), ale nie dajcie sobie wmówić żadnej narracji o wypadku przy pracy. Już z Legią lechici wyglądali tak, jakby wyszli na boisko w środku przygotowań i to zajechani po dwóch porannych treningach biegowych. Z Legią, która swoją drogą też blado wypadła w dwumeczu z Aktobe.
Jakkolwiek to brzmi, dziś jednak poznaniacy daliby wiele za dyspozycję z tamtego spotkania. Najbardziej w ich grze rzucała się w oczy ta bezradność w atakach pozycyjnych. Piłkarze w niebieskich koszulkach bez końca wymieniali pomiędzy sobą futbolówkę, ale nic, kompletnie nic z tego nie wynikało. Po pierwszej połowie schodzili z boiska z absurdalnym bilansem – mieli aż 74% posiadania piłki i dwa gole w plecy. To naprawdę duża sztuka, bo Cracovia nawet nieszczególnie musiała konstruować jakieś akcje, żeby prowadzić przy Bułgarskiej.
Bezradność Lecha w pierwszej połowie
Lechici sobie podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali, podawali…
A Cracovia – doskok, agresywny odbiór i cyk, mamy bramkę.
A potem – doskok, agresywny odbiór i cyk, mamy drugą.
O ile stratę Douglasa można usprawiedliwiać jeszcze tym, że został wrzucony na konia, o tyle Gurgul zupełnie się skompromitował. No ludzie kochani – na co on liczył? Jest ostatnim obrońcą, rywal leci do niego jak bulterier, brakuje mu tylko piany na ustach – to naprawdę nie jest najlepszy moment na to, żeby wykonywać niemrawe zwody. Lech podawał więc sobie piłkę przez półtorej minuty, a gdy tylko Cracovia do niej dopadła, to od razu strzeliła gola. Czy to nie dobra alegoria tego, jak wyglądało całe spotkanie?
Jeszcze pod koniec pierwszej połowy Lech się na chwilę przebudził. Skorzystał z prezentu danego przez Henrikssona, który zapomniał, że ma kończyny i przypadkowo zagrał piłkę ręką w szesnastce. Sędzia Sylwestrzak początkowo tego nie wyłapał, ale to jedenastka z gatunku tych bezdyskusyjnych. Pechowa, bo obrońca nie miał żadnej intencji, ale jednak ewidentna, bo ręka wydatnie mu pomogła.
Kontaktowego gola z karnego strzelił Ishak i Lech w teorii miał wszystko, żeby powalczyć o odwrócenie wyniku w drugiej odsłonie.
Dla odmiany – bezradność Lecha w drugiej połowie
Ale nie, to przecież Lech, czyli drużyna z wadliwą mentalnością. W zeszłym sezonie nie wygrał przecież żadnego meczu, w którym jako pierwszy tracił bramkę. Ba! Na osiem takich spotkań przegrał aż siedem, jedyny remis zaliczył dopiero w samej końcówce z GKS-em Katowice. I po przerwie – zamiast rzucić się do konkretów – wyglądał tak, jakby był już pogodzony ze swoim przeznaczeniem. Dalej wymieniał wiele podań, które na nic się nie przekładały. Nie tworzył sytuacji, nie miał pomysłu, ochoczo nadstawiał za to kolejne policzki.
Efekt? Najpierw kapitalna akcja Piły i Hasicia. Obrońca wypuścił kolegę halowym zagraniem, zupełnie jak na jakimś juniorskim turnieju, a ten zezłomował linię defensywy. Tak padł gol na 1:3.
A potem – no nie uwierzycie – kolejna bramka po agresywnym doskoku. Tym razem futbolówkę wygarnął Al-Ammari i Minczew sam ładnym uderzeniem sprzed szesnastki dopełnił dzieła zniszczenia.
1:4. Kosmiczny wpierdziel.
Żałosna postawa „Kolejorza” nakazuje nam nie mieć zbyt wielkich nadziei na awans do Ligi Mistrzów, o który poznaniacy przecież walczą jako mistrz Polski. Zaczęli sezon tak blado, że nie zdziwimy się, jeśli w dwumeczu z Breidablik powtórzą historię ze Stjarnan. Mamy 18 lipca, a Lech uzbierał już tyle porażek na własnym stadionie, co przez cały sezon 24/25. I chyba nic więcej dodawać nie trzeba.
Słówko jeszcze o wygranych, bo naprawdę na to zasłużyli. Przede wszystkim genialną formę pokazał dziś Hasić. Mieliśmy lekki problem z oceną tego zawodnika w zeszłym sezonie – miał wiele przebłysków i sensowne liczby, ale jednocześnie ciągle mieliśmy wrażenie, że pokazuje może dwie trzecie swojego potencjału. A to naprawdę może być gwiazda rozgrywek. Wymarzony debiut zaliczył też Stolijković, który ma po dzisiejszym wieczorze gola i asystę. Jeśli będzie prezentował taką skuteczność w kolejnych meczach, w Krakowie szybko zapomną o kimś takim jak Benjamin Kallman.
Zmiany:
Legenda
NOTY:
Lech Poznań: Mrozek 3 – Gumny 2, Douglas 2, Milić 2, Gurgul 1 (-) – Jagiełło 2, Kozubal 3 – Pereira 3, Thordarson 2, Bengtsson 2 – Ishak 3
Rezerwowi: Skrzypczak 4, Fiabema 3, Szymczak 3, Lisman –
Cracovia: Ravas 5 – Piła 6, Henriksson 3, Wójcik 5 – Kakabadze 5, Al-Ammari 5, Maigaard 5, Olafsson 5 – Hasić 9 (+), Stojilković 8, Minczew 7
Rezerwowi: Knap 5, Atanasov -, Biedrzycki –
Gole: Hasić x2, Stojilković, Minczew, Ishak
Asysty: Hasić, Stojilković, Piła
Asysty 2. stopnia: Minczew, Kakabadze
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- SZOK. Termalica zlała Jagiellonię, a mogła jeszcze wyżej
- Arkadiusz Reca wita się z Legią. “Wybrałem największy klub w Polsce”
- Trela: Nie patrz w dół. Połowa ligi chce do Europy
Fot. Newspix