Nowy selekcjoner nie jest trenerem bez wad, ale już samo to, że nie powiela przywar i ograniczeń poprzedników to jego wielka zaleta. Po jego prezentacji można go uznać za kandydata jedności narodowej.

„Ukaż się duchem i ciałem wszystkim nam ponad podziałem. Przybądź i bądź bez zarzutu tak dla Tutsi, jak dla Hutu” – śpiewał zespół Lao Che w utworze „Kapitan Polska”. W czwartek na prezentacji nowego selekcjonera prawdziwy kapitan Polska, jeśli istnieje, się nie ukazał. Nie ma trenera bez wad, kandydata idealnego, „tak dla Tutsi, jak dla Hutu”. A gdyby nawet był, Cezary Kulesza pewnie i tak by go nie wybrał. Fakt, że o sprawie znów decydował jednoosobowo ten prezes PZPN, kazał fantazjować bardzo przyziemnie. Nie można było spodziewać się selekcjonera marzeń, lecz takiego, który będzie miał możliwie mało wad. Jan Urban niewątpliwie też je ma. Ale to, że inne niż poprzednicy, jest jego bezdyskusyjną zaletą.
Każdy z poprzednich selekcjonerów odchodził z reprezentacji przez splot różnych powodów, ale gdyby próbować uchwycić najważniejsze, u Michała Probierza byłaby to kłótliwość. Jego powtarzalna tendencja do popadania w niepotrzebne konflikty z silnymi jednostkami w drużynie. Ta wada zaszkodziła jego pracy bardziej niż porażka z Finlandią, czy słaba gra zespołu we wcześniejszych miesiącach. O Urbanie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest konfliktowy.
Koszmarną wadą Fernando Santosa była absolutna nieznajomość polskiego futbolu i kompletny brak chęci, by to zmienić. Był przybyszem z obcego świata, który nie miał już w sobie siły, czy energii, by próbować lepiej zrozumieć miejsce, w którym się znalazł. Doświadczenie trenerskie Urbana i to, że jeszcze przed chwilą pracował w polskiej lidze, sprawia, że nie może o tym być mowy. Jest kandydatem wyrosłym z polskiego środowiska ligowego, doskonale znającym każdego piłkarza w Ekstraklasie. Ale też większość polskich piłkarzy w ogóle.
JAN URBAN – KANDYDAT KOMPROMISOWY
Grzechem pierworodnym Czesława Michniewicza były kwestie wizerunkowe. Dałoby się pewnie przełknąć jego defensywne nastawienie, czy nieeleganckie utarczki z dziennikarzami, gdyby nie to, że jego kadrę od pierwszej konferencji ściągał w dół balast połączeń z „Fryzjerem”. Zaczęło się od wojenki o 711 połączeń i okładki „Przeglądu Sportowego” z podpisem „Podzielił Polskę”. Skończyło się aferą premiową, której konsekwencje wokół drużyny, a pewnie i wewnątrz niej, ciągną się do dziś. Jeśli o Urbanie można by dać jakąś okładkę, to z podpisem „Połączył Polskę”. A wizerunkowo to na wejściu jeden z najmocniejszych selekcjonerów. Z podobnym entuzjazmem witany był ostatnio chyba Franciszek Smuda. Co jest dowodem, że sam entuzjazm nie gwarantuje niczego.
Paulo Sousa przez wielu witany był niechętnie ze względu na ludzką niesprawiedliwość, która spotkała jego poprzednika oraz fakt, że był obcy. Nawołując do zmiany kulturowej, wprowadzając odważniejszy sposób gry, wywoływał w części środowiska podobne mechanizmy, jak kilkanaście lat wcześniej Leo Beenhakker. Przedstawicielom polskiej piłki nie podobało się, że naucza, jakby przyjechał z jakiegoś lepszego świata. A już zwłaszcza że na niektórych zawodników to działało. Urban to kandydat kompromisowy. Trener polski, wyrosły z ekstraklasowego środowiska, ale jednak też trochę zagraniczny, mieszkający od lat w Hiszpanii, przesiąknięty tamtejszą mentalnością i spojrzeniem na piłkę. Znający polski futbol, ale mający zawodowy punkt odniesienia z dala od wiślańskiego kominka Antoniego Piechniczka.

Jerzy Brzęczek zbudował wokół kadry atmosferę oblężonej twierdzy. W każdym pytaniu szukał drugiego dna. Wszędzie doszukiwał się ataku. To z jego czasów pochodzi określenie „Niekochani”, którym nazwano serial przedstawiający kulisy jego zespołu. Od momentu nieoczywistego wyboru Zbigniewa Bońka, który wyniósł go na stanowisko, Brzęczek ciągle musiał się mierzyć z porównaniami do Adama Nawałki i wątpliwościami, czy nie dostał pracy na wyrost. I sprawiał wrażenie, jakby udowadnianie, że tak nie jest, zajmowało większość jego uwagi. To zupełnie odmienna mentalność od Urbana, który obejmuje to stanowisko z nienachalną pewnością siebie. Nie musi o niej mówić. Nie musi nikogo do niej przekonywać, co regularnie potrzebuje robić Probierz. Jego naturalny luz i dystans sprawiają, że nie trzeba się obawiać, że za moment za każdym rogiem będzie widział atak.
WPŁYW PRZEZ ROZMOWĘ
Adam Nawałka już po kilku latach od zakończenia pracy stał się wzorcem z Sevres kandydata na to stanowisko. Gdy jednak odchodził, dało się odczuć zmęczenie jego czasem uciążliwym perfekcjonizmem, przesądami, przywiązaniem do dyscypliny. I pilnowaniem, by uprzejmie się uśmiechając, nie powiedzieć niczego. Urban tych wad nie ma. Można z nim porozmawiać o piłce, można się z nim posprzeczać, ale bez zagrywek poniżej pasa. Jego powitalna konferencja była jak powrót do czasów Sousy, gdy słuchało się selekcjonera, by poznać jego spojrzenie na piłkę, a nie zobaczyć, jak odpiera ataki albo wygłasza przygotowany wcześniej miałki przekaz dnia.
Waldemar Fornalik wydał się postacią zbyt przyziemną, ligową, jak na format piłkarzy, z którymi pracował. Nigdy nie zdołał w pełni zdobyć szacunku gwiazd polskiej piłki, ówczesnych finalistów Ligi Mistrzów. Jego wrodzona nieufność w kontaktach z mediami nie pomagała w budowaniu atmosfery wokół kadry. Urban będzie mógł z gwiazdami polskiej piłki rozmawiać z pozycji uczestnika mistrzostw świata, strzelca hattricka na Santiago Bernabeu, byłego reprezentanta, bardzo dobrego piłkarza, a nie tylko dobrego trenera ligowego. To oczywiście nie sprawi, że dla Roberta Lewandowskiego z miejsca stanie się autorytetem, ale będzie mógł z nim porozmawiać jak napastnik z ligi hiszpańskiej z byłym napastnikiem z ligi hiszpańskiej.
Poza tym, Fornalik, podobnie jak wcześniej Franciszek Smuda, okazał się dla kadry trenerem zbyt klubowym. Bazującym na tym, co wypracuje z zawodnikami na treningach w dłuższym okresie. Urban warsztatowo pewnie nie był najlepszym z dostępnych kandydatów, jeśli rozumieć przez warsztat narzędzia treningowe, czy biegłość taktyczną. Nie tylko przez krótką asystenturę u Leo Beenhakkera, wydaje się jednak lepiej niż większość trenerów klubowych przygotowany do wpływania na zawodników poprzez rozmowę, nawet bez wychodzenia na boisko. A to w przypadku selekcjonera kluczowe.
NOWY SELEKCJONER, NOWE WADY
To pewne, że przy okazji prezentacji następcy Urbana będzie można uzupełnić ten tekst dodatkowym akapitem dotyczącym grzechu głównego jego poprzednika. Nie w każdym miejscu nowy selekcjoner reprezentacji Polski odnosił sukces. Jeszcze całkiem niedawno, po zwolnieniu ze Śląska Wrocław, przez niemal trzy lata był na marginesie polskiej piłki i nie wiadomo, czy wróciłby na jej karuzelę, gdyby nie był jako piłkarz legendą Górnika Zabrze. Już dziś dałoby się, nawet wśród Polaków, znaleźć trenerów, którzy w klubach pracowali lepiej, skuteczniej, osiągali korzystniejsze wyniki. Z czasem, w toku pracy Urbana, będą się mocniej ujawniać także wady i ograniczenia, których dziś jeszcze nie widać. Albo jeszcze wydają się zaletami. To już jednak wyraźny krok do przodu, że do katalogu wad będzie można dopisać nowe, zamiast powielać te, które przygniotły już poprzedników.
Po jego pierwszych wystąpieniach medialnych największe nadzieje można mieć właśnie w związku z rzeczami, które brzmią mało powabnie i niewypełnione treścią mogą wydawać się frazesami. Z podkreśleniem znaczenia rozmowy, dialogu. Ze zdaniami w stylu „każda opinia wzbogaca”. Z konstrukcją sztabu, do którego dołączył Jacka Magierę, pierwszego od lat asystenta, którego nie można traktować tylko jako przybocznego selekcjonera, ale kogoś, kto może wnieść do reprezentacji realną wartość. Choćby zabierając debiutanta na inspirujący spacer po parku, czy podtykając mu do przeczytania wartościową książkę.

Pierwsza konferencja to nie był popis nowego selekcjonera, ale powiew normalności dla zatęchłej zwykle atmosfery spotkań PZPN-u z resztą świata. Kulesza zatrudnił za jednym zamachem nie tylko selekcjonera, ale też potencjalnie bardzo dobrego rzecznika związku, który, teatralnie zwracając się do prezesa przy słowach „jak popracuję trochę dłużej”, przywołując zdanie Radosława Kałużnego o „wskazaniu ofiary”, czy odnosząc się do Jakuba Wawrzyniaka w kontekście lewej obrony, potrafił wywołać uśmiech do trójek.
SZTUKA JAZDY NA PICU
Wśród ważnych zdań selekcjonera, oprócz oczywistego, wędrującego do nagłówków, „Probierz popełnił błąd”, czy sugestii, że może czas spróbować innego ustawienia, Urban przemycił kilka pozornie błahych, ale dających nadzieję na zmianę. Mówiąc, że woli powołać dwudziestu piłkarzy i skupić się na budowaniu z nich drużyny, niż zapraszać kogoś na kredyt, odciął się od Probierzowego grania na siebie, czyli tworzeniu „listy debiutantów”, za których będzie mógł sobie kiedyś przypinać ordery. Dodając, że można w ten sposób zrobić komuś krzywdę, zasugerował, że będzie się dla niego liczyło także dobro jednostki. Dał nadzieję, że jako selekcjoner, będzie się wykazywał wyczuciem, intuicją, a nie tylko eksperymentował, żeby ktoś mu nie wytknął, że nic nie robi.
Potencjalnie najważniejsze było jednak to, co mówił o przebudowie reprezentacji, że coś takiego jego zdaniem nie istnieje. Że to naturalny, płynny proces, w którym ktoś wypada z obiegu, a ktoś wskakuje w jego miejsce. Że niesamowicie ważna jest atmosfera i to, czy na zgrupowania przyjeżdża się z ochotą. Takie zdania w ustach polskiego trenera, siłą rzeczy, mają niestety posmak alkoholu. Przyzwyczaiło nas przez dekady to środowisko, że „atmosfera” to chlanie na zgrupowaniach, czy piwko, a czasem trzy, przy wspólnym grillu. To jednak wypaczenie głębokiego sensu tych zdań.
Bo w dzisiejszej piłce trudno wyróżnić się ustawieniem, zagrywkami taktycznymi, czy środkami treningowymi. Dostęp do wiedzy jest tak powszechny, że żaden trener nie rewolucjonizuje dziś piłki, a każdy, nawet najdziwniejszy schemat stałych fragmentów gry, został już gdzieś wymyślony. Oczekiwanie, że ktoś przyniesie zupełnie nową wizję do reprezentacji, gdzie czasu na treningi praktycznie nie ma, jest kompletnie oderwane od rzeczywistości. Od selekcjonera można oczekiwać właśnie tych dwóch rzeczy, o których mówił Urban: że piłkarze będą chętnie przyjeżdżać na zgrupowania i że potem będą robić na boisku to, co potrafią w klubach. To trywialne, ale jeśli Janowi Urbanowi się uda, niczego więcej nie musi. Zbigniew Boniek, w książce Brzęczka, w kontekście Juergena Kloppa nazywał to „jechaniem na picu”. Zwał, jak zwał, ale właśnie tego nam trzeba.
CZYTAJ WIĘCEJ O JANIE URBANIE:
- Sympatia przykrywa wątpliwości. Czy można nie wierzyć w Jana Urbana?
- Urban to racjonalny wybór. Ale po co znowu był ten cyrk?
- Chłód. Jak Urban (nie) dogadywał się z Podolskim
fot. FotoPyk/Newspix