Kiedy Jan Urban opowiadał o składzie swojego sztabu szkoleniowego w powitalnym wywiadzie dla kanału Łączy nas Piłka, określił Jacka Magierę mianem „drugiego trenera”, oddzielając go w ten sposób od Grzegorza Staszewskiego i Marcina Prasoła. I zupełnie nas to rozróżnienie nie dziwi, bo od dawna nie mieliśmy w kadrze sytuacji, by selekcjonerowi towarzyszył w sztabie szkoleniowiec o tak pokaźnym dorobku, z mistrzowskim tytułem na koncie. Na razie strategia komunikacyjna Polskiego Związku Piłki Nożnej jest dość jasna – w centrum uwagi znajduje się wyłącznie Urban, a Magiera ma być – tylko i aż – jego najważniejszym pomocnikiem. Wydaje się jednak, że ta współpraca ma pewien potencjał na przekształcenie się w selekcjonerski duet na wzór Tommy’ego Söderberga i Larsa Lagerbäcka, którzy przed laty dowodzili reprezentacją Szwecji. A już z całą pewnością Magierze będzie znacznie bliżej do statusu „wice-selekcjonera” niż „asystenta”.

Bardzo jesteśmy ciekawi, w jaki sposób Urban i Magiera wszystko między sobą poukładają, bo premierowa konferencja niewiele wyjaśniła. Ten pierwszy jest oczywiście starszy, bardziej doświadczony, no i pewnie gdyby przeprowadzić jakąś ankietę wśród kibiców, to zostałby też uznany w powszechnej opinii za – tak po prostu – lepszego szkoleniowca. Zwłaszcza po kolosalnej katastrofie, jaką okazała się runda jesienna sezonu 2024/25 dla Śląska Wrocław. No ale to Magiera cieszył się przecież nieco wcześniej z wywalczenia z tymże Śląskiem wicemistrzostwa kraju. Sukcesy 48-latka w Legii to także znacznie świeższy temat, niż w przypadku Urbana.
Trudno sobie zatem wyobrazić, by były trener Górnika miał teraz ograniczyć Magierę do roli gościa rozstawiającego pachołki na treningach. Tego rodzaju zadania – ważne, jasna sprawa, ale jednak niezbyt prestiżowe – wezmą na siebie zapewne Prasoł, Staszewski et consortes.
Urban: “Z Holandią chcemy zagrać dobrą piłkę, a nie liczyć na 0:0”
– Wyczuwam takie sugestie, jakby Jacek zszedł piętro niżej. Ale na pewno nie jest to krok do tyłu. To jest reprezentacja Polski, kolejne znakomite doświadczenie. Wydaje mi się, że dla Jacka to jest znakomita sytuacja. Jacek ma niefarbowane blond włosy, ale jest młodym człowiekiem i przed nim naprawdę dużo pracy i bardzo dużo szans, by odbudowywać polską piłkę nożną – zaznacza Urban w przywoływanej już rozmowie. – Wydaje mi się, że Jacek ma cechy pedagogiczne. W pierwszej reprezentacji też pokazują się młodzi zawodnicy, z którymi trzeba odpowiednio się obchodzić, których trzeba ukierunkować.
W jaki sposób Magiera może się zatem odnaleźć w kadrze jako prawa ręka Urbana – drugi trener czy też wice-selekcjoner?
Odwołajmy się do przykładów z historii polskiej i europejskiej piłki.
Jacek Magiera drugim trenerem w sztabie Jana Urbana. Co wniesie do reprezentacji?
Spis treści
- Jacek Magiera drugim trenerem w sztabie Jana Urbana. Co wniesie do reprezentacji?
- Wariant szwedzki. Lars i Tommy - duet systemowy
- Wariant polski. Walka o wpływy nie kończy się nigdy
- Wariant niemiecki. Rewolucjonista i jego wsparcie
- Wariant polski, wersja II. "Janosik" kręci stoperem
- Magiera w sztabie Urbana. Odwrócenie trendu w reprezentacji Polski
- Powrót do punktu wyjścia czy nowe otwarcie? Magiera na rozdrożu
- Czytaj więcej na Weszło:
Wariant szwedzki. Lars i Tommy – duet systemowy
Jeśli chodzi o pamiętny duet selekcjonerski ze Skandynawii, to tam podział ról – przynajmniej w początkowej fazie współpracy – był dojść klarowny. W 1998 roku selekcjonerem drużyny narodowej został Tommy Söderberg, który wcześniej przez parę lat zarządzał szwedzką młodzieżówką. Lars Lagerbäck – również mający doświadczenie z pracy z drużyną U-21, a także z reprezentacją B – dołączył zaś do sztabu jako asystent. To tło jest dość istotne – to prawda, że zarówno Söderberg, jak i Lagerbäck mieli za sobą trenerskie przetarcie w futbolu klubowym, ale w drugiej połowie lat 90. obaj byli już solidnie zakotwiczeni w strukturach szwedzkiej federacji. Zaakceptowali to, że są częścią systemu, do pewnego stopnia porzucając w ten sposób osobiste ambicje, będące nieodłącznym elementem piłki klubowej.
Lagerbäck zadeklarował nawet przed laty w rozmowie z Weszło, że gdy od 2000 roku zaczęto oficjalnie mówić o duecie selekcjonerów w reprezentacji Szwecji, nie wpłynęło to na jego sytuację. – Patrzę na to inaczej – wszyscy mówią o pierwszym trenerze, a pracę zawsze wykonuje cały sztab. Nie ma znaczenia, ilu jest szkoleniowców – trzeba podjąć odpowiednie decyzje i ponieść za nie odpowiedzialność. A to, jak tytułuje nas prasa, nie ma dla mnie znaczenia. Sam niczego nie osiągam. Nie podoba mi się to ekstremalne skupienie na jednym trenerze czy selekcjonerze. Nie zależy mi na byciu numerem jeden, tylko na pracy.
Szwedzka odpowiedź na kultową reklamę Nike. Duet „Lars-Tommy” w rolach głównych.
Przyjęło się sądzić, że w tandemie Söderberg-Lagerbäck ten pierwszy skupiał się na – ujmijmy to – zarządzaniu grupą, podczas gdy drugi koncentrował się na zagadnieniach czysto taktycznych. Ale to bardzo uproszczony obraz sytuacji. Skąd o tym wiemy? Choćby z pewnego nagrania, które wyciekło do szwedzkich mediów w 2003 roku. Dziennikarze dotarli wówczas do zapisu ożywionej rozmowy trenerów, którzy w przerwie meczu z Senegalem w 1/8 finału mistrzostw świata w Korei Południowej i Japonii debatowali nad zmianami. Lagerbäck uważał, że należy już w tym momencie ściągnąć z boiska Marcusa Allbäcka. Söderberg nie chciał się na to zgodzić, ponieważ Allbäck był mocno krytykowany za swoje występy na mundialu i już poprzednie spotkanie zakończył po 45 minutach.
– Złamalibyśmy chłopaka. Jest mi go szkoda, przeżywa trudny czas – stwierdził w końcu Söderberg, zamykając w ten sposób dyskusję. Finalnie Allbäck opuścił murawę w 65. minucie spotkania, a reprezentacja Szwecji uległa Senegalczykom po złotym trafieniu Henriego Camary w dogrywce.
Mówimy zatem o typowo meczowej decyzji, o której przesądził Söderberg. I odwrotny przykład – kiedy selekcjonerzy reprezentacji Szwecji walczyli o powrót Henrika Larssona do kadry przed Euro 2004, kontakt ze słynnym napastnikiem utrzymywał Lagerbäck. Właśnie on odebrał telefon z informacją, że piłkarz zgadza się na ponowne powołanie do drużyny narodowej. Trudno więc mówić o prostym podziale obowiązków między trenerem budującym relacje i trenerem-taktykiem.
Duet „Lars-Tommy” rozpadł się w 2004 roku, po mistrzostwach Europy w Portugalii. Lagerbäck pozostał na stanowisku selekcjonera drużyny narodowej i piastował je do 2009 roku, natomiast Söderberg jak gdyby nigdy nic wrócił do pracy z kadrą U-21 i zarządzał nią przez kolejnych osiem lat, aż do zakończenia trenerskiej kariery. Tam także znalazł zresztą mocnego partnera do współpracy w osobie Jörgena Lennartssona. – Oczywiście nie można dopuścić do tego, by w reprezentacji zapanowała stagnacja. Ale przeprowadzanie zmian tylko po to, żeby zmienić cokolwiek, bez żadnego głębszego sensu, jest moim zdaniem absurdalne – uważa Lagerbäck. – W szwedzkiej federacji pewne rzeczy rozwijaliśmy całymi latami. Od organizacji zgrupowań poczynając, na taktyce kończąc. Szwedów nigdy nie kojarzono z efektownym futbolem, ale myślę, że udało nam się zapracować na znacznie większy szacunek dla naszej gry, odkąd podjąłem pracę z kadrą. Najważniejsze jednak są i zawsze będą wyniki, które wymagają świetnej organizacji. Nie można się wstydzić zachowawczego stylu, jeżeli jest on korzystny dla zespołu.
Summa summarum Söderberg i Lagerbäck poprowadzili reprezentację Szwecji na trzech dużych turniejach. W 2000 roku ich podopieczni polegli w fazie grupowej mistrzostw Europy, dwa lata później dotarli do 1/8 finału mundialu, a w 2004 roku osiągnęli ćwierćfinał Euro.

Wariant polski. Walka o wpływy nie kończy się nigdy
Na krajowym podwórku przykładów naprawdę mocnych sztabów szkoleniowych nie trzeba długo szukać. Wystarczy się na moment cofnąć do okresu największych sukcesów reprezentacji Polski, czyli do lat 70. Selekcjonerem Biało-Czerwonych był wówczas Kazimierz Górski, ale ważną rolę w przygotowaniu drużyny do wielkich imprez odgrywali także Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau. Ten pierwszy zastąpił zresztą Górskiego na ławce trenerskiej po igrzyskach olimpijskich w Montrealu, a ten drugi zajmował selekcjonerski stołek na przełomie lat 80. i 90. – Po raz pierwszy jako drugi trener reprezentacji usiadłem na ławce w kwietniu 1972 roku w Starej Zagorze. W pamiętnym meczu eliminacji olimpijskich z Bułgarią, który z powodu skandalicznych decyzji sędziego Padureanu przegraliśmy 1:3. Od początku eliminacji do igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 roku, przez same igrzyska i eliminacje mistrzostw świata 1974, pracowaliśmy w kadrze tyko we dwóch. Dopiero potem, jak przyszły sukcesy, złoty medal olimpijski, drużyną narodową i jej otoczeniem zainteresowały się różne czynniki, między innymi służby i zaczęli wsadzać dla reprezentacji swoich ludzi – opowiadał z przekąsem Gmoch w wywiadzie dla portalu Niezależna.pl.
Gmoch: Patrzę na „xG” i głupieję. Jestem stary, ale muszę nadążać
– Kiedy tylko nasz duet odpowiadał za wyniki, to był fantastyczny czas. Jako pierwszy wprowadziłem bank informacji o rywalach oraz wiele nowinek naukowych, które miały zastosowanie w futbolu. Pan Kazimierz był zawsze otwarty na nowości – zapewnia Gmoch. – Od pana Kazimierza nauczyłem się spokoju na zewnątrz. Nigdy nie dawał po sobie poznać, że targają nim emocje. Kiedy mówiłem, że media strasznie po nas jadą, powtarzał: „Jacuś, psy szczekają, a karawana jedzie dalej”. Radził, że jeśli chcę być kiedyś pierwszym trenerem reprezentacji, to muszę grać w brydża, pić kawkę i koniaczek. To był wielki człowiek i wspaniały nauczyciel. Był dla zawodników zupełnie innym szkoleniowcem, niż jego poprzednik Ryszard Koncewicz. „Faja” był typem feldfebla, jego zdanie było najważniejsze. O dyskusji nie mogło być nawet mowy. A pan Kazimierz potrafił słuchać i wyciągać wnioski, po czym i tak wybierał optymalne rozwiązanie.
„Pan Kazimierz wszystkie biurokratyczne kwestie, całą pisaninę, zlecał właśnie mnie do roboty. A jak późno wracał do domu w trudnym okresie, to pani Maria dzwoniła z krótką informacją: Panie Jacku, Kazio przyszedł. Leciałem wtedy do niego i ustalaliśmy powołania, żeby można było przedstawić do akceptacji na zarządzie. Czasami siedzieliśmy do drugiej-trzeciej w nocy i analizowaliśmy sytuację”
Jacek Gmoch w rozmowie z Adamem Godlewskim
W tym przypadku dużo łatwiej przychodzi zatem zaznaczenie granic między obszarami zainteresowań selekcjonera i jego asystenta. Różnice między Górskim a Gmochem uwidoczniły się zresztą dobitnie po tym, jak autor „Alchemii futbolu” sam chwycił za ster w kadrze. Z – ujmijmy to delikatnie – nie najlepszym skutkiem, bo jego kadencja wzbudza przecież kontrowersje do dziś, a mundial w Argentynie wiąże się z wielkim niedosytem. – Kazimierz Górski był najważniejszy, my byliśmy dodatkiem. Ludźmi, z usług których korzystał – twierdzi tymczasem Andrzej Strejlau na łamach „Przeglądu Sportowego”. Jego zdaniem Gmoch z premedytacją przecenia swoje znaczenie w układance Górskiego. – Każdy miał swoją rolę, Jacek kierował bankiem informacji. Nikt nie podważa jego zaangażowania. Tylko jak słyszę, że kładł podwaliny pod system szkolenia… […] . Oczywiście były dyskusje, ale nasz głos był doradczy. Znałem swoje miejsce w szeregu. Gdy przychodzą wielkie sukcesy, asystent jest tłem pierwszego szkoleniowca. Tak jak w przypadku porażki. To selekcjoner, a nie jego współpracownicy, jest katowany przez media.
Mamy więc do czynienia z bardzo poważną różnicą spojrzeń – z niektórych opowieści Gmocha wynika, jakoby w czasach Górskiego był on właściwie mózgiem całej operacji o kryptonimie „Reprezentacja Polski”, podczas gdy Strejlau zarówno Gmocha, jak i samego siebie umieszcza na drugim planie, w cieniu selekcjonera. Sporu pomiędzy sędziwymi szkoleniowcami oczywiście nie rozstrzygniemy, ale z całej tej historii Urban i Magiera i tak mogą wyciągnąć cenną lekcję. Będzie bowiem niezwykle istotne, by swoją współpracę – na jakichkolwiek zasadach sobie ją wcześniej wewnętrznie ustalą – przedstawili opinii publicznej w ramach spójnej narracji.
Ostatnie, czego byśmy po tej kadencji potrzebowali, to jakieś wywlekanie brudów i wzajemne marginalizowanie czy deprecjonowanie osiągnięć.
– Andrzej i Jacek to było dopełnienie naszej futbolowej trójcy świętej, którą stworzył pan Kazimierz. Nie mam wątpliwości, że Górski dobrał z pełną premedytacją właśnie Gmocha i Strejlaua; ludzi o różnym spojrzeniu na piłkę i diametralnie odmiennych charakterach – twierdzi Jan Tomaszewski w materiale Fundacji Kazimierza Górskiego. – Oni od początku nie za bardzo się lubili. I to było po myśli selekcjonera, który zagrał na ich ego.

Wariant niemiecki. Rewolucjonista i jego wsparcie
Przełom wieków to jeden z najbardziej nieudanych okresów w historii niemieckiej drużyny narodowej. Niech nikogo nie zmyli srebrny medal wywalczony na mistrzostwach świata w 2002 roku. Dużo więcej o ówczesnej kondycji Die Mannschaft mówi rozczarowujący występ na mundialu we Francji i jeszcze gorsze Euro 2000. Czarę goryczy przelały kolejne mistrzostwa Starego Kontynentu, te rozegrane w Portugalii – niemiecka ekipa ponownie poległa już w fazie grupowej turnieju, gdzie nie udało jej się wygrać nawet meczu z reprezentacją Łotwy. Oczywiście selekcjoner Rudi Völler nie mógł przetrwać takiego blamażu. Na dwa lata przed kolejnym mundialem Niemcy, które tym razem miały być gospodarzem turnieju, znalazły się więc w paskudnym położeniu. Bez selekcjonera, z zespołem w rozsypce.
Na dodatek Ottmar Hitzfeld, będący wówczas na fali po wielkich sukcesach z Borussią Dortmund i Bayernem Monachium, pozostał głuchy na desperackie wręcz apele szefostwa DFB i nie przejął kadry z rąk Völlera. – Nie mam planu B – przyznał z rozbrajającą szczerością Gerhard Mayer-Vorfelder, prezes federacji.
Ostatecznie nowym selekcjonerem został 40-letni Jürgen Klinsmann – człowiek bez poważniejszego trenerskiego przetarcia, ale za to sypiący jak z rękawa rewolucyjnymi koncepcjami dotyczącymi zarówno kwestii taktycznych, szkoleniowych, jak i komunikacyjnych. Jeśli chodzi o ten trzeci obszar, mistrza świata z 1990 roku miał wspierać Oliver Bierhoff, nowo mianowany dyrektor Die Mannschaft. Z kolei przy przesuwaniu taktycznej wajchy w kierunku ofensywnego, odważnego futbolu Klinsmann skorzystał z pomocy Joachima Löwa, szkoleniowca zbierającego od dekady doświadczenia w piłce klubowej. – Całą karierę spędziłem grając, potrzebuję więc mieć u swego boku kogoś, kto spędził wiele lat na ławce rezerwowych – żartował w 2004 Klinsmann ze swojego nowego asystenta. Zaraz dodał jednak znacznie poważniej: – Znam Löwa od wielu lat i był moim faworytem do tej roli. Mam zamiar powierzyć mu mnóstwo odpowiedzialnych zadań.
Mecz Niemcy – Polska na MŚ 2006. Klinsmann szaleje przy linii bocznej, Löw zachowuje więcej spokoju.
Jak na niemieckie realia, Löw w 2004 roku nie mógł uchodzić za wielkiego trenera. Owszem, w sezonie 1996/97 powiódł VfB Stuttgart do triumfu w Pucharze Niemiec, a potem dotarł też z tym klubem do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, ale w późniejszym okresie jego kariera nie układała się najlepiej. Nie ma przypadku w tym, że przed dołączeniem do sztabu reprezentacji „Jogi” znajdował zatrudnienie w klubach tureckich i austriackich, a nie – dajmy na to – w czołowych ekipach 1. Bundesligi.
– Klinsmann nie jest trenerem. Bierhoff nie jest managerem. Löw jest doświadczony, zgoda, ale to przecież zaledwie asystent. Ta trójka ma wprowadzić niemiecki futbol w nową erę? Szczerze w to wątpię – wypalił bez ogródek Rudi Assauer, wieloletni działacz Schalke 04. Wielu przedstawicielu klubów z niemieckiej ekstraklasy podzielało ten pogląd. Jak wspomina Raphael Honigstein w książce „Das Reboot”, reformatorskie zapędy Klinsmann były odbierane jako niemalże obraźliwe. – On ma powoływać piłkarzy do reprezentacji, trenować ich, motywować i ustawiać na boisku. W tym względzie Borussia Dortmund oferuje mu stuprocentowe wsparcie. Natomiast nie może być tak, że selekcjoner będzie nieustannie wszystko kwestionował – pieklił się Michael Meier, dyrektor generalny BVB.
Sześciu wspaniałych. Selekcjonerzy, którzy wygrali co najmniej 10 meczów na mundialach
Klinsmann trzymał się jednak swojej bezkompromisowej postawy i regularnie rozpalał emocje wokół kadry różnymi zdumiewającymi posunięciami czy wypowiedziami. Skupiał na sobie uwagę z wdziękiem godnym gwiazdy rocka. Tymczasem Löw wytrwale odwalał lwią część treningowej roboty. Zresztą niemieccy dziennikarze szybko się w tym wszystkim połapali i to asystent selekcjonera stał się głównym adresatem pytań dotyczących zagadnień typowo taktycznych. Taki układ pasował zarówno Klinsmannowi, jak i Löwowi. Koniec końców przyniósł też sukces reprezentacji Niemiec w postaci trzeciego miejsca na mistrzostwach świata w 2006 roku.
Po turnieju selekcjoner nie przedłużył kontraktu, a Löw przejął lejce z jego rąk i powiódł Die Mannschaft do dalszych triumfów.
– Jürgen położył fundamenty, a my kontynuowaliśmy jego pracę – mówił uprzejmie Löw na antenie ESPN. Było to już po wywalczeniu mistrzostwa świata w 2014 roku. – Z Jürgenem rozpoczęła się nowa epoka niemieckiej piłki. Dokonał kluczowych zmian, na których do dziś korzystamy. To on znalazł kadrze nowego dyrektora, psychologa sportu, amerykańskich trenerów przygotowania fizycznego. To były drastyczne zmiany, ale nadzwyczaj ważne. Bez nich, nie osiągnęlibyśmy sukcesów. Jürgen to człowiek, który wie czego chce, idzie prosto do celu i ma w sobie siłę, by przeforsować swoje pomysły mimo sprzeciwów środowiska.
Można się domyślać, że podążenie śladem naszych zachodnich sąsiadów stanowi wymarzony scenariusz dla Magiery. Urban odnosi sukces w kadrze, po paru latach ustępuje ze stanowiska i o jego następcy nie ma nawet większej dyskusji. Magierze pozostawałoby tylko przenieść klamoty z jednego biura do drugiego.

Wariant polski, wersja II. „Janosik” kręci stoperem
Tylko czy Magiera mógłby odnaleźć się u boku Urbana na podobnej zasadzie, jak Löw przy Klinsmannie? Uzasadnione wątpliwości w tej kwestii ma analityk Michał Zachodny, który chyba słusznie wskazuje, że są to szkoleniowcy o zbyt podobnym podejściu do pracy treningowej, by podzielić się zadaniami w taki właśnie sposób. – Dziwi mnie ta współpraca. Patrząc na tych dwóch szkoleniowców, i na to, jak dotychczas pracowali, to widzę ogromne podobieństwo. A więc chęć do wycofania się z roli osoby prowadzącej treningi – takiej bardzo zaangażowanej w tworzenie materiałów. Oczywiście to może nie być rolą selekcjonera, ale czy też nie powinno być już rolą asystenta tego selekcjonera? Nie wiem, czy jesteśmy gotowi na taką współpracę – zastanawia się Zachodny na antenie TVP Sport.
Trochę (ale tylko trochę!) podobnie jak w duecie Klinsmann-Löw, obowiązkami w polskiej kadrze podzielili się natomiast Paweł Janas i Maciej Skorża w latach 2003-2006. Ten pierwszy był znany ze swojej legendarnej już dziś filozofii „nie wpierdalania się”, podczas gdy ten drugi w tamtym okresie dopiero rozkręcał swoją trenerską karierę w seniorskiej piłce i funkcja asystenta selekcjonera (którą łączył z pracą w klubach) była dla niego naprawdę dużą nobilitacją. Skorża był wówczas świeżo po trzydziestce. Dziś młodzi szkoleniowcy bardzo śmiało poczynają sobie w Ekstraklasie, ale przed dwiema dekadami stanowiło to swego rodzaju ewenement.
– Pierwszy raz z trenerem Paweł Janasem spotkałem się na zgrupowaniu reprezentacji Polski. Większość zajęć prowadził trener Skorża, prowadził także odprawy – opowiadał nam Adrian Sikora, reprezentant za Janasa. – Trener Janas podczas treningów bardziej się przyglądał, ewentualnie jak miał jakieś sugestie, wtedy się wtrącał. Odprawy wszystkie też prowadził trener Skorża. Na pewno trener Janas dawał dużą swobodę swoim asystentom – dodaje Marcin Radzewicz.
Nie sposób nie przytoczyć tutaj również tego fragmentu wspomnień Grzegorza Szamotulskiego:
Odprawy w reprezentacji bywały komiczne. Mianowicie wydawało się, że to Maciej Skorża, jest pierwszym trenerem, a Paweł tylko jego asystentem.
– Maciek, jedziesz – mówił Janas i odsuwał się w kąt.
A Maciek jechał, to znaczy mówił co i jak. Kiedyś właśnie trwała taka odprawa, Skorża mówił długo i dokładnie, starał się nam wszystko przekazać w najdrobniejszych szczegółach. Wreszcie skończył i zwrócił się w kierunku przełożonego.
– Ma pan coś do dodania?
A “Janosik” na to, kręcąc zawieszonym na sznurku stoperem:
– Zimno jest. Rozgrzejcie się, żeby wam nic nie pierdolnęło.
W podobne tony uderzał także Tomasz Kłos. – Większość treningów prowadził Maciek. Dostał swobodę od trenera Janasa, tylko przy kluczowych wariantach zabierał głos trener Janas. Maciek był też odpowiedzialny za analizy meczowe, też przed meczem swoje słowa wtrącał. Te dwie godziny przed spotkaniem dużo z nami rozmawiał. Widać było, że bardzo chciał. Ta praca była jego miłością, on wkładał w nią całego siebie. Po treningu często szedł dalej analizować, gdy my odpoczywaliśmy. Myślę, że czasem siedział też po nocach, coś jeszcze analizując. […] Trenował zawodników, którzy grali w mocnych klubach, którzy mieli za sobą kilkadziesiąt meczów w reprezentacji. Ale powiem szczerze – nie bał się ich. Miał odwagę. Nie za bardzo ktoś chciał wchodzić z Maćkiem w dywagacje.
Trener reprezentacji, ale nie selekcjoner. Druga część historii Macieja Skorży
O swoim miejscu w szeregu Skorża przekonał się jednak nadzwyczaj boleśnie po pamiętnych powołaniach na mundial w Niemczech. Janas w ramach telewizyjnego show nieoczekiwanie pominął paru doświadczonych kadrowiczów, do których jego asystent zdążył już wcześniej puścić oczko, niejako gratulując powołania na turniej. Skorża myślał, że jest na bieżąco z najważniejszymi dla ekipy Biało-Czerwonych decyzjami, a tymczasem zrobiono z niego – mówiąc brutalnie – durnia. Podobno podał się wtedy do dymisji, której nie przyjęto. – Wiem, że trener Skorża chciał zrezygnować. Moim zdaniem, z jednej strony, gdyby wtedy odszedł, pokazałby dużą klasę. Gdzieś jesteśmy razem dwa-trzy lata, budujemy chemię jako grupa, dopinamy to, żeby awansować, i taka decyzja. Żałuję, że tak się stało – przyznaje z goryczą Kłos.
Janas i Skorża długo zdawali się być zgrabnie dobrani na zasadzie przyciągających się przeciwieństw. Ale puenta ich współpracy była fatalna. Gdy podczas mistrzostw świata kadra całkowicie się już posypała, na konferencję prasową nie pofatygował się ani selekcjoner, ani jego asystent, tylko kucharz Tomasz Leśniak.

Magiera w sztabie Urbana. Odwrócenie trendu w reprezentacji Polski
Historie ciekawie skonstruowanych sztabów szkoleniowych można rzecz jasna mnożyć bez końca. Na przykład Brazylijczycy lubili niegdyś dołączać do nich utytułowanych trenerów w roli swego rodzaju doradców czy koordynatorów. Dobry przykład stanowi tu choćby Mário Zagallo, który w latach 1958-1962 wywalczył dwa tytuły mistrza globu jako zawodnik, w 1970 roku zatriumfował na mundialu jako selekcjoner, a w 1994 roku – jako asystent selekcjonera. Na kolejny turniej ponownie zresztą pojechał, tym razem znów jako pierwszy trener, ale już bez końcowego sukcesu – Canarinhos przegrali bowiem finałowe starcie z Francją 0:3.
Argentyńczycy podczas mistrzostw świata w Katarze postawili na sztab naszpikowany eks-gwiazdami drużyny narodowej. Lionela Scaloniego otaczali Walter Samuel, Roberto Ayala oraz Pablo Aimar. Na podobne rozwiązania decydują się też bardzo często Holendrzy, o czym mieliśmy okazję się przekonać za kadencji Leo Beenhakkera w reprezentacji Polski. Współpracowali z nim między innymi między innymi Dariusz Dziekanowski, Adam Nawałka i Jan Urban. Z nieco innego klucza zatrudniony został natomiast Bogusław Kaczmarek. – Beenhakker stosował trzy zasady: patrz, słuchaj i działaj. Nie miał wielkiej wiedzy o polskiej piłce, ale otoczył się ludźmi, którzy doskonale znali te realia. Sam jako trener prowadziłem wielu ówczesnych reprezentantów. Darek Dziekanowski miał za sobą świetną karierę piłkarską i był jeszcze młody jako trener. Nasze grono uzupełnił Adam Nawałka, który wiele elementów podpatrzonych u Leo mógł wykorzystać, gdy sam objął kadrę – wspominał „Bobo” na antenie TVP Sport. – Holenderskich trenerów charakteryzuje to, że są ludźmi wykształconymi, nie inaczej było w przypadku Beenhakkera. Był fenomenalny jeśli chodzi o zarządzanie zawodnikami, stosował sztuczki socjotechniczne, przez które potrafił budować ich pewność siebie.
Jasna strona księżyca. Opowieść o kadrze Leo Beenhakkera
W ostatnich latach w polskiej kadrze nie mieliśmy jednak do czynienia ze zbyt mocno obsadzonymi sztabami. Asystentem Adama Nawałki był Bogdan Zając, który wielkiej kariery jako pierwszy trener ani wcześniej, ani później nie zrobił. Na swoich zaufanych ludzi postawił także Jerzy Brzęczek, żeby wymienić choćby Tomasza Mazurkiewicza czy Radosława Gilewicza. Z kolei Czesław Michniewicz ściągnął do drużyny narodowej Kamila Potrykusa, a Fernando Santos otoczył się starymi znajomymi z Portugalii. Jego łącznikiem ze światem polskiego futbolu został zaś ekspert telewizyjny Grzegorz Mielcarski, co było – jeśli się nad tym zastanowić – dość kuriozalne. Więcej komplementów otrzymywał zespół skompletowany przez Paulo Sousę, złożony ze specjalistów z Półwyspu Iberyjskiego oraz Włoch.
Michał Probierz do sztabu Biało-Czerwonych przywrócił Roberta Góralczyka (wcześniej współpracował też z Nawałką), no i zaufał stawiającemu pierwsze kroki w trenerce Sebastianowi Mili. – Uważam, że opinie o braku doświadczenia tych ludzi są krzywdzące i wręcz obraźliwe. Każdy przy odrobinie dobrej woli się zgodzi, że to jeden z najbardziej doświadczonych sztabów, jakie udało się zbudować w naszej kadrze narodowej – przekonywał Probierz na łamach „Przeglądu Sportowego”.
Widać jednak wyraźnie, że kolejni selekcjonerzy raczej nie otaczali się zbyt mocnymi osobowościami. Oczywiście wrzucenie wszystkich asystentów z ostatnich lat do szufladki potakiwaczy byłoby zwyczajnie krzywdzące, no ale umówmy się, że Zając, Mila czy Potrykus to nie jest ta sama półka, co Jacek Magiera.
Trudno sobie wyobrazić, by Urban decydował się na współpracę z Magierą po to, by później go lekceważyć.

Powrót do punktu wyjścia czy nowe otwarcie? Magiera na rozdrożu
Obaj szkoleniowcy znają się oczywiście doskonale z Legii Warszawa. Wtedy też to Jan Urban był numerem jeden w sztabie szkoleniowym, a Jacek Magiera dopiero pracował na nazwisko w trenerce. Zresztą ze zmiennym szczęściem, bo nie brakowało przecież takich, którzy nie widzieli w nim potencjału na szkoleniowca z prawdziwego zdarzenia. Mawiano, że nie ma do tego odpowiedniego charakteru. Złośliwie nazywano go „przewodnikiem wycieczki szkolnej”.
– Kluczowa jest aura, którą roztaczasz wokół siebie – energia do pracy, opanowanie, poświęcenie, przekonanie do swoich działań, tworzenie relacji. Taka jest moja droga do sukcesu – deklarował tymczasem sam szkoleniowiec na łamach Weszło w 2023 roku. Twierdził, że przestał się przejmować powierzchownymi opiniami. – Kiedyś za wiele o pewnych rzeczach myślałem, za dużo rozpamiętywałem. Moja zmiana w gruncie rzeczy nie jest nie wiadomo jaka. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie stałem się innym człowiekiem. Nadal mam ten sam standard pracy i to samo podejście, natomiast faktycznie więcej rzeczy dookoła mam gdzieś. Nie interesuje mnie co ktoś niekompetentny, bez odpowiedniej wiedzy sobie pomyśli i co powie lub napisze. Wielokrotnie słuchałem ekspertów i innych ludzi dookoła piłki, którzy mówili kompletne bzdury na temat tego, co się działo w środku i tworzyli swoje narracje. Rozpamiętywałem to, co było złe.
Magiera: – Nauczyłem się mieć gdzieś to, co ktoś sobie pomyśli
Czyżby jednak Magiera – godząc się w 2025 roku na funkcję asystenta w sztabie Urbana – przyznawał sceptykom rację? Wracał do punktu wyjścia?
Chyba nie, bo to wciąż reprezentacja Polski. Mało tego! Reprezentacja Polski w kryzysie, której realnie grozi klęska w eliminacjach do mistrzostw świata. Magiera może więc argumentować, że podejmuje się u boku Urbana ryzykownej i brawurowej akcji ratunkowej, a nie zaczepia się na wygodnej posadce w PZPN. Ale ostateczny odbiór jego decyzji zależeć będzie od tego, jak obaj trenerzy poukładają swoją współpracę. Jeżeli bowiem Magierze faktycznie bliżej będzie w najbliższym czasie do statusu wice-selekcjonera, czy wręcz równorzędnego partnera dla Urbana, to praca z drużyną narodową niewątpliwie może w jego przypadku solidnie zaprocentować.
A co jeśli przepadnie gdzieś za plecami Urbana, wyblaknie, a cały ten projekt zakończy się spektakularną klapą, czego przecież nie można wykluczyć, mając na uwadze ostatnie lata w wykonaniu reprezentacji Polski? Cóż, dobrze wiemy, jak trudno przychodzi byłym selekcjonerom udany powrót do piłki klubowej.
Wice-selekcjonerowi będzie pewnie jeszcze trudniej.
Czytaj więcej na Weszło:
- Kulesza wprost o celu dla Jana Urbana. “Wierzymy”
- Urban: Mój punkt widzenia na futbol jest podobny do Beenhakkera
- „Jan Urban ma wiele z Rafy Beniteza”
- Chłód. Jak Urban (nie) dogadywał się z Podolskim
- Jan Urban w Osasunie, czyli coś więcej niż hat-trick z Realem
- Urban to racjonalny wybór. Ale po co znowu był ten cyrk? [KOMENTARZ]
- Probierz zabrał głos na temat Urbana. “Jesteś odpowiednim człowiekiem”
fot. NewsPix.pl / FotoPyk