W ostatnich półfinałach Ligi Mistrzów brało udział pięciu Polaków, co sprawia, że możemy mieć lekko zakrzywione postrzeganie tego, jak wygląda sukces rodaka za granicą. To sprawia, że postaci takie jak Marcin Kamiński czy Robert Gumny postrzega się czasem jako wracające do Polski z podkulonym ogonem. Kompletnie niesłusznie.

Gdy Wisła Płock poprzednio była beniaminkiem Ekstraklasy, zaskoczyła Polskę, podpisując krótko po awansie kontrakt z Dominikiem Furmanem. Wprawdzie trzykrotny reprezentant Polski chwilę wcześniej boleśnie odbił się od lig francuskiej i włoskiej, ale wciąż miał tylko 24 lata, więc wspomnienie czasów, gdy był uznawany za talent polskiej piłki, nie było odległe. W kolejnych latach rozegrał dla „Nafciarzy” przeszło 200 meczów. Niezależnie od rozstania w gigantycznym konflikcie, dla ludzi z innych części Polski stał się współczesną twarzą tego klubu.
💙🤍💙 W niebiesko-biało-niebieskiej rodzinie witamy Marcina Kamińskiego!
Doświadczony obrońca przychodzi do nas na zasadzie wolnego transferu i podpisał kontrakt, który będzie obowiązywał do 30 czerwca 2027 roku. 🤝
🔗 https://t.co/MB5rX3h3IX pic.twitter.com/QFnDxw5HRk
— Wisła Płock (@WislaPlockSA) July 2, 2025
Tym razem „Nafciarze” znów zaskoczyli transferem Polaka wracającego z zagranicy, ale podpisanie kontraktu Marcina Kamińskiego z beniaminkiem Ekstraklasy nie wywołało większego szumu. Transfer wart odnotowania, ale nic, co kogokolwiek by elektryzowało. Mowa o zawodniku starszym, bo 33-letnim, którego czasy jako nadziei polskiej piłki, są bardziej odległe. Do tego z łatką niespełnionego talentu, którego w kadrze próbowało kilku selekcjonerów, ale żaden nie nabrał pełnego przekonania. Nawet jeśli wiele z tego jest prawdą, to wciąż krzywdzące spojrzenie na karierę wychowanka Lecha Poznań. A jego zagraniczną przygodę można potraktować jako przyczynek do szerszej dyskusji o emigrujących Polakach.
Polska piłka pod względem personalnym znajduje się w dziwnym momencie. Ma dwóch przedstawicieli w Barcelonie. Inny zagrał właśnie w finale Ligi Mistrzów, a kolejny siedział w nim na ławce. W półfinale ostatniej edycji był jeszcze następny Polak, już piąty. Jeśli poupychać ich wszystkich w wyjściowym składzie, reprezentacja wydaje się naszpikowana piłkarzami Barcelon, Interów i Arsenalów. W ostatnich latach polscy kibice byli świadkami ekstremalnie udanych karier rodaków, którzy pokazywali, że się da. To jednak pojedyncze przypadki. Polski futbol to „Zidanes y Pavones”. Drużyna mieszcząca gwiazdy obok wyrobników. Nie zawsze solidnych.
Średni poziom piłkarza
Siłą rzeczy mamy zakrzywiony obraz tego, czym jest udana kariera zagraniczna. Wiedząc, że da się wyjechać z Lecha, Zagłębia czy GKS-u Tychy i dojść do najlepszej czwórki w Europie, każdy podświadomie jest mierzony do pułapu Lewandowskiego, Zielińskiego, Kiwiora. Jeśli wyjedzie za granicę, ma grać. Jeśli gra, ma się wyróżniać. Jeśli przerośnie klub, niech idzie do lepszego. I potem niech zmieni ligę na silniejszą. To z perspektywy kibicowskiej całkowicie naturalne. Ale świat tak nie wygląda.
Stabilna piłkarska nacja ma gwiazdy, lecz także piłkarzy świetnych, bardzo dobrych, dobrych, przyzwoitych, solidnych, średnich i przeciętnych. U nas o takie stopniowanie trudno. Od gwiazd lub graczy bardzo dobrych, dość prędko trzeba przejść do przeciętnych i słabych. To w jakimś stopniu tłumaczy zmagania ostatnich selekcjonerów z tą grupą. Czego wielu niedzielnych kibiców reprezentacji nie rozumie, poziomu futbolu w kraju nie wyznacza skala talentu Lewandowskiego czy Zielińskiego, lecz średniego piłkarza. Kogoś w stylu Jakuba Piotrowskiego czy Bartosza Slisza. Starcia na największą gwiazdę z wieloma krajami byśmy wygrali. Rywalizacja na poziom średniego piłkarza wyglądałyby dla nas znacznie gorzej.
Kamiński wyjechał z kraju w 2016 roku. Co ważne, za darmo, żegnany bez fanfar, jako piłkarz, który raczej nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań i po którym nikt nie płakał. Wraca po dziewięciu latach z przeszło 60 występami w Bundeslidze i ponad 120 w 2. Bundeslidze, mimo że po drodze zrywał więzadła krzyżowe i zmagał się z wieloma innymi problemami zdrowotnymi. Liczby wymagają jednak zawsze odpowiedniego kontekstu. W nim blisko dwieście meczów dla wielkich niemieckich firm, jakimi są – niezależnie od sytuacji sportowej – VfB Stuttgart, Schalke 04 i Fortuna Duesseldorf, jawi się jako naprawdę niezła kariera zagraniczna.
Nieliczne historie sukcesu
Od czasu emigracji Kamińskiego, z Ekstraklasy wyjechało do lig top 5 (angielska, hiszpańska, włoska, francuska i niemiecka) lub na ich zaplecze 66 zawodników. Niektórzy przebili się do tych najważniejszych klubowo krajów świata poprzez występy w ligach pośrednich, jak choćby Piotrowski, czy Jacek Góralski. Jeśli podzielić wszystkich wyjeżdżających według prostego kryterium rozegrania w tych ligach większej liczby meczów od Kamińskiego, okaże się, że nowy piłkarz Wisły Płock jest w 21% najbardziej udanych karier polskich piłkarzy w tych krajach w ostatnich dziewięciu latach. Inaczej mówiąc: 79% Polaków w tym okresie wracało z Niemiec, Francji, Włoch, Anglii lub Hiszpanii z gorszym dorobkiem. Oczywiście, wśród tych, którzy pozostawali zawsze poza tymi krajami, jak choćby Sebastian Szymański czy Tomasz Kędziora, pozytywnych przykładów byłoby więcej. Ale centrum piłkarskiego świata, czy to się komuś podoba, czy nie, znajduje się aktualnie w tych pięciu państwach.
Wśród nich są zawodnicy, za których płacono wiele milionów, co teoretycznie powinno ułatwiać otrzymywanie szans w nowym miejscu. Bartosz Kapustka, Szymon Żurkowski, Michał Karbownik, Kacper Kozłowski i inni nie zbudowali sobie jednak wystarczającej pozycji. Niektórzy, jak Jakub Moder, jeszcze walczą, jeszcze mogą wrócić kiedyś do Polski z życiorysem ciekawszym niż Kamiński. Na ten moment grupę, która poradziła sobie na saksach lepiej od niego, tworzy 14 nazwisk. Zdecydowana większość to aktualni reprezentanci Polski albo gracze z jej szerokiego zaplecza. Na ich tle CV nowego stopera „Nafciarzy” nie robi wrażenia. Ale realia ostatnich lat pokazują, że do dwustu meczów w dwóch najwyższych ligach niemieckich trzeba podchodzić z szacunkiem.
Pouczającą lekturę w tym kontekście stanowi ranking Polaków w 2. Bundeslidze pod względem liczby występów. Pierwsze miejsce zajmuje Adam Bodzek, urodzony w Zabrzu, ale wychowany w Niemczech i w kraju kompletnie nieznany. Dalsze miejsca to zapomniane dzieje polskiej piłki i nazwiska sprzed lat, takie jak Tomasz Kos, Mirosław Spiżak, Tomasz Bobel, Wenanty Fuhl, Waldemar Cimander, Zbigniew Szewczyk czy Andrzej Kobylański. Jedyny kontakt ze współczesnością stanowią Waldemar Sobota (141 występów) i właśnie Kamiński.
Renoma w wielkich markach
Można by uznać, że to nic dziwnego, bo wyjazdy do 2. Bundesligi nie są już tak modne, jak w przeszłości. To jednak nie do końca prawda. Niedawno odbił się od niej Bartłomiej Wdowik, w ostatnich latach próbowali się tam przebijać m.in. Piotrowski, Karol Niemczycki, Paweł Dawidowicz, Mateusz Klich, Daniel Łukasik, Ariel Borysiuk, Jakub Kosecki, Michał Mak, Tomasz Hołota czy Piotr Ćwielong i żaden kariery tam nie zrobił. Są oczywiście przykłady przeciwne, jak Rafał Gikiewicz, Tymoteusz Puchacz, Damian Michalski, czy Dawid Kownacki. Nie jest jednak tak, że wrzucenie do 2. Bundesligi dowolnego piłkarza z Ekstraklasy zawsze daje dobry efekt. To trudna liga, w której nawet ludzie ocierający się o reprezentację Polski niekoniecznie potrafią się przebić. To, że Kamiński wyrobił w niej sobie renomę i utrzymał się w niej wiele lat, dobrze o nim świadczy.

Znaczenie ma także, w jakich klubach występował. Obrońca Wisły Płock, opowiadając wnukom o karierze, naprawdę będzie miał o czym mówić. Grał na co dzień na wielkich, wypełnionych stadionach, przed bardzo wymagającymi trybunami i ludźmi, którzy pamiętali znacznie lepsze czasy swoich klubów. Stuttgart, Fortuna czy Schalke przechodziły w ostatnich latach wielkie turbulencje. Ale to potężne marki, wykręcające czołowe wyniki frekwencyjne w Europie. Wychodząc na dowolny obiekt w Polsce, nawet najgłośniejszy, nawet najbardziej wypełniony, przeżyje kolejny dzień w biurze. On już ma to za sobą. Nie zawsze grał w silnych drużynach, ale niemal dekada utrzymywania się w tak dużych klubach także mówi o nim wiele dobrego. Trzy przeżyte fety z okazji awansu do Bundesligi pewnie zostaną wspomnieniami na całe życie.
Z tymi drużynami też zresztą nie było tak źle. Kamiński był podczas pobytu w Niemczech kolegą z zespołu mistrzów świata (Benjamin Pavard, Kevin Grosskreutz), finalistów Ligi Mistrzów (Loris Karius, Mario Gomez, Gregor Kobel). Grał z Wataru Endo (Liverpool), Borną Sosą (Ajax), Dodim Lukebakio (Sevilla), Waldemarem Antonem (Dortmund), Nico Gonzalezem (Juventus), Malickiem Thiawem (Milan), czy Konstantinosem Mavropanosem (West Ham). Zasadniczo, gdyby to wszystko pisać o zawodniku, którego nazwisko nie budzi żadnych skojarzeń, taki transfer beniaminka robiłby wielkie wrażenie.
Kariery wystarczająco dobre
Zwłaszcza że Kamiński nie przychodzi się odbudować. Ostatnie dwa sezony Schalke po spadku z Bundesligi nie były udane, ale akurat Polak w każdym, mimo licznych zmian trenerów, spędził na boisku przeszło dwa tysiące minut. W ogóle, na cztery sezony w Gelsenkirchen, w trzech przekraczał tę granicę. Nie udało się jedynie w Bundeslidze, gdzie akurat doznał kontuzji eliminującej go z gry na pół roku. I tak zdążył w tym czasie strzelić swoje jedyne dwa gole w niemieckiej elicie. W Bundeslidze na ogół mu się nie wiodło, także ze względów zdrowotnych. Ale gdy akurat był w pełni zdrowy, rok spędzony na wypożyczeniu w Fortunie rozegrał wśród najlepszych od deski do deski. Przyniosło mu to więc doświadczenia występów na Allianz Arenie w Monachium, czy ogrania Borussii Dortmund. To naprawdę nie przytrafia się każdemu.
Te same zdania można by dopasować zresztą do Roberta Gumnego, który niedawno podpisał kontrakt z Lechem, tyle że w jego przypadku musiałyby brzmieć jeszcze mocniej. Bo on przywozi do Polski doświadczenie ponad stu meczów w Bundeslidze, jest kilka lat młodszy i do momentu zerwania więzadeł krzyżowych raczej nie oddawał miejsca w składzie. Ze względu na te różnice pewnie to on wylądował u mistrza Polski, a Kamiński u beniaminka.
Jeden i drugi powrót świadczą jednak o rosnącej pozycji klubów Ekstraklasy. Ani Gumny, ani Kamiński nie wracają bowiem z saksów z podkulonymi ogonami. Nie przychodzą jako zwycięzcy, nie poradzili sobie aż tak dobrze, by wypinać piersi po ordery, ale akademia Lecha może z dumą wywieszać ich wizerunki na ścianach. Gdyby bowiem częściej udawało się polskim klubom wychowywać piłkarzy, którzy wrócą do Ekstraklasy po rozegraniu przeszło stu meczów w ligach top 5 lub na ich zapleczach, stan posiadania naszej piłki byłby znacznie lepszy.
Fot. Newspix.pl