Reklama

Wimbledon nie wybacza. Faworyci odpadają rekordowo

Sebastian Warzecha

02 lipca 2025, 11:10 • 8 min czytania 5 komentarzy

Nigdy wcześniej w erze open w pierwszej rundzie turnieju wielkoszlemowego nie odpadło tak wiele osób z czołowych „10” rankingów WTA i ATP. Ogółem z rozstawienia nie skorzystały już 23 osoby i w efekcie pożegnały się z londyńskim Szlemem w pierwszej rundzie. Wimbledon w tym roku nie wybacza żadnych błędów i szybko kasuje marzenia o dobrym wyniku – a nawet wygranej – w turnieju. Dlaczego tak się dzieje? I czy druga runda może przynieść kolejną falę odpadnięć?

Wimbledon nie wybacza. Faworyci odpadają rekordowo

Wimbledon bezlitosny. Czołowi zawodnicy odpadli już w I rundzie

OptaAce, serwis statystyczny zajmujący się tenisem, podał, że nigdy wcześniej w erze open – a więc od 1968 roku – z turniejem wielkoszlemowym nie pożegnało się tylu zawodników z czołowych dziesiątek obu rankingów. I o ile Wimbledon lubi takie niespodzianki, bo na trawie gra się mało i nie jest to nawierzchnia, który odpowiadałaby wszystkim, o tyle w tym przypadku nie tylko o to chodzi.

Reklama

Z turniejem pożegnali się bowiem (w kolejności rozstawienia):

  • Coco Gauff (2.);
  • Jessica Pegula i Alexander Zverev (3.);
  • Qinwen Zheng (5.);
  • Lorenzo Musetti (7.);
  • Holger Rune (8.);
  • Paula Badosa i Daniił Miedwiediew (9.).

Jak to wygląda u mężczyzn? Pod „nie lubi trawy” podpiąć możemy tu Miedwiediewa, ale on… w zeszłym sezonie doszedł do półfinału tego samego turnieju. Grać więc tam potrafi. Alexander Zverev na Wimbledonie nie radzi sobie tak, jak w innych turniejach wielkoszlemowych – nigdy nie był nawet w ćwierćfinale – ale ostatni raz w pierwszej rundzie odpadł tam w 2019 roku. Holger Rune w ledwie swoim drugim starcie w karierze zaliczył w Londynie ćwierćfinał, a w dodatku w tegorocznym meczu z Nicolasem Jarrym prowadził już 2:0 w setach, by ostatecznie przegrać. Lorenzo Musetti jest w sytuacji takiej jak Miedwiediew – rok temu na Wimbledonie doszedł do półfinału, był to zresztą jego życiowy występ w Wielkim Szlemie (w tym sezonie wyrównał to osiągnięcie na Roland Garros), a teraz wypadł najszybciej, jak tylko się da.

U kobiet dziwić nie mogą odpadnięcia Pauli Badosy i Qinwen Zheng. Hiszpanka od dawna jest nierówna i potrafi grać zachwycająco, by w kolejnym turnieju odpaść natychmiast. Natomiast Chinka po raz… trzeci z rzędu żegna się z trawiastymi kortami w pierwszej rundzie! I z jednej strony nie jest to niespodzianka, a z drugiej – wypadałoby, żeby tenisistka aspirująca do najwyższych lokat w rankingu nauczyła się na trawie grać. Niemniej, po niej można się było wpadki spodziewać.

Ale po dwóch Amerykankach – Coco Gauff i Jessice Peguli? No nie, zdecydowanie nie.

Szczególnie zaskoczyła ta druga. Za rywalkę miała Elisabettę Cocciaretto, Włoszkę, która owszem, anonimowa nie jest, ale też nigdy nie notowała spektakularnych rezultatów. Tymczasem na Wimbledonie ograła Pegulę, oddając jej łącznie pięć (!) gemów i załatwiając sprawę w niecałą godzinę. Jessica nie miała w tym meczu nic do powiedzenia, a przecież dopiero co wygrała turniej w Bad Homburg, rangi WTA 500. Na trawie właśnie. W zeszłym sezonie z kolei najlepsza była w Berlinie. Biorąc pod uwagę, jak mało gra się na tej nawierzchni, można by uznać, że jest już specjalistką od trawy. A na Wimbledonie zagrała, jak zagrała.

Coco Gauff? Ona była jedną z faworytek do triumfu, dopiero co wygrała Roland Garros. Z drugiej strony po raz kolejny przekonujemy się, jak trudno połączyć te dwa turnieje wielkoszlemowe i triumfy na obu nawierzchniach. Przed laty było łatwiej, bo gra na wszystkich nawierzchniach wyglądała podobnie. Do końca lat 80. dokonały tego: Margaret Court (1970), Evonne Goolagong (1971), Billie Jean King (1972), Chris Evert (1974), Martina Navratilova (1982 i 1984) oraz Steffi Graf (1988). W latach 90. udało się to tylko dominującej Graf, ale aż trzy razy (1993, 1995 i 1996), a w XXI wieku innej dominatorce – Serenie Williams (2002 i 2015).

Jak widać, trzeba wyrastać znacząco ponad resztę stawki, by wygrać te dwa turnieje po sobie. A Gauff tego nie robi. Nie zmienia to jednak faktu, że jej odpadnięcie w pierwszej rundzie to sensacja. Tym bardziej, że Dajana Jastremska po zaciętym pierwszym secie (7:6), w drugim wygrała gładko, do jednego. A Coco przekonała się, że nadal ma wiele do nadrobienia jeśli chodzi o grę na trawie.

Reszta stawki też przerzedzona. Szansa dla Świątek?

W turnieju mężczyzn wyrównano przy okazji rekord z Australian Open 2004 – bo tylko wtedy tak wielu rozstawionych zawodników odpadło tak wcześnie. W pierwszej rundzie tegorocznego Wimbledonu z rywalizacją pożegnało się bowiem 13 tenisistów z „cyferkami” przy nazwisku. W tym kilku, po których można było oczekiwać dobrych występów. Odpadł choćby Aleksander Bublik, triumfator niedawnego turnieju w Halle. Skreczował z powodu urazu Stefanos Tsitsipas, a Matteo Berrettiniego – byłego finalistę Wimbledonu, który, jak sam twierdzi, wreszcie poradził sobie z trapiącymi kwestiami zdrowotnymi – sensacyjnie wyrzucił Kamil Majchrzak.

Ledwie, ledwie przez pierwszą rundę przebrnął za to na przykład Taylor Fritz, który potrzebował do tego pięciu setów i powrotu ze stanu 0:2. Bardzo zacięty mecz – choć czterosetowy – rozegrał też Andriej Rublow. Ba, do grania pięciu setów został zmuszony nawet triumfator dwóch ostatnich Wimbledonów – Carlos Alcaraz.

Innymi słowy: powinniśmy spodziewać się kolejnych niespodzianek.

Również u kobiet, gdzie na razie odpadło 10 zawodniczek z rozstawieniem. Mocno przerzedziła się przy tym strona drabinki, po której znajduje się Iga Świątek. Z turnieju odpadła między innymi Marta Kostiuk, potencjalna rywalka Polki w trzeciej rundzie (choć pozostaje w nim najpewniej groźniejsza, a grająca bez rozstawienia, Danielle Collins). Odpadła też, oczywiście, potencjalna rywalka ćwierćfinałowa, czyli wspomniana Coco Gauff. Poradziły sobie jednak czy to Clara Tauson, czy Jelena Rybakina, z którymi Iga może zagrać w IV rundzie, jeśli do niej awansuje.

Szybko z turniejem pożegnała się też Karolina Muchova, aczkolwiek to żadna niespodzianka. Czeszka swoją londyńską karierę zaczęła co prawda od dwóch ćwierćfinałów, ale w kolejnych czterech edycjach… nie wygrała nawet meczu! Większym zaskoczeniem jest z pewnością porażka Jeleny Ostapenko. Łotyszka, owszem, jest w Szlemach chwiejna jak wańka-wstańka, z tą różnicą, że często ostatecznie faktycznie upada. I tym razem ten upadek zaliczyła – przegrała bowiem z reprezentantką gospodarzy, Sonay Kartal, którą tydzień wcześniej pokonała w Eastbourne.

A nas przede wszystkim dotknęły porażki dwóch pozostałych Polek – Magdalena Fręch i Magda Linette też bowiem wyleciały z turnieju w pierwszej rundzie, a ta druga zaliczyła dzięki temu już… ósmą porażkę w Szlemie z rzędu. Ostatni raz przeszła pierwszą rundę na US Open 2023. Przegrała wtedy w swoim drugim meczu.

Gdzie szukać przyczyn?

Wiele osób zadaje sobie pytanie: dlaczego tych odpadnięć jest aż tyle? A odpowiedź jest stosunkowo prosta – bazowy poziom gry zawodnika z TOP 100 jest w tej chwili znacznie wyższy, niż jeszcze kilka(naście) lat temu. Szczyt formy – również. Lepsze metody treningowe, dostępność do kortów, trenerów i sprzętu – to wszystko pomaga i wyrównuje szanse. Wielu tenisistów i wiele tenisistek z okolic setnego miejsca w swoich rankingach (a czasem i tych, którzy są niżej) jest w stanie grać na poziomie równym tym z TOP 10. Różnica polega na tym, że ci znajdujący się wysoko, robią to regularnie. Ci z niższych pozycji – od czasu do czasu, a bywa, że wręcz od święta.

Szlemy stanowią jednak motywację.

Do turniejów rangi ATP czy WTA 1000 miejsc jest mniej. Często bywa tak, że nawet zawodnicy z okolic 50. pozycji w rankingu muszą przechodzić kwalifikacje, ci z niższych lokat – właściwie zawsze. „Pięćsetki” również bywają znakomicie obsadzone. Do Szlemów za to wchodzi setka osób bez potrzeby przedzierania się przez kwalifikacje. Gość z 90. miejsca w rankingu, który dostanie miejsce w I rundzie, nie ma po prostu nic do stracenia, a ten z TOP 10 – często bardzo dużo. Dodatkowo to szansa pokazania się na wielkiej scenie, zyskania sponsorów, przedstawienia kibicom.

Gdy więc Dajana Jastremska (WTA 42.) wychodzi na mecz z Coco Gauff, można zakładać, że zagra dobre spotkanie. Że wygra? Zależy od dyspozycji dnia i jednej, i drugiej, ale tak, to zawsze możliwe, choć w ośmiu na dziesięć przypadków zatriumfuje Coco. Kiedy Nikoloz Basilaszwili (obecnie poza TOP 100, w przeszłości ATP 16.) gra z Lorenzo Mussettim, wiadomo, że może Włocha zaskoczyć. A Arthur Rinderknech (ATP 42., odpowiednik Jastremskiej), może stać się pogromcą Alexandra Zvereva, który przecież też najbardziej stabilnym zawodnikiem w męskim tourze nie jest. Choć fakt, że przez pięć setow nie dał się Niemcowi nawet przełamać – to już zaskoczenie.

A kiedy Carlos Alcaraz podejmuje Fabio Fogniniego, będącego już właściwie po drugiej stronie rzeki i ogłaszającego wcześniej, że to jego ostatni sezon – też można się spodziewać wszystkiego. Bo grający na luzie Fognini już wielokrotnie w przeszłości – choćby pokonując kilkukrotnie Rafę Nadala – udowadniał, jaki jest w nim poziom talentu. I może gdyby miał też potrzebny do tego mental, dziś byłby wyżej. A tak zostały mu pojedyncze wygrane mecze i turnieje.

Albo takie show, jakie dawał przez pięć setów z Carlosem, nawet jeśli ostatecznie nie triumfował. Bo jeśli zmuszasz dwukrotnego triumfatora tego turnieju do krzyczenia na korcie, że „mógłbyś grać do pięćdziesiątki”, to jest to pewien dowód uznania.

Podsumowując jednak – niespodzianki w obu tourach to coś, co może przytrafiać się z czasem coraz częściej, bo poziom gry niesamowicie się w nich wyrównał, a odstają jedynie wybitne jednostki, takie jak Jannik Sinner czy Carlos Alcaraz (albo Iga Świątek dwa-trzy lata temu). Poza tym – każdy może pokonać każdego. Musi po prostu mieć dobry dzień. Dlatego w II rundzie londyńskiego turnieju powinniśmy spodziewać się kolejnych porażek rozstawionych zawodników i zawodniczek.

Ale przecież sport uwielbia sensacyjne rozstrzygnięcia.

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

5 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama