Reklama

Nisza dla Słoni. Nieciecza nie musi być „éléphant terrible” Ekstraklasy

Michał Trela

23 czerwca 2025, 16:31 • 11 min czytania 8 komentarzy

Mając majętnych właścicieli i trenera umiejącego pracować z młodzieżą, a nie mając zewnętrznej presji i bagażu wielkich tradycji, Bruk-Bet Termalica Nieciecza ma wszystko, by zostać inkubatorem dla młodych piłkarzy w newralgicznych momentach karier. Musi tylko przestać gonić za szybkim wynikiem.

Nisza dla Słoni. Nieciecza nie musi być „éléphant terrible” Ekstraklasy

Ostatnia dekada uczy, że jeśli beniaminek zdoła utrzymać się w Ekstraklasie, trzeba mówić o sukcesie. Jeśli dodatkowo zrobi to spokojnie, bez nerwowego oglądania się za siebie, stawia się go za wzór. Szturmowanie od razu po awansie miejsc pucharowych niemal się nie zdarza. Ale akurat dla trenera Marcina Brosza to nic nowego. Dwa razy wprowadzał dotąd zespoły do Ekstraklasy, dwa razy kończył pierwszy sezon w elicie na miejscach pucharowych. Najpierw osiągnął ten sukces z Piastem Gliwice, później powtórzył go z Górnikiem Zabrze.

Reklama

Bruk-Bet Termalica. Sama Ekstraklasa nie jest szczytem ambicji

Gdyby coś podobnego wydarzyło się w Bruk-Becie Termalice Nieciecza, jego właściciele niewątpliwie ozłociliby trenera. Od lat wiadomo wszak, że sama obecność w Ekstraklasie nie jest szczytem ich ambicji. To, że w czterech dotychczasowych sezonach klubowi spod Tarnowa ani razu nie udało się skończyć ligi wyżej niż na siódmym miejscu, nie wynikało z braku chęci czy środków, lecz wyłącznie z niedostatecznego know-how. Ale piętnaście kolejnych sezonów w dwóch najwyższych ligach nie ostudziło zapału rodziny Witkowskich, finansujących wielki futbol w gminie Żabno. Nie ma wątpliwości, że wchodząc do Ekstraklasy po raz trzeci, mają zamiar pozostać w niej na dłużej. I odegrać znacznie ważniejszą niż dotąd rolę.

Sam Brosz, który od dwudziestu lat wykazuje się niezwykłą w Polsce konsekwencją w osiąganiu celów w różnych miejscach pracy, pewnie najlepiej wie, że te oczekiwania nijak się mają do aktualnej rzeczywistości. Polska liga nie stoi w miejscu. Dysponuje coraz większymi pieniędzmi, osiąga coraz lepsze wyniki w europejskich pucharach, grają w niej coraz lepsi obcokrajowcy, a na trybuny przychodzi coraz więcej osób. Klubów, które marzą jedynie o przetrwaniu, jest coraz mniej. Coraz więcej odważnie spogląda natomiast w górę, w kierunku zwiększonej puli miejsc pucharowych. Gdy w 2015 roku Nieciecza po raz pierwszy przebijała się do najwyższej ligi, rozpisywano się powszechnie o jej fenomenie. Teraz temat trochę spowszedniał, ale paradoksalnie środowisko, w którym Bruk-Bet będzie musiał funkcjonować, jest bardziej konkurencyjne niż jeszcze przed dekadą. A klub, jak już kilka razy w przeszłości, musi sobie odpowiedzieć na pytanie, jaką niszę chce sobie na tym rynku znaleźć.

Kadra znanych twarzy

U beniaminków szuka się naturalnie powiewu świeżości. Czegoś nowego, co mogą wnieść do Ekstraklasy, tyleż pod względem stylu, ileż nazwisk, których dotąd w lidze nie było. Bruk-Bet, przynajmniej kadrowo, na razie pod tym względem nie może budzić ekscytacji. Wprawdzie wśród najczęściej grającej w minionym sezonie jedenastki ponad połowa nie występowała dotąd w Ekstraklasie, ale w zimie popracowano nad dodaniem drużynie doświadczenia. Nazwiska takie jak Bartosz Kopacz, Kamil Zapolnik czy Artem Putiwcew są już dobrze znane ekstraklasowym kibicom. Niektórzy wyrobili sobie markę solidnych ligowców, inni zostali zweryfikowani negatywnie, ale tzw. neutralni obserwatorzy Ekstraklasy raczej nie oczekiwali na ich powrót z utęsknieniem.

Z kolei wśród nowych w polskiej elicie nazwisk dominują obcokrajowcy. Można by oczekiwać zobaczenia w Ekstraklasie Kacpra Karaska, reprezentanta Polski do lat 21., który w minionym sezonie strzelił jedenaście goli, ale on akurat przeniósł się do Motoru Lublin, co też trochę mówi o rynkowym układzie sił. W tej sytuacji jedynym z regularnie grających w Bruk-Becie Polaków, którzy jeszcze nie mają za sobą debiutu w Ekstraklasie, pozostaje Damian Hilbrycht, 27-latek, mający na koncie niemal 150 występów w I lidze. „Słonie” nie wyglądają więc na beniaminka, który wniesie do ligi wiele nowych, nieznanych twarzy. Średnia wieku, wynosząca w minionym sezonie 27 lat, była czwarta wśród najwyższych na zapleczu Ekstraklasy. Pod względem doświadczenia mierzonego liczbą występów w I lidze Bruk-Bet także był na czwartym miejscu.

Patrząc na kadrę Bruk-Betu, można wręcz dojść do wniosku, że Brosz wycisnął z niej w poprzednich rozgrywkach maksimum. Gdy obejmował zespół wiosną 2024 roku po Mariuszu Lewandowskim, jego pierwszym zadaniem było utrzymanie, co wcale nie przyszło łatwo. Ostatecznie klub z Niecieczy skończył na fatalnym, biorąc pod uwagę jego ambicję i możliwości, czternastym miejscu. Zdecydowaną większość ważnych w sezonie awansu piłkarzy trener zastał już na miejscu. Transfery niewątpliwie wydatnie pomogły w zbudowaniu zespołu zdolnego walczyć o Ekstraklasę, ale one same nie tłumaczą zdobycia rok później aż trzydziestu punktów więcej. Nowy trener lepiej wykorzystał umiejętności tych, których zastał. Ale do utrzymania się w Ekstraklasie, nie mówiąc o odgrywaniu w niej jakiejś roli, ta sama grupa ludzi musiałaby wykonać kolejny w ciągu kilkunastu miesięcy skok jakościowy. Trudno wierzyć, że to w ogóle możliwe.

Dobijanie do ściany

Zwłaszcza że już sposób, w jaki Bruk-Bet uzyskał awans, zdaje się pokazywać docieranie do ściany. Niecieczanie dostali się do Ekstraklasy w znacznej mierze dzięki fenomenalnej rundzie jesiennej, gdy niemal się nie mylili. W tabeli za rundę rewanżową zajęli dopiero siódme miejsce. Grając tak, jak w drugiej części sezonu, nie dostaliby się nawet do baraży o Ekstraklasę. To mocno przypomina sytuację z ich drugiego awansu za czasów Lewandowskiego, gdy sezon odbywał się według bliźniaczego scenariusza. Wówczas zlekceważono jednak ostrzeżenie i zespół okazał się niezdolny do rywalizacji w Ekstraklasie. Dopiero po zimowych wzmocnieniach zaczął pod wodzą Radoslava Latala punktować regularnie, ale nie zdołał już odrobić strat z pierwszej części rozgrywek. Jeśli właściciele wyciągają wnioski, dla Brosza scenariusz sezonu ułożył się idealnie: zrealizował plan, ale w sposób, który pokazuje, że nie jest cudotwórcą. Gdyby jego drużyna rozbiła I ligę tak, jak zrobiła to jesienią, łatwiej byłoby sądzić, że bez wzmocnień jest w stanie poradzić sobie w Ekstraklasie.

Na razie beniaminek jest mało aktywny na rynku transferowym, bo pozyskał wyłącznie rumuńskiego obrońcę Radu Boboca, ale ciekawy będzie kierunek kolejnych zmian. Ścierać się tu mogą bowiem dwie wizje. Właścicieli, którzy chcieliby osiągnąć jak najszybciej jak największy sukces oraz trenera, który znany jest zarówno z tego, że chce odnosić sukcesy, jak i z tego, że lubi budować całe kluby, a nie tylko ich pierwsze drużyny. Nieuchronnie w dyskusjach trzeba więc będzie dojść do punktu, w którym określi się, co Nieciecza mogłaby wnieść do Ekstraklasy.

Obserwując wzloty i upadki tego klubu od lat, ciągle mam wrażenie, że jest jedna droga, która mogłaby go zmienić w coś więcej niż tylko kaprys bogatych właścicieli z regionu. W klub, który dla polskiej piłki jest wręcz pożyteczny, a dla innych właścicieli może stanowić wzór. By tak się stało, musieliby jednak w Niecieczy uznać, że wynik sportowy nie jest tym, co najbardziej ich interesuje. Przynajmniej nie za wszelką cenę i nie od razu.

Pomysł na siebie

W różnych miastach właściciele mają wobec lokalnych społeczności i klubowych tradycji różne zobowiązania. Nie da się rządzić Górnikiem Zabrze, 14-krotnym mistrzem Polski, jedynym polskim finalistą europejskich pucharów i nie dążyć, by w jakiejś perspektywie ten klub „zagrał jak za dawnych lat”. Nie da się prowadzić Widzewa Łódź w kierunku innym niż ponowna walka o najwyższe cele. Albo objąć Pogoń Szczecin i nie powiedzieć, że celem będzie wstawienie czegoś do gabloty. Nieciecza jest wolna od takich oczekiwań i obciążeń. Nikt nie ma prawa oczekiwać od Witkowskich czegokolwiek więcej, niż dotąd zrobili. Samo przyciągnięcie do okolicy ekstraklasowej piłki już jest wystarczającym sukcesem. W związku z tym to tylko oni kreują oczekiwania. To przywilej, ale też zobowiązanie. Bo pomysł na swój klub muszą najpierw wymyślić, nie jest im przyniesiony z zewnątrz.

Najmodniejsze jest oczywiście mówienie o szkoleniu i w Niecieczy także oczywiście to robią. Mają obiekty i trenerów. Być może kiedyś doczekają się okolicznego chłopaka, który skorzysta na tym, że w sąsiedztwie pojawiła się Ekstraklasowa piłka, co na pewno jest wielkim marzeniem właścicieli. Trudno jednak, robiąc futbol w takim miejscu, oczekiwać szkoleniowych cudów. Potencjał ludnościowy regionu jest ograniczony, do tego małopolska oraz podkarpacka konkurencja też już w tej kwestii nie śpią. To nie Poznań, czy Warszawa, które mogą ściągać zdolnych młodych piłkarzy z całej Polski, a oprócz tego bazować na swoich.

Nieciecza własną lokalną pulę talentów ma niewielką, a pod względem skautingu do akademii też nie ma łatwej sytuacji względem konkurencji. Można się powoływać na przypadek podobnego Hoffenheim, które było w stanie wyszkolić reprezentantów Niemiec jak Niklas Suele, Sebastian Rudy czy Tom Bischof. W Niecieczy też jest to oczywiście teoretycznie możliwe, ale maleńkie Hoffenheim jest wspierane potencjałem już nie tak małego regionu. Leży pięć kilometrów od Sinsheim, 35 od Heidelbergu, 50 od Mannheim. Niemałych miast, z klubami piłkarskimi w kryzysie. Dla Niecieczy podobną rolę pełni oczywiście Tarnów, ale on jest jeden, w dodatku także tradycyjnie raczej zorientowany na żużel. Trudno sobie wymyślić Niecieczę jako stolicę polskiego szkolenia.

Inkubator dla młodzieży

To właśnie polityka kadrowa mogłaby więc najmocniej wyróżniać Bruk-Bet w skali Ekstraklasy. Odwiecznym argumentem, którym tłumaczy się notorycznie spadającą liczbę Polaków w najwyższej lidze, są kwestie ceny. Trzeba za nich płacić więcej niż za podobnej klasy obcokrajowców. Kluby, które ledwo wiążą koniec z końcem, naturalnie pcha to w kierunku graczy zagranicznych, by jakoś spiąć budżety. Kluby, które mają mocną presję wyniku, siłą rzeczy muszą stawiać na jak największą jakość. Nieciecza ma możliwości finansowe, a nie ma zewnętrznej presji wyniku. Przy braku przepisu o młodzieżowcu ma więc idealne warunki, by stać się potrzebnym w każdej lidze inkubatorem dla krajowej młodzieży. Jeszcze nie tak dobrej, by zwrócić na siebie uwagę zagranicy, ale na tyle dobrej, że chciałoby się ją oglądać w Ekstraklasie.

Losy stosunkowo młodych gwiazd Ekstraklasy ostatnich lat pokazały, jak trudne jest kończenie wieku młodzieżowca i obronienie się potem nawet na poziomie najwyższej ligi. Michał Rakoczy z Cracovii wydawał się gotowy do wyjazdu, a pół roku później wypychano go z klubu do II ligi tureckiej, z której zresztą spadł. Karol Knap, jego kolega z drużyny, podzielił jego los, tyle że on degradację zanotował ze Stalą Mielec, w której wcale nie był czołową postacią. Antoni Klimek, przed rokiem wyróżniający się w Widzewie Łódź, po spadku Puszczy Niepołomice wylądował (chwilowo?) poza Ekstraklasą. Mariusza Fornalczyka taki los nie spotkał, ale on też musiał poczekać, zanim rozwinął się z obiecującego juniora w atrakcyjny kąsek na rynku transferowym. W międzyczasie stracono do niego cierpliwość w Pogoni Szczecin, a początki w Koronie Kielce wcale nie należały do obiecujących. Podobną drogę, choć wciąż bez przełomu, przechodzi Kajetan Szmyt. Także u Tomasza Pieńki długo trzeba było czekać, aż przestanie być tylko obietnicą. Na dobrą sprawę nie do końca wiadomo, czy już przestał.

Wszyscy tego typu zawodnicy pokazali, że szkoda by było całkowicie z nich rezygnować, jednocześnie nie są jeszcze gotowymi produktami. Przejmować takich z polskiego rynku próbował czasem w ostatnich latach Raków Częstochowa, ale tam parcie na szybki wynik jest tak duże, że transfer do tego klubu dla ligowych półproduktów jak Jakub Myszor, Dawid Drachal czy Tomasz Walczak okazywał się zdecydowanym krokiem wstecz. To właśnie tu znajduje się ciekawa nisza dla Bruk-Betu. Kadra zbudowana na, może i przepłaconych, ale przynajmniej za prywatne pieniądze, za to wciąż jakoś tam rokujących piłkarzy, mogłaby stanowić dla nich atrakcyjny okres przejściowy, pokazujący, czy coś z nich jeszcze może być.

Brosz jako Rangnick

Bruk-Bet spróbował zresztą kilka razy podobnych strzałów i to nawet z pojedynczymi sukcesami. Wspomniany Karasek nie został w Widzewie, który awansował do Ekstraklasy, ale po trzech sezonach w Niecieczy, stając się wyróżniającą postacią w I lidze i tak wylądował wśród najlepszych. Na wypożyczeniu w podtarnowskiej wiosce był w przeszłości m.in. Michał Skóraś, a ostatnio ogrywał się tam na tej zasadzie Igor Strzałek, który teraz rozpoczął przygotowania z Legią Warszawa. Brosz lubi zresztą budować drużyny, mając na tej samej pozycji do rywalizacji gracza doświadczonego z niedoświadczonym, kreując między nimi relację mistrza z uczniem. W spektakularny sposób zadziałało to w Zabrzu, gdzie z czasem młodzież zaczęła skutecznie wygryzać z jedenastki weteranów.

Mając kogoś takiego, w Niecieczy powinni bardzo poważnie rozważyć zbudowanie zespołu właśnie w ten sposób. Nie tylko z myślą o szybkim wyniku, a właśnie o roztoczeniu parasola nad młodymi polskimi piłkarzami będącymi w newralgicznych momentach karier. Odpowiednio przedstawione, mogłoby to zresztą trafić na podatny grunt u właścicieli, którzy nawet w klubowym hymnie z dumą podkreślają, że chodzi o „polską firmę” i „polską wioskę”. Polityka kadrowa polegająca na zbudowaniu zespołu U-23, wspieranego doświadczonymi liderami w każdej formacji, nadałaby obecności Bruk-Betu w Ekstraklasie głębszy sens. A jednocześnie dawałaby możliwości rozwoju sportowego. Przecież gdyby kilku takich piłkarzy udało się Broszowi odbudować, wydobyć z nich potencjał, byłaby szansa coraz mocniej mieszać także sportowo. Z kolei przy możliwościach finansowych właścicieli nie trzeba by było sprzedawać najlepszych piłkarzy za bezcen przy pierwszej możliwej ofercie.

W poszukiwaniach zagranicznych analogii Niecieczę, z racji miejsca, w którym funkcjonuje, porównywano najczęściej właśnie do Hoffenheim. Ale na tym etapie jej rozwoju trafniejsza wydaje się analogia do Lipska i modelu, jaki wprowadzał tam przed dekadą Ralf Rangnick, który zdołał przekonać Dietriecha Mateschitza, ówczesnego właściciela firmy Red Bull, by potężne możliwości finansowe przeznaczał na piłkarzy podpisujących pierwszy-drugi zawodowy kontrakt, a nie dorabiających do emerytury.

To właśnie ta radykalna zmiana podejścia na rynku transferowym okazała się kluczowa dla błyskawicznego rozwoju projektu. Nie miliony wpakowane w akademię, która na razie nie przynosi żadnych owoców, nie transfery gotowych zawodników, z którymi Lipsk radzi sobie kiepsko. Wynajdywanie młodych talentów, a potem sprawianie, że rosną razem z klubem, przynosiło tam przez lata spektakularne owoce. W Polsce żaden z bogatych właścicieli klubu jeszcze nie zdołał tego skutecznie zrobić, ale Nieciecza, mając u siebie Brosza, a także dwa nieudane podejścia do ligi, działając w „konwencjonalny” sposób, ma szansę na taki zwrot w stronę młodości. A wtedy nie byłoby już żadnych powodów, by widzieć w niej „éléphant terrible” polskiej piłki.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

8 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Ekstraklasa

Reklama
Reklama