Reklama

Najgorszy zespół KMŚ. W Auckland City spełniają marzenia

Antoni Figlewicz

20 czerwca 2025, 13:59 • 8 min czytania 21 komentarzy

Już pewnie mignęły wam gdzieś zdjęcia bramkarza Auckland City, który dziesięć razy wyjmował piłkę z siatki w meczu z Bayernem. Conor Tracey spełnia marzenie występem na tak wielkiej imprezie. Na co dzień jest operatorem wózka widłowego i magazynierem. Na czas Klubowych Mistrzostw Świata golkiper przyjął swoje futbolowe alter ego. Może i jego zespół miałby problem z awansem do naszej drugiej ligi, ale kto zabrania zwyczajnym gościom marzyć o maleńkich sukcesach?

Najgorszy zespół KMŚ. W Auckland City spełniają marzenia

Jednym z takowych byłoby pewnie poprawienie wyniku sprzed kilku dni. Świat obiegła wieść o dotkliwej porażce Auckland City z Bayernem Monachium. 0:10 wygląda jak piłkarska katastrofa, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wyobrażał sobie tego starcia inaczej. Nowozelandczycy mieli być chłopcami do bicia i są, ale, trochę jak reprezentacja San Marino, mają zamiar cieszyć się z małych rzeczy.

Reklama

Celnego strzału.

Udanego dryblingu czy skutecznej interwencji.

Wymienienia dziesięciu podań.

Porażki nieco mniej zawstydzającej niż taka dziesięcioma bramkami. Choć tak po prawdzie, zespół na poziomie polskiej trzeciej ligi nie powinien się wstydzić, że dostaje lanie od mistrzów Niemiec.

Niepojęte. Wynik 10:0 na Klubowych Mistrzostwach Świata! [CZYTAJ WIĘCEJ]

Auckland City, czyli tak naprawdę rezerwy Lecha. Totalny outsider Klubowych Mistrzostw Świata

Gdyby tak szukać w polskiej piłce najlepszego odpowiednika dla drużyny z Nowej Zelandii, Opta zasugerowałaby nam rezerwy Lecha Poznań. Jest to jakaś miara siły, którą dysponuje zespół z wyspy znanej głównie z kręcenia Władcy Pierścieni i istnienia ptaka kiwi. Futbol nie jest tam specjalnie ważny ani też specjalnie popularny. Nic więc dziwnego, że przedstawiciel tamtego rejonu świata na Klubowych Mistrzostwach Świata wciela się w rolę dostarczyciela punktów i krzykliwych nagłówków.

Auckland City w zestawieniu z polskimi trzecioligowcami. W gronie najlepszych zespołów z czwartego poziomu rozgrywkowego w Polsce, Nowozelandczycy plasowaliby się na 19. miejscu (źródło: Opta Power Ranking)

Auckland City nie jest nawet najlepszym zespołem ze swojego miasta, więc o czym my tu w ogóle mówimy… Jak więc dostali się na turniej rozgrywany w Stanach Zjednoczonych? To bardzo proste w całym swoim skomplikowaniu. Dwie najlepsze drużyny z Nowej Zelandii – Auckland FC (zespół na poziomie Zagłębia Lubin) i Wellington Phoenix (o sile podobnej do Śląska Wrocław) grają na co dzień w lidze australijskiej i nie mogą reprezentować Oceanii. Wszystko dlatego, że australijska federacja jest od jakiegoś czasu przypisana do Asian Football Confederation (AFC), czyli azjatyckiego odpowiednika UEFA. Przepustkę na KMŚ daje natomiast wygrana w Lidze Mistrzów OFC, czyli federacji Oceanii.

A tam zwykle wygrywa Auckland City. Zespół, który w Opta Power Ranking jest nawet gorszy od kilku ekip grających w minionym sezonie na poziomie… IV ligi.

Gdyby kluby były reprezentacjami – kto jest kim na Klubowych Mistrzostwach Świata? [SPRAWDŹ]

Taki Barycz Sułów teoretycznie mógłby postawić się Bayernowi bardziej niż piłkarze z Auckland… (źródło: Opta Power Ranking)

Menedżer, magazynier, barber i inni. Odrobina folkloru

Nie sposób pogodzić się z faktem, że całkowicie amatorska drużyna wślizgnęła się na inauguracyjną edycję turnieju, który FIFA pragnie uczynić najbardziej prestiżowym (i najbardziej dochodowym) turniejem w klubowej piłce nożnej – piszą australijscy dziennikarze z portalu ABC Sport. Przemawia przez nich zazdrość, czy bardziej to wszystko jest kwestią autentycznego szoku? Szoku podlewanego tylko barwnymi historiami o „prawdziwym” życiu piłkarzy Auckland City.

Jeden z najlepszych strzelców w historii klubu pracuje zwykle w firmie produkującej elektronarzędzia. Przez to też ostatnio wyhamowała jego kariera – awans na stanowisko regionalnego menedżera sprawił, że Angus Kilkolly ma coraz mniej czasu na treningi.

W pracy wiedzą, że to nasze hobby i wiedzą, że robimy to regularnie właściwie w każdy weekend, ale zdecydowanie nie sądzę, żeby wiedzieli, jak bardzo to angażujące – mówi Kilkolly w rozmowie z ABC Sport. I dodaje tylko, że nie było łatwo wytłumaczyć w robocie, czemu chce zniknąć z pracy przez jakiś turniej rozgrywany w Stanach…

Angus Kilkolly to w ogóle ciekawy przypadek. Jeszcze kilka lat temu spróbował ruszyć ze swoją karierą na Litwie. Nie wyszło, a wszystko działo się w nieźle znanym polskim kibicom z ubiegłorocznych spotkań z Jagiellonią Poniewieżu. Jego historia to w ogóle materiał na jakiś osobny tekst, ale na całe szczęście ktoś już się tym zajął. Jeśli chcielibyście poczytać o tym, jak Nowozelandczyk postanowił zrobić z futbolu doskonałe lekarstwo na smutek i sposób na radzenie sobie z rodzinną tragedią, po prostu zajrzyjcie do tekstu „The New Zealand Herald”.

Dla rodziny mają mało czasu. „Widzę swoje dzieci rano i potem… kolejnego ranka”

Auckland City to amatorski zespół, więc co piłkarz, to kolejna, ciekawa historia. Na przykład Ryan De Vries to kierownik magazynu, który zajmuje się też przystosowywaniem starych japońskich aut z importu do drogowych realiów Nowej Zelandii. On akurat ma to szczęście, że jego szef dobrze rozumie, o co w całej tej zajawce chodzi. W dniu ostatniego finału Ligi Mistrzów Oceanii zarządził zresztą wstrzymanie pracy i wspólne oglądanie meczu De Vriesa.

Zaczynam od ósmej rano, pracuję do czwartej lub piątej po południu, a potem pędzę na trening, żeby zdążyć na szóstą. Zazwyczaj wracam do domu o ósmej lub dziewiątej i to cztery dni w tygodniu. A do tego należy dodać także mecze w weekendy – mówi piłkarz w rozmowie z fifa.com. – Widzę swoje dzieci rano, robię im śniadanie, odwożę najstarsze do szkoły, moja żona odwozi najmłodsze i… jeśli mam tego dnia trening, nie widzę ich aż do następnego ranka. Wiele tracisz, to wiele poświęceń, które są gdzieś za kulisami, a których nikt tak naprawdę nie widzi – przekonuje De Vries.

Bramkarz spełnia marzenie. „Czasami naprawdę trudno jest przypomnieć sobie, dlaczego to robisz”

Podobnego zdania jest też Conor Tracey, który niedawno wpuścił dziesięć goli w starciu z Bayernem, a dziś pewnie znowu będzie kilkukrotnie wyciągał piłkę z siatki. Sieć obiegła ostatnio jego wypowiedź, w której tłumaczył, jak skołować sobie urlop na czas Klubowych Mistrzostw Świata.

Muszę połączyć moją coroczną pulę urlopu i urlop bezpłatny. Będę pewnie trochę cierpieć z powodu czynszu, rachunków i tego typu rzeczy, ale gra przeciwko Bayernowi, Benfice i Boca jest tego warta – przekonuje bramkarz, który zawodowo zajmuje się pracą na magazynie z lekami weterynaryjnymi. To zresztą doskonały przykład złotego pracownika i to mimo licznych urlopów i kombinacji, których wymaga prowadzenie amatorskiej kariery w Auckland City. Mimo pracy na pełen etat i pełnego zaangażowania w piłkarską rywalizację, Tracey przeszedł drogę od roli prostego pakowacza do stanowiska głównego pomocnika brygadzisty. I, jak w futbolu, chce więcej.

Za grę dla nowozelandzkiego klubu zarabia pieniądze, ale, jak sam podkreśla, są to raczej frytki: – Wszystko to wydaję na benzynę, podróż w korkach na trening potrafi zajmować nawet dwie godziny – przekonuje bramkarz, który zarabia nie więcej niż 150 dolarów tygodniowo.

Tracey zwraca uwagę na to, że klasowi rywale mogą pozwolić jemu i jego kolegom posmakować futbolu na absolutnie najwyższym poziomie, jednak nie tylko oni sprawiają, że takie widowisko jest niezapomniane. Swoje robią też wypełnione trybuny wielkich stadionów. Pierwszy mecz w Klubowych Mistrzostwach Świata golkiper rozegrał w 2017 roku, kiedy jako 19-latek wyszedł na murawę z zadaniem powstrzymania Al-Jaziry ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Nie udało się, piłkarze z Auckland przegrali 0:1.

Jako nastolatek, który przywykł do gry przed góra pięćdziesięcioma osobami i dwudziestoma psami, pomyślałem sobie: „O cholera, spójrz na tych wszystkich ludzi” – wspomina swoje pierwsze minuty na boisku Tracey w rozmowie z ABC Sport. Teraz zdążył już pewnie przywyknąć, że raz na jakiś czas jego mecze oglądają tysiące…

Włosy na drugim miejscu. Lepiej nie zadzieraj z fryzjerem!

Jerson Lagos miał osiem lat, kiedy jego rodzice postanowili przeprowadzić się z Kolumbii do Nowej Zelandii. On, jako dziecko, czuł głównie ekscytację. Rodzicom było trochę ciężej, to na nich spoczywał obowiązek aklimatyzacji rodziny w nowym środowisku. – Kiedy jest się młodym, o wiele łatwiej jest nawiązywać przyjaźnie, a piłka nożna była tym, co naprawdę bardzo mi to ułatwiło. Pamiętam swój pierwszy dzień w szkole, nie znałem zbyt dobrze angielskiego, aby komunikować się z ludźmi, ale pod koniec dnia nawiązałem wiele przyjaźni, po prostu grając w piłkę nożną – wspomina piłkarz w rozmowie z World Football Index.

Wspomnień związanych z piłką ma zdecydowanie więcej, wiele z nich jest nawet o wiele bardziej – jakby to powiedzieć – efektownych niż pierwszy dzień w szkole. Lagos też był pod wrażeniem trybun w meczach międzynarodowych, i piłki nie traktuje, mimo wszystko, jako dodatku do życia. – Uczę się, aby zostać wykwalifikowanym fryzjerem. Mam bardzo ograniczony czas każdego dnia – mówi. – Mój osobisty cel to jednak zostać profesjonalnym piłkarzem, móc poświęcić się piłce nożnej i utrzymywać z tego rodzinę – przekonuje.

Ale tak jak wielu innych kolegów, ma gigantyczny problem z łączeniem życia zawodowego z piłką i jeszcze życiem rodzinnym. Mało czasu dla dzieci i swojej partnerki, ciągłe życie w biegu. Najlepiej dolę jego i innych piłkarzy Auckland City podsumowuje dyrektor generalny klubu, Gordon Watson:

Klubowe Mistrzostwa Świata są spełnieniem marzeń. Ale – na litość boską – ilość godzin, krwi, potu, łez i trudu, którą wszyscy zebrali po drodze jest czymś doprawdy nierealnym. Wszystko po to, by zagrać w tych wielkich meczach.

CZYTAJ WIĘCEJ O KLUBOWYCH MISTRZOSTWACH ŚWIATA NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Źródła: World Football Index, The New Zealand Herald, FIFA.com, ABC Sport

21 komentarzy

Wolałby pewnie opowiadać komuś głupi sen Davida Beckhama o, dajmy na to, porcelanowych krasnalach, niż relacjonować wyjątkowo nudny remis w meczu o pietruszkę. Ostatecznie i tak lubi i zrobi oba, ale sport to przede wszystkim ciekawe historie. Futbol traktuje jak towar rozrywkowy - jeśli nie budzi emocji, to znaczy, że ktoś tu oszukuje i jego, i siebie. Poza piłką kolarstwo, snooker, tenis ziemny i wszystko, w co w życiu zagrał. Może i nie ma żadnych sportowych sukcesów, ale kiedyś na dniu sąsiada wygrał tekturowego konia. W wolnym czasie głośno fałszuje na ulicy, ale już dawno przestał się tego wstydzić.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Inne kraje

Reklama
Reklama