Zatrudniając Frediego Bobicia, Legia Warszawa zyska rozpoznawalną i powszechnie szanowaną w Niemczech postać. A jakiego działacza? W dwóch klubach poległ na całej linii, a w jednym odniósł spektakularny sukces. Ocena nie może więc być jednoznaczna. Zwłaszcza że zważenie win i zasług dyrektorów sportowych to jedno z najtrudniejszych zadań w świecie piłki.
Jeśli wiarygodna ocena pracy trenera jest trudna, w przypadku dyrektora sportowego często graniczy z niemożliwością. To postać w futbolu często kluczowa, jej wpływ jednak bardzo trudno zważyć. Wiele zależy od kontekstu miejsca pracy, umocowania w strukturach klubowych, budżetu, funkcjonowania akademii, relacji międzyludzkich wewnątrz w klubu. Ponadto, w niemieckich warunkach często pracuje w klubie kilka postaci, których w Polsce wrzuciłoby się do worka „dyrektor sportowy”, ale ich kompetencje i decyzyjność się różnią. Dlatego odpowiedź na pytanie, czy Fredi Bobić to dobry dyrektor sportowy, nie może być jednoznaczna.
Kim jest Fredi Bobić?
Po mundialu w 2022 roku Bobić przekonał się, jak szybko sytuacja w futbolu potrafi się odmienić. Po drugiej z rzędu klęsce reprezentacji na mistrzostwach świata, w Niemczech zapanowała żądza ścinania głów. Nie do uratowania była posada Olivera Bierhoffa, nielubianego menedżera reprezentacji, który piastował tę funkcję niemal dwie dekady. Na jego miejsce poszukiwano kogoś, kto zostałby twarzą nowej reprezentacji. Łącznika między betonowym światem działaczy Niemieckiego Związku Piłki Nożnej (DFB), a selekcjonerem reprezentacji, którym był wówczas Hansi Flick. Kogoś, kto jednocześnie czułby piłkę nożną, ale jednocześnie znał się na marketingu i sprawnie poruszał się w świecie medialnym.
Na giełdzie najczęściej przymierzano do tej roli właśnie Bobicia. Ponieważ trzeba było zapłacić za rozwiązanie jego kontraktu z Herthą, w centrali niemieckiej piłki zdecydowano się spontanicznie ściągnąć z emerytury Rudiego Voellera. „Ja też uwielbiam Rudiego” – z gracją zareagował Bobić. Zamiast dostać awans na jedno z najbardziej eksponowanych działaczowskich stanowisk w kraju, trzy tygodnie później dostał wypowiedzenie. Kay Bernstein, nieżyjący już nowo wówczas wybrany prezydent klubu, były gniazdowy Herthy, miał się czuć traktowany przez Bobicia mało poważnie. Jako jego następcę zaprezentowano byłego dyrektora akademii, którego wcześniej Bobić zwolnił. Miało to być symboliczne domknięcie kompletnie nieudanego projektu „Big City Club” i powrót Herthy do korzeni.
Trudne początki w Stuttgarcie
Dla Bobicia nie mogło to być wielkie zaskoczenie, bo jako działacz przyzwyczaił się, że raz mieszano go błotem, by potem wynosić pod niebiosa. Wszystko zaczęło się w 2010 roku, gdy 38-letnia legenda VfB Stuttgart, jeden z wierzchołków słynnego „Magicznego Trójkąta” z końca lat 90., została zaprezentowana jako nowy dyrektor sportowy. Pochodzący z Mariboru były napastnik miał już wcześniej przetarcie w Czornomorcu Burgas, do którego ściągnął go Krasimir Bałakow, były kolega z VfB. Ale wejście na bundesligową scenę w jednym z największych klubów w Niemczech miało być zupełnie inną skalą wyzwania.
Niemiecki futbol był wówczas w trakcie przemiany. Siermiężna, przestarzała i oparta na fizycznych atrybutach piłka lat 90. i wczesnych dwutysięcznych właśnie przechodziła do historii. Przemiany zapoczątkowane reformą szkolenia z początków XXI wieku, a przyspieszone przez Juergena Klinsmanna i Joachima Loewa jako szefów reprezentacji, zaczęły być widoczne także w klubach. Do głosu zaczynało dochodzić nowe pokolenie trenerów, funkcjonujących zupełnie inaczej niż wcześniejsze. Juergen Klopp zaczynał wznosić w Dortmundzie dzieło życia, Thomas Tuchel miał za sobą debiutancki sezon w Bundeslidze. Coraz chętniej kluby zatrudniały młodych trenerów rezerw i drużyn juniorskich, niemających za sobą głośnych karier zawodniczych, za to mających solidne podstawy merytoryczne. Między słupki wchodziła nowa fala bramkarzy, grających odważnie jak Manuel Neuer i Marc-Andre ter Stegen, a niemieccy piłkarze przestawali być kojarzeni z bieganiem i z charakterem, a zaczynali z techniką i kreatywnością. W VfB kończyła się wówczas epoka złotej drużyny z 2007 roku, która dała temu klubowi ostatnie mistrzostwo Niemiec. Po mundialu w 2010 roku sprzedany do Realu Madryt został Sami Khedira, filar tamtego zespołu. Kilka miesięcy wcześniej, laniem od Barcelony Pepa Guardioli, Stuttgart na półtorej dekady pożegnał się z Ligą Mistrzów. Wrócił do niej dopiero w bieżącym sezonie.
Bobić odziedziczył po poprzednikach miejsce w Lidze Europy i miał przystosować VfB do nowych czasów. Przede wszystkim zrobić użytek z jego renomowanej akademii, z której sam kiedyś wyszedł. To jednak w tamtych latach nabrał tempa proces, w którym dawny gigant zaczął się stopniowo obsuwać w kierunku drugiej ligi. Szansę debiutu w pierwszym zespole dostali wprawdzie wychowankowie Timo Werner czy Antonio Ruediger, którzy potem zrobili wielkie kariery, ale jednocześnie w tamtym okresie odeszli z klubu bez debiutu w pierwszym zespole Joshua Kimmich, Serge Gnabry czy Bernd Leno. Tylko za tego ostatniego udało się przynajmniej dostać dobre pieniądze, bo za wyszkolenie Kimmicha i Gnabry’ego, przyszłych zwycięzców Ligi Mistrzów z Bayernem, VfB skasowało łącznie nędzne 600 tysięcy euro. Przepływ wychowanków między juniorami a pierwszym zespołem nie wyglądał więc wcale wzorcowo.
Zapłata za niepowodzenia
Podobnie było z kwestiami sportowymi, trenerskimi i transferowymi. Christiana Grossa, należącego zdecydowanie do starej szkoły, Bobić jeszcze odziedziczył po poprzednikach. Sam jednak wcale nie trafiał lepiej. Jens Keller, Thomas Schneider, Bruno Labbadia, czy Huub Stevens nie popychali drużyny do przodu. Z czterech sezonów, za które odpowiadał działacz przymierzany do Legii, trzy kończyły się miejscem w drugiej połowie tabeli, z czego ostatni był już ratowaniem bytu w samej końcówce. Raz jedynie, z Labbadią, udało się awansować do europejskich pucharów, lecz przygoda w Lidze Europy nie przyniosła wielkich wspomnień. W Pucharze Niemiec największym sukcesem było dojście do finału w 2013 roku, gdy na drodze do triumfu stanął Stuttgartowi wielki Bayern Juppa Heynckesa. Pięć zmian trenerskich w cztery lata zdecydowanie nie świadczyło, że w Stuttgarcie powstaje coś trwałego i stabilnego. Przedostatnia, czyli ściągnięcie wiekowego Huuba Stevensa w roli strażaka, sugerowała rosnącą bezradność. Ostatnia, zatrudnienie Armina Veha, mistrzowskiego trenera sprzed siedmiu lat, była bazowaniem na sentymencie z nadzieją na szybkie uspokojenie nastrojów wokół klubu. Nie pomogło. Veh nie poradził sobie w VfB, jak większość jego poprzedników.
Rzadsza gra w europejskich pucharach sprawiała, że w klubie trzeba było szukać oszczędności i uczciwie wobec działacza byłoby przyznać, że w całym okresie jego pracy klub wyraźnie więcej zarobił na transferach niż wydał. Próżno było jednak w tym czasie szukać znakomitych strzałów. Klub zyskiwał pieniądze, ale drużyna traciła jakość. Spadek z ligi w 2016 roku był naturalną konsekwencją chaosu i złych wyborów z wcześniejszych lat. Bobicia już wtedy w klubie nie było. Po kolejnym źle rozpoczętym sezonie złość kibiców skumulowała się na nim. Od kwietnia 2013 roku nie był już tylko dyrektorem sportowym, lecz członkiem zarządu odpowiedzialnym za sport. Jako najważniejsza osoba w tej działce musiał zapłacić za wszystkie rozczarowania. Nawet jeśli VfB nie jest łatwym klubem ze względu na trudną mieszaninę wysokich oczekiwań, wielkich tradycji i wielu postaci, które chciałyby tam być wpływowe, ocena Bobicia w 2014 roku była jednoznacznie negatywna. Także dlatego na dwa lata zniknął z bundesligowej sceny.
Trudno było nie być zaskoczonym, gdy w połowie 2016 roku sięgnął po niego Eintracht Frankfurt. Tamtego lata VfB po dekadach przerwy pożegnał się z ligą, a Eintracht wydawał się kolejnym wielkim klubem, który lada moment może czekać podobny los. Chwilę przed przyjściem Bobicia obronił się przed spadkiem dopiero po barażach. Możliwości finansowe miał nie większe niż VfB, a wcześniejsze lata jeszcze gorsze. Również uchodził za klub trudny do prowadzenia. A zatrudnienie byłego napastnika reprezentacji było jeszcze trudniej obronić, bo w Stuttgarcie chociaż był miejscowym, miał status legendy i przynajmniej wyjściowo cieszył się powszechnym szacunkiem. We Frankfurcie witał go powszechny sceptycyzm. Wyszło jednak spektakularnie.
Frankfurckie sukcesy
Z trenerem Niko Kovacem, również pochodzącym z byłej Jugosławii, szybko udało się mu znaleźć wspólny język. Jako dyrektor sportowy wykazywał się bardzo dobrym wyczuciem przede wszystkim do graczy z Bałkanów. Za bezcen wyciągnął z Benfiki Serba Lukę Jovicia, z Fiorentiny Chorwata Antego Rebicia, a z Hamburga Serba Filipa Kosticia. Z powodzeniem zaczął wdrażać strategię nieczęstą w Niemczech, ale wykorzystującą naturalne atuty miasta, czyli centralne położenie i bliskość wielkiego lotniska. Zamiast zwracać się w kierunku własnej akademii i szkolenia, postawił na skauting i kontakty w dużych europejskich klubach. Eintracht zaczął bazować na piłkarzach niemieszczących się w największych markach kontynentu, odrzutach z tamtejszych akademii, albo zawodnikach szukających częstszej gry. Jako spora, dobrze skomunikowana metropolia, miał dużą łatwość przyciągania graczy dużych klubów angielskich czy hiszpańskich. To w tamtych latach Eintracht przestał być „chorym człowiekiem Bundesligi”, a stał się jednym z ulubionych dyskontów europejskich tuzów.
Nigdy później klub z Frankfurtu nie walczył już o utrzymanie w lidze. Zaczął regularnie pojawiać się w europejskich pucharach, a nawet walczyć o trofea i po nie sięgać. W 2017 roku finał Pucharu Niemiec jeszcze przegrał, ale w 2018 roku już go wygrał, pokonując w finale Bayern. Kovac dowodził zgrają niesfornych chłopaków, którym chciało się kibicować. Czy dopiero wchodzili na scenę, jak Jović, czy powoli z niej schodzili, jak ściągnięty z powrotem do Niemiec Kevin-Prince Boateng, uchodzący za trudny charakter, który mało kto chciał mieć w klubie. Bobić zaryzykował i wygrał.
W takich spektakularnych przemianach kluczową rolę odgrywa zwykle czas. To on pozwala lepiej ocenić, jak rozkładają się zasługi. Jako pierwszy dobre wyniki Eintrachtu skonsumował Kovac, odchodząc do Bayernu. Spodziewane tąpnięcie projektu jednak wówczas nie nastąpiło. Bobić jako jego następcę wybrał Adolfa Huettera, Austriaka odnoszącego sukcesy w Young Boys Berno i trafił w dziesiątkę. Drużyna zrobiła kolejny krok do przodu i zadziwiła Europę, dochodząc do półfinału Ligi Europy, który w rzutach karnych przegrała z Chelsea. Tercet napastników Rebić – Jović – Sebastien Haller napełnił klubową kasę dziesiątkami milionów euro. Wówczas zaczęto uznawać, że ojcem odrodzenia klubu z Frankfurtu wcale nie był Kovac, który w Monachium nie potwierdził trenerskiego talentu, lecz Bobić, który bez Chorwata nadal był w stanie pchać projekt do przodu.
Berlińska stajnia Augiasza
O ile jego zasługi są niepodważalne, o tyle końcówka pracy we Frankfurcie pozostawiła u wielu kibiców gorzki smak. Pod koniec sezonu 2020/2021 Eintracht był na dobrej drodze, by pierwszy raz w historii awansować do Ligi Mistrzów. Już na początku marca Bobić ogłosił jednak, że mimo kontraktu obowiązującego jeszcze przez dwa lata, w lecie odejdzie z klubu. W ślad za nim projekt zdecydował się opuścić trener Huetter. Gdyby udało się im doprowadzić sprawy do szczęśliwego końca, pewnie nikt nie miałby do nich większych pretensji, że chcieli poszukać innych wyzwań. Eintracht w ostatnich miesiącach sezonu roztrwonił jednak przewagę i wypadł poza najlepszą czwórkę. Bobicia i Huettera, którzy wykonali tam całościowo świetną pracę, uznano winnymi tego, że historyczna szansa przeszła klubowi koło nosa.
Spodziewano się wówczas, że frankfurcki projekt doszedł do ściany i bez dwóch najważniejszych postaci runie. Kiedy jednak okazało się, że i bez Bobicia idzie do przodu, coraz większe zasługi za sukcesy z wcześniejszych lat zaczęto przypisywać Benowi Mandze, szefowi skautingu z czasów Bobicia i jego prawej ręce. A gdy w 2022 roku i on odszedł, przenosząc się do Watfordu, bez uszczerbku na wynikach Eintrachtu, trzeba było stwierdzić, że odbudowie Eintrachtu nie można nadać jednej twarzy. Tak, jak trudno całą winę za niepowodzenia przypisywać jednemu działaczowi, tak trudno powiedzieć, że Bobić jednoosobowo zbudował wszystkie współczesne sukcesy Eintrachtu. Niewątpliwie jednak pociągał za sznurki w trakcie bardzo udanych dla klubu pięciu lat, czym zbudował sobie reputację na rynku. Teraz to w Stuttgarcie zastanawiali się, co z nimi było nie tak, skoro tak dobry dyrektor sportowy kompletnie nie mógł sobie tam poradzić.
Jego przeprowadzkę do Herthy w 2021 roku uznawano więc za hit transferowy na rynku działaczy. Za pieniądze kontrowersyjnego milionera Larsa Windhorsta w Berlinie próbowano wówczas postawić klub na miarę możliwości niemieckiej stolicy. Przez półtora roku rozrzucano forsę bez ładu i składu. Bobić, jako głowa całego projektu, miał sprawić, że pieniądze będą wydawane z sensem. Na miejscu okazało się jednak, że zamiast zrobić w karierze krok do przodu, działacz wylądował w stajni Augiasza. Większość pieniędzy Windhorsta została wydana przed jego przyjściem. Nowy dyrektor sportowy usłyszał, że jeśli coś ma wydać na wzmocnienia, najpierw musi to zarobić na rynku. Przychodził do klubu, który ledwo obronił się przed spadkiem, sprzedał, kogo dało się sprzedać, a za mniejsze pieniądze miał zbudować drużynę bijącą się o puchary. Brzmiało jak zadanie niemal niewykonalne. I takim się okazało.
Doświadczony trybik
Żaden z transferów przeprowadzonych przezeń w ciągu półtora roku w Hercie nie okazał się strzałem w dziesiątkę. Większość nie była nawet blisko. Jego wybory trenerskie – odkurzenie Tayfuna Korkuta, czy – gdy strach przed spadkiem zaglądał w oczy – Feliksa Magatha, wywoływały powszechne zdumienie. Sięgnięcie po Sandro Schwarza, trenera młodszego pokolenia ze świeższym spojrzeniem, także nie wypaliło. Bobić starał się budować jednocześnie cały klub na swoją modłę. Nie był jedynie panem od transferów. Po ustąpieniu prezesa, stał się jedną z najważniejszych osób w całym klubie, nie tylko w jego dziale sportowym. Nie zdołał jednak wyprowadzić klubu ze stolicy ze spirali błędów. Przepalonych wcześniej milionów nie udało się odzyskać. Bobić nie przyszedł do Berlina, by budować „Big City Club”. W praktyce przyszedł, by po nim sprzątać. Ratować, co się da. Świadczy o tym bilans transferowy z jego czasów, czyli +45 milionów euro. To był działacz od sprzedawania, nie kupowania zawodników. Skoro jednak ciął koszty w taki sposób, że jego ostatni sezon drużyna zakończyła na osiemnastym miejscu w lidze i do dziś nie wróciła do elity, ocena jego działań nie może być pozytywna. Znów, Bobić nie był jedynym, który doprowadził do fiaska całego przedsięwzięcia. Ale mając w rękach wielką siłę sprawczą, w żaden sposób nie zdołał jej zapobiec.
Powstaje w ten sposób obraz działacza, który pracował w trzech trudnych do zarządzania klubach. Dwa z nich krótko po jego odejściu spadły z ligi. Jeden natomiast z walczącego o utrzymanie zamienił w etatowego uczestnika europejskich pucharów. Ma na koncie drogie transferowe wtopy, jak i tanie, a spektakularne strzały. Jednego, czego nie można Niemcowi odmówić, to wszechstronne doświadczenie w różnych sytuacjach i środowiskach. Nie zaskoczy go presja Legii, bo pracował wyłącznie w klubach z gigantycznymi bazami kibicowskimi. Nie zaskoczą go ograniczone możliwości transferowe, bo w takich zwykle musiał się obracać. Nie zaskoczą go różne koterie w klubach, przecieki do mediów, frakcje i konflikty interesów, bo dekada spędzona w klubach takich jak Stuttgart, Frankfurt i Hertha oznacza codzienność funkcjonowania w takich realiach.
Legia nie namówiła do współpracy niemieckiego Midasa. Nie namówiła też skończonego nieudacznika, któremu nic w życiu się nie udało. Jeśli próbować wyciągnąć jedną cechę wspólną z wszystkich prac Bobicia, byłaby to chyba konstatacja, że nie był jednostką, która samodzielnie potrafiła zawrócić bieg wydarzeń. Jeśli Stuttgart i Hertha przed jego przyjściem zmierzały w złą stronę, jego pobyt nie zmienił tej trajektorii. Jeśli we Frankfurcie od zatrudnienia Kovaca zaczynała się krzywa wznosząca, pięć lat Bobicia – ale też już cztery lata bez niego – w żaden sposób jej nie zaburzyły. Tak więc trzeba traktować pewnie także jego pojawienie się w Legii. Jeśli klub będzie miał pomysł, by wykorzystać jego szerokie kontakty, wszechstronne doświadczenie i międzynarodową rozpoznawalność, pewnie na tym skorzysta. Jeśli ściągnie go w nadziei, że w pojedynkę naprawi wszystkie grzechy Legii Mioduskiego, pewnie będzie rozczarowany. Przełożenie między nawet najlepszym działaczem a tym, co na boisku, jest mimo wszystko ograniczone i wymaga współpracy zespołowej. Nawet noszący najgłośniejsze nazwisko doradca zarządu wciąż pozostanie w całej klubowej maszynerii tylko trybikiem.
MICHAŁ TRELA
CZYTAJ WIĘCEJ O LEGII WARSZAWA:
- Miały pomóc, zaszkodziły. Zimowe transfery Legii to tragedia
- Legia szuka szefa skautów. Odpadł kandydat, ale Mozyrko odejdzie [NEWS]
- Oświadczenie Legii ws. transparentu o Trzaskowskim. “To nie stanowisko klubu”
Fot. newspix.pl