Reklama

Przypadek Wojciecha Szczęsnego. Jak luz zamienił się w stoicki spokój

Michał Trela

11 kwietnia 2025, 13:44 • 12 min czytania 22 komentarzy

Dawniej luz Wojciecha Szczęsnego ocierał się o nonszalancję. Dziś lepszym określeniem na jego mowę ciała jest już spokój, za którym zdaje się kryć jakaś głębsza, wręcz stoicka mądrość: zajmowanie się tylko sprawami zależnymi od siebie i wynikające z tego dobre przygotowanie na szczęście, które go spotyka.

Przypadek Wojciecha Szczęsnego. Jak luz zamienił się w stoicki spokój

Według polskiego pojmowania kibicowania, na meczach Barcelony „nie ma atmosfery”, rozumianej jako zorganizowany doping od pierwszej do ostatniej minuty. Jest za to częste reagowanie na wydarzenia na boisku, pozwalające wyczuć sympatie trybun do konkretnych zawodników albo docenienie pojedynczych akcji. Spontaniczna wrzawa wzmaga się nie tylko po pięknych golach i spektakularnych dryblingach. Potrafi ją wywołać także umiejętne wyjście spod pressingu albo przemyślane przeniesienie ciężaru gry na drugą stronę. W tym sensie znamienne, za co w meczu z Borussią Dortmund najbardziej doceniony został Wojciech Szczęsny. Jego momentem wrzawy nie była żadna parada, czy skuteczne wyjście do dośrodkowania, lecz zwód poza polem karnym. Bywały czasy, kiedy luz polskiego bramkarza niebezpiecznie zbliżał się do nonszalancji. Obecnie lepszym określeniem dla mowy ciała 34-latka niż „luz” jest „spokój”. A to faktycznie każdej drużynie może się udzielać.

Reklama

Wojciech Szczęsny. Niespotykanie spokojny człowiek

Teoretycznie pierwszy ćwierćfinał Ligi Mistrzów nie był takim, za który były reprezentant Polski mógłby wypinać pierś po ordery. Statuetkę dla najlepszego piłkarza zgarnął Robert Lewandowski. Błyszczeli wszyscy zawodnicy z przodu. Zadaniem bramkarza w takim dniu jest niczego nie zepsuć. Zachować czyste konto przeciwko tak grającej Borussii udałoby się pewnie i słabszym bramkarzom. Nawet jednak w takim spotkaniu widać drobne momenty wyjaśniające, dlaczego Hansi Flick podjął kilka miesięcy temu tak odważną i nieoczywistą decyzję o postawieniu na polskiego bramkarza. To drobiazgi. Jak w pierwszej połowie, gdy Serhou Guirassy po jednym z nielicznych wypadów gości miał piłkę na wolej, sam na sam z bramkarzem, ale w nią nie trafił. Naturalnym odruchem w takiej sytuacji byłoby otarcie potu z czoła, odetchnięcie z ulgą, bo mogło to się skończyć znacznie gorzej. Co bardziej impulsywni bramkarze ruszyliby z pretensjami do obrońców, którzy zostawili snajpera rywali w tak dogodnej okazji. Reakcją Szczęsnego był uspokajający gest. „Wszystko pod kontrolą”.

Historia Szczęsnego może w polskich warunkach być uznana za pouczającą lekcję. Nie mamy podręczników tego, jak z Polski dostać się na poziom Barcelony. Nie mieliśmy też dotąd dowodów, że można tam dotrzeć różnymi ścieżkami. Co zrozumiałe, mogliśmy się opierać jedynie na przykładzie Lewandowskiego. Istnienie żywego dowodu, że da się dojść z poziomu Znicza Pruszków do strzelania stu goli w Barcelonie, już było dla polskiego środowiska ożywcze, sprawiające, że młodzi chłopcy będą przynajmniej mieli odwagę marzyć. Barcelona nie jest zarezerwowana dla Brazylijczyków, Hiszpanów, Argentyńczyków czy Holendrów, czyli nacji, z piłkarskiej perspektywy, lepionych z innej niż Polacy gliny. Polak też może tam dotrzeć.

Perfekcja Lewandowskiego

Jest tylko jeden bardzo poważny szkopuł. Ten Polak nie może pozwolić sobie na ani jeden fałszywy krok w karierze. Musi mądrze wybrać klub, odchodząc ze Znicza. W odpowiednim momencie opuścić Ekstraklasę i przyjąć ofertę klubu, w którym się rozwinie. Ten klub musi się okazać wschodzącą rewelacją europejskiej piłki, z trenerem, który ukształtuje na najbliższą dekadę światowy futbol i każdego piłkarza uczyni lepszym. Nie można jednak w tym klubie się zasiedzieć, trzeba mądrze zmienić go na jeszcze lepszy, ale w obrębie dobrze znanego środowiska. Trafić tam na jednego z najlepszych trenerów w historii futbolu, którego zastąpi potem zupełnie inny jeden z najlepszych trenerów w historii futbolu. A gdy zdobędzie się z tym klubem już wszystko, zamienić go na jeszcze większą globalną markę już w innej lidze. Żaden z tych ruchów nie może być wykonany za wcześnie ani za późno. Żaden z kroków nie może być pominięty, bo skala wyzwania okaże się za duża, albo talentu nie uda się w pełni rozwinąć. Wszystko musi być trafione w punkt.

Tak samo perfekcyjnie, jak duże decyzje zawodowe, muszą też wyglądać prywatne. Trzeba tak się ożenić, by życiowa partnerka jeszcze pomogła rozwinąć się na różnych polach. Trzeba całe codzienne życie podporządkować dążeniu do perfekcji. Jeść idealnie, spać idealnie, trenować idealnie. Szybko nauczyć się języka każdego kraju, w którym się gra (notabene po meczu z Borussią Lewandowski udzielił czterech wywiadów – każdego w innym języku). Nigdy nie tracić wewnętrznej żądzy. Szlifować na zaawansowanym etapie kariery tak proste elementy, jak podania, gdy zauważy się na treningu, że Xabi Alonso robi to znacznie lepiej. Uczyć się strzelania rzutów wolnych. Przyjmować granie na innych pozycjach niż ulubiona, bo tego akurat wymaga Franciszek Smuda albo Juergen Klopp. Albo inaczej interpretować role w obrębie wyuczonej pozycji, bo trafiło się na Pepa Guardiolę albo Juliana Nagelsmanna. Trzeba przypominać maszynę. Unikać afer, rozwodów i wszystkich tych rzeczy, które mogą zakłócać dobrze zapowiadające się kariery. Potem zostają już tylko czynniki losowe. Choćby uniknąć poważnej kontuzji, której nie dałoby się zapobiec samymi treningami i dietą.

Robert Lewandowski poprowadził swoją karierę w sposób wzorowy

Tak więc o ile sam fakt, że Polak może dotrzeć do Barcelony, jest krzepiący, o tyle świadomość, ile szczęśliwych splotów okoliczności w karierze Lewandowskiego i ile cech bardziej mentalnych niż piłkarskich, które są u niego na najwyższym poziomie, musiało zaistnieć, by tam dotarł, może już brzmieć demotywująco. Do tego stopnia, że panowała raczej zgodność, iż na drugiego Polaka w Barcelonie poczekamy tak długo, jak na pierwszego. To jak ze wszystkimi historiami wielkich sukcesów biznesowych. Ci, którzy je osiągnęli, nie mają patentu na budowanie biznesów od poziomu garażowego do globalnego. Ten sam zestaw cech osobistych przy tym samym nakładzie pracy, ale w innym czasie i miejscu mógłby przynieść zupełnie inne efekty.

Zaburzony schemat

Tymczasem drugi Polak w Barcelonie wydarzył się jeszcze zanim pierwszy zdążył przestać w niej grać. Wydarzył się, całkowicie zaburzając schemat, w jaki z Polski można dostać się do Barcelony narzucony przez przykład Lewandowskiego. Oto mowa o kimś, kto nigdy nie zaznał gry w polskiej Ekstraklasie i wyjechał z Polski jeszcze jako junior, jako jeden z masy dobrze rokujących piłkarzy zasysanej co roku przez najlepsze kluby z całego świata. Do seniorskiej piłki przebija się ich ledwie promil. Jak przypadek Lewandowskiego służy często za przykład dla młodych, by wyjeżdżali z Ekstraklasy dopiero, gdy coś w niej osiągną (Lewandowski wyjeżdżał jako mistrz i król strzelców, mając za sobą debiut w reprezentacji Polski), tak przypadek Szczęsnego mówi coś zupełnie przeciwnego: wyjeżdżaj najszybciej, jak tylko będziesz miał możliwość.

Sama dorosła kariera polskiego bramkarza też nie toczyła się według schematu Lewandowskiego. Nie zmieniał klubu ze słabszych na silniejsze. Trafił wprawdzie za młodu na jednego z najlepszych trenerów w historii futbolu, ale został przezeń wyrzucony z zespołu. Przez całą karierę nie krył się z paleniem papierosów, co kłóci się ze standardami narzucanymi współczesnym sportowcom. Nie omijały go momenty trudne. Odejście z Arsenalu do Romy wydawało się wygnaniem z raju. Przejście do Juventusu, gdzie wciąż był Gianluigi Buffon, wyglądało jak skazanie się na ławkę rezerwowych. Rezygnacja z niego przez Juventus, w którym chciał jeszcze grać, a potem brak opcji spełniających jego ambicje, doprowadził do wcześniejszego, niż planował zakończenia kariery. By nie wspomnieć wszystkich tych momentów, kiedy był krytykowany za grę w reprezentacji. Owszem, Lewandowskiemu też się za nią obrywało, ale raczej za rzeczy, których nie zrobił, a nie za rzeczy, które zrobił źle. Tymczasem kilka dotkliwych niepowodzeń tej kadry ma twarz Szczęsnego, jak mecz z Grecją na otwarcie Euro 2012, z Senegalem na mundialu 2018, czy Słowacją na Euro 2020. Znamienne, że najlepszy turniej w jego pokoleniu kadra rozegrała, gdy akurat doznał kontuzji na jego wczesnym etapie.

Dwóch Polaków w Barcelonie. Kiedyś nie do pomyślenia

O ile kariera Lewandowskiego była żywym dowodem, jak daleko można zajść, gdy wszystko zrobi się dobrze, o tyle kariera Szczęsnego, choć także piękna, pozostawiała po sobie lekki posmak wątpliwości, gdzie mógłby dotrzeć, gdyby było w nim więcej pierwiastka Lewandowskiego. Może gdyby nie palił, dłużej pograłby w Arsenalu u Arsene’a Wengera i spędził karierę w najsilniejszej lidze świata. Może gdyby nie był tak nonszalancki, uniknąłby kilku kosztownych wpadek. Oczywiście, że komuś, kto, jak sam błyskotliwie kiedyś powiedział, „posadził na ławce najlepszego bramkarza na świecie (Alisson Becker), najlepszego bramkarza w historii (Buffon) i najlepszego polskiego bramkarza (Łukasz Fabiański)”, nie wypada wytykać, że mógł osiągnąć więcej. Ale przecież kogoś, kto tego wszystkiego dokonał, byłoby chyba stać na wygrywanie bramkarskich plebiscytów, zdobywanie Ligi Mistrzów, zostanie absolutną legendą jakiegoś klubu. A przecież żadnego nie został.

Niezależność i zdrowy dystans

Od kilku miesięcy wiadomo, że takie dywagacje są kompletnie bezcelowe. Idąc zupełnie inną drogą, będąc zupełnie inną postacią niż Lewandowski, u schyłku kariery Szczęsny znalazł się dokładnie w tym samym miejscu. W drużynie grającej najbardziej efektowny futbol, podziwianej i uwielbianej w każdym zakątku świata, zmierzającej po wygranie wszystkiego. Wyciągnięcie z historii Szczęsnego uniwersalnej lekcji dla potencjalnych naśladowców jest jednak jeszcze trudniejsze niż z tej Lewandowskiego. Myślenie znanym z internetu powiedzonkiem „miej wyje**ne, a będzie ci dane”, byłoby fałszywym wnioskiem, który żadnego potomnego nie zaprowadziłby do Barcelony. Jednocześnie Szczęsny jest żywym dowodem, że w Barcelonie grają też ludzie, a nie tylko maszyny.

Kolejny niesamowity wyczyn Szczęsnego. Jest niepokonany od prawie roku

Tym, co prawdopodobnie okazało się kluczowe w doprowadzeniu Szczęsnego na ten szczebel, wydają się niezależność i zdrowy dystans. Niezależność pozwoliła mu prowadzić karierę, jaką by chciał. Nie musiał kierować się finansami, więc nie przeciągał jej tak długo, jak to tylko możliwe. Jak na bramkarza, zdecydował się odejść wręcz bardzo młodo. Gdyby chciał za wszelką cenę dołożyć jeszcze jakieś miliony z kontraktu, na pewno by mógł. Nie chciał go Juventus, nie wyszło z Saudyjczykami, ale trochę schodząc z ceny, załapałby się jeszcze w jakimś włoskim czy angielskim średniaku. To go nie interesowało. Gdyby podpisał umowę z Como czy inną Monzą, we wrześniu nie byłby jednak dostępny dla Barcelony.

Wojciech Szczęsny bez problemu wchodzi w buty Marca-Andre ter Stegena

Nie trzymały go kurczowo przy futbolu finanse, ani też własne ambicje. Karierę w reprezentacji skończył jeszcze wcześniej. Nie chciał śrubować rekordów występów, czystych kont, zdobyć trofeów, których jeszcze nie zdobył. Nie był kimś, kto nie wyobraża sobie życia poza piłką, więc nie opóźniał zejście z boiska. Także ten rodzaj pragnień sprawiłby, że niechciany przez Juventus, podpisałby zeszłego lata kontrakt w innym klubie, zamiast ogłosić, że wypisuje się z całej tej zabawy. Miejsce w Barcelonie zapewniły mu wysokie standardy, jakie sobie narzucił. Albo będzie grał w dobrym do życia miejscu, spełniającym jego sportowe i finansowe ambicje, albo nie będzie grał wcale. Jeśli nie miał żadnej oferty z takiego miejsca, wolał siedzieć na kanapie. I tylko dlatego mógł skorzystać z nieszczęścia Marca-Andre ter Stegena.

Stoicki spokój

To wszystko wiąże się z tematem zdrowego dystansu. To on pozwolił Szczęsnemu wypisać się zeszłego lata z piłkarskiego cyrku. To on, gdy już nadszedł telefon z Barcelony, pozwolił mu tam cierpliwie czekać na szansę, choć nie miał żadnej gwarancji, że ona kiedykolwiek nadejdzie. Hansi Flick podjął decyzję nieoczywistą, trudną, niepopularną, może nawet po ludzku niewdzięczną wobec Inakiego Penii. Istnieją scenariusze, wedle których Szczęsny w Barcelonie nawet by nie zadebiutował, albo nie wykroczył poza jeden mecz z IV-ligowym Barbastro w Pucharze Króla i tylko stanowiłby zabezpieczenie dla Penii na czas rekonwalescencji niemieckiego pierwszego bramkarza. Nie każdy trener odważyłby się na taki ruch jak Flick. Wręcz zrobiłoby to raczej niewielu.

Nie każdy też nie spanikowałby, widząc pierwsze występy Szczęsnego, to, jak trudno było mu wpasować się do wysoko grającej linii obrony, z którą nie miał do czynienia przez wszystkie lata gry w klubach i reprezentacji. Superpuchar Hiszpanii, mecz z Benficą w fazie zasadniczej Ligi Mistrzów. Pretekstów, by wycofać się z nieoczywistej decyzji, Szczęsny dostarczył wystarczająco i to jeszcze na wczesnym etapie, gdy jego pozycja nie była ugruntowana. Szczęsnego znów uratował zdrowy dystans. Nie tracił głowy, nawet gdy z zewnątrz wydawało się, że właśnie ucieka mu jakaś życiowa szansa. On faktycznie cały czas sprawiał wrażenie kogoś, kto mentalnie karierę już zakończył, a wszystko, co potem mu się przytrafia, traktował jako niespodziewany dar od losu.

Niemiecki bramkarz chciałby wrócić między słupki. I to jak najszybciej

To samo dzieje się teraz, gdy ter Stegen już wraca do treningów, już przemyca informacje, że chciałby wykurować się na ewentualny finał Ligi Mistrzów, gdy już gdzieś majaczy przed Flickiem kolejna trudna decyzja w sprawie obsady bramki, nawet jeśli jeszcze nie w tym sezonie, to na początku następnego. Szczęsny i do tego wydaje się podchodzić doskonale spokojny, jak kiedyś do rywalizacji z Alissonem, Fabiańskim czy Buffonem. Posadzą mnie, będę siedział, wystawią, zagram. Taką postawę łatwo pomylić z obojętnością, ale tak naprawdę jest w niej jakaś głębsza, niemal stoicka mądrość. Skupienie się wyłącznie na sprawach zależnych od siebie i kompletne niezajmowanie głowy niezależnymi.

Szczęsny o ter Stegenie: Nie będę miał problemu, jeśli weźmie sobie miejsce

Gotowy na szczęśliwy traf

W tym wszystkim łatwo popełnić też błąd przypisania zbyt dużej roli przypadkowi i kwestiom mentalnym w karierze Szczęsnego, a nie zauważyć kwestii merytorycznych, bez których jego zdrowy dystans, niezależność i szczęśliwe sploty okoliczności nie miałyby żadnego znaczenia. Szczęsny musiał być ponadprzeciętnie utalentowanym bramkarzem, skoro w wieku, w którym Lewandowskiego nie chciała nawet Legia, jego ściągał do siebie Arsenal. Musiał być niezwykle dobrym bramkarzem, skoro przez całą karierę grał tylko w superklubach. Nie ma wielu postaci, które występowały wyłącznie w Arsenalu, Romie, Juventusie i Barcelonie (epizod w Brentford był ważny w jego rozwoju, ale to było tylko wypożyczenie). Nawet bardzo dobrzy bramkarze nie grają zwykle od początku do końca w klubach ze ścisłej czołówki swoich krajów. Nawet bardzo dobrzy bramkarze siedzą czasem długo na ławce rezerwowych, czekając na swoją szansę. Skoro Szczęsnemu to się nie przydarza, fakty mówią same za siebie.

Za jego talentem także musiał iść ogrom pracy, nauki nowych rzeczy, dbałości o ciało. Uśmiech Wojciecha Szczęsnego, jego uspokajające gesty, wmówiły nam wszystkim, że to przyszło samo. Ale nie przyszło. Gdy szczęście się do niego uśmiechało (nazwisko zobowiązuje), zawsze był przygotowany. Obecność Szczęsnego w Barcelonie jeszcze wyraźniej wzmacnia przekaz wysłany przez Lewandowskiego, że dostanie się na ten poziom jak najbardziej jest możliwe, ale rozmywa go w kwestii tego, jak tam się dostać. Doceniając wyjątkowość chwili, wróciłem z Barcelony z dwiema jej koszulkami dla synów. Jedną z nazwiskiem Lewandowskiego, drugą Szczęsnego. Efekt był łatwy do przewidzenia. Obaj szybko stwierdzili, że też kiedyś będą grać w Barcelonie. Starszy konsekwentnie uznał tego dnia, że nie chce lodów, „bo Lewandowski ich nie je”. Młodszy, w koszulce Szczęsnego, wsuwał w najlepsze. Bo ascetyzm nie jest już jedyną drogą z Polski do Barcelony.

CZYTAJ WIĘCEJ O WOJCIECHU SZCZĘSNYM NA WESZŁO:

MICHAŁ TRELA

Fot. Newspix

22 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Hiszpania

Reklama
Reklama