Legia Warszawa tak bardzo przyzwyczaiła się do ksywki „Dekodery”, że aż bierze dyrektora sportowego… z telewizji. I to takiego, którego doskonale zna nie tylko ze szklanego ekranu. Powrót Michała Żewłakowa na Łazienkowską to kolejny z tysiąca dowodów na to, że Dariusz Mioduski nie ma absolutnie żadnej wizji. To jednocześnie ruch, który – mimo całej pokraczności przy procesie decyzyjnym – może świetnie wypalić.
Kiedy degradujesz przed świętami Bożego Narodzenia Jacka Zielińskiego i przez ponad trzy miesiące nie potrafisz znaleźć nikogo na jego miejsce, a później sięgasz po człowieka, którego już kiedyś zatrudniałeś… No, nie świadczy to o tym, że za tobą owocny proces rekrutacyjny.
Michał Żewłakow jest bardzo blisko powrotu do Legii Warszawa. Jest przymierzany na stanowisko dyrektora sportowego klubu!
— FootballScout (@bakoskaut) March 26, 2025
Legia – jak zwykle – chciała być światowa. Nie prowadziła za bardzo rozmów z polskimi specjalistami od transferów. Nadzieje kibiców rozpalała postacią Jiriego Bilka, fachowca wydającego się być wręcz spoza pułapu polskich klubów, do tego rozmowy z warszawskim klubem mieli prowadzić Roel Vaeyens z belgijskiego rynku czy Marcel Kłos z niemieckiego.
A stanęło na Michale Żewłakowie, który od lat był pod ręką.
Michał Żewłakow wraca do Legii – czy to wypali?
102-krotny reprezentant Polski ma przedziwne CV. Czy sprawdził się jako dyrektor sportowy? Trudno o taki wniosek. Okresy w Zagłębiu Lubin czy Motorze Lublin musi uznać za swoje zawodowe porażki. Gdyby klub pokroju Pogoni Szczecin, Cracovii czy Górnika Zabrze szukał dziś szefa pionu sportowego, pewnie nie odzywałby się do „Żewłaka”.
Ale jednocześnie – czy ten sprawdził się jako dyrektor sportowy w Legii Warszawa? Jeszcze jak. Vadis Odjidja-Ofoe, Thibault Moulin, Nemanja Nikolić, Aleksandar Prijović, Michał Pazdan, Artur Jędrzejczyk – to tylko niektóre z jego sukcesów transferowych. To pewien paradoks, bo przecież teoretycznie łatwiej było robić transfery w Lubinie czy w Lublinie, bez wielkiej presji, niż w Legii Warszawa, która w tamtym okresie kompletnie zdominowała polskie podwórko. A Żewłakow kojarzy się z najlepszymi czasami tego klubu – w tym Ligą Mistrzów, której stał się jednym z architektów.
Ze względu na te pozytywne skojarzenia, Dariusz Mioduski z pewnością zyska w oczach kibiców, przynajmniej krótkoterminowo. Czy powinien? Mamy wątpliwości, bo to nie jest przecież tak, że Legia wymyśliła sobie „Żewłaka” – wybór bardzo nieoczywisty, bo mowa o człowieku będącym już trochę po drugiej stronie działaczowskiej rzeki – i sięga po niego w iście wizjonerskim stylu.
Przeciwnie – postawienie na byłego dyrektora sportowego wygląda trochę jak krzyk rozpaczy. No bo ile jeszcze Legia mogła bujać się bez osoby na tym stanowisku? Do kwietnia? Maja? Miała dać sobie jeszcze tydzień, dwa, pięć na kolejne negocjacje i poszukiwania? Mamy końcówkę marca, stołeczni wypadli już z gry o mistrzostwo, trzeba przygotowywać letnią przebudowę kadry… Gdyby Dariusz Mioduski naprawdę wierzył w Żewłakowa, mógł go przecież zatrudnić w styczniu.
Cała ta historia tworzy niezbyt poważny obraz warszawskiego klubu. To naprawdę duża sztuka, żeby nie znaleźć żadnego zagranicznego fachowca, który mógłby odpowiadać za politykę transferową jednego z największych klubów w regionie, grającego w pucharach, głodnego, notującego przychody na poziomie 267 milionów złotych. Przecież to, na papierze, jest niesamowicie atrakcyjne miejsce pracy, które wielu zagranicznych fachowców – ale nie Jozaków czy Kepcijów, a naprawdę fachowców – powinno przyjąć z pocałowaniem ręki.
Zostawiając na bok cały proces rekrutacyjny – mimo całej jego pokraczności, akurat o Żewłakowie nie można powiedzieć, że to z pewnością przestrzelony wybór. Jeśli są ludzie, którzy potrafią funkcjonować tylko w określonym środowisku, to kimś takimi przy Łazienkowskiej może być właśnie były kapitan reprezentacji Polski. Podczas swojej pierwszej kadencji czuł się jak ryba w wodzie. Ma świetne oko do piłkarzy. Nie tylko potrafi wypatrzeć perełki, lecz także przekonać je do polskiej ligi, często w niekonwencjonalny sposób – jak chociażby Orlando Sa, z którym negocjował na dyskotece.
Prawdopodobnie nikt nigdy nie ściągnął do Ekstraklasy lepszego zawodnika, mamy na myśli oczywiście Vadisa. Żewłakow nie bał się ryzyka. Dobrze zarządzał nastrojami wokół Legii. Potrafił przyznać się do błędu – choćby zwalniając Besnika Hasiego, gdy ten awansował do Ligi Mistrzów. No i nie odszedł ze stołecznego klubu ze względu na negatywną weryfikację umiejętności czy dokonań.
Przeciwnie, pamiętamy doskonale wojnę właścicielską, na którą poszli Dariusz Mioduski i Bogusław Leśnodorski z Maciejem Wandzelem. Kiedy zwycięsko wyszedł z niej pierwszy z wymienionych, stało się jasne, że dni „Żewłaka” – jako człowieka kojarzącego się z drugim z obozów – mogą być policzone.
I tak w istocie było, bo dyrektor sportowy stracił robotę wraz z Jackiem Magierą przy pierwszym gorszym momencie, kilka miesięcy po tym jak Mioduski objął stuprocentową kontrolę nad Legią. Jego głowa zostałaby pewnie ścięta wcześniej, ale akurat była końcówka sezonu, a warszawianie kroczyli do mistrzostwa Polski. W tym sezonie podobny scenariusz im nie grozi. A w przyszłym? Długa droga przed Żewłakowem, żeby Legia chociaż delikatnie nawiązała do czasów, gdy na ligowym podwórku nie miała sobie równych.
WIĘCEJ O LEGII WARSZAWA
- Wróciły puchary, wróciły też kary. Legia znów zapłaci UEFA
- Daria Kabała-Malarz obrywa za…. formę bramkarzy Legii. “Poszłam na policję”
- Jiri Bilek – idealny dyrektor sportowy dla Legii Warszawa? Kulisy sukcesu Slavii
Fot. FotoPyK