Ponad połowa klubów obecnej Bundesligi w ostatnich sześciu sezonach grała w Lidze Mistrzów. W żadnej innej silnej lidze europejskiej rotacja wśród eksportowych drużyn nie jest równie duża. W tym roku w Niemczech znów pachnie sensacjami, bo faworyci zawodzą.

Kalendarz tak się ułożył, że oprócz rywalizacji dwóch najlepszych niemieckich drużyn w Lidze Mistrzów, doszło jeszcze ostatnio w Bundeslidze do ich starcia korespondencyjnego. Tydzień po tygodniu lidera i wicelidera sprawdził trzeci w lidze Eintracht Frankfurt. Oba mecze wyglądały zadziwiająco podobnie. Mimo pozornej bliskości w tabeli, na boisku rywali dzieliły światy. Bayern Monachium rozbił Frankfurt czterema bramkami, ani przez moment nie pozostawiając wątpliwości, że wygra. Bayer Leverkusen tydzień później zwyciężył we Frankfurcie 4:1, wbijając trzy gole w pół godziny. Jedenastopunktowa wyrwa, ziejąca między drugim a trzecim miejscem w Niemczech, okazała się nieprzypadkowa. W Bundeslidze są w tym roku dwie silne drużyny. Pozostałe miejsca w Lidze Mistrzów przypadną tym dwóm, które najskuteczniej zatuszują ewidentne ograniczenia.
Różnorodność klubów, które w ostatnich latach Niemcy wysyłali do elitarnych rozgrywek, jest nieporównywalna z żadną inną ligą w Europie. Mając cztery miejsca w Lidze Mistrzów i bardzo wyrównaną szeroką czołówkę, Bundesliga pozwala, by słynny hymn rozbrzmiewał w różnych zakątkach republiki. Ponad połowa drużyn grających obecnie w najwyższej niemieckiej lidze w ostatnich sześciu latach uczestniczyła w Lidze Mistrzów. Jedenastym niemieckim uczestnikiem tych rozgrywek po 2018 roku jest jeszcze II-ligowe dziś Schalke. Dopóki za plecami Bayernu stabilnie pilnowały miejsc na podium Borussia Dortmund i RB Lipsk, rotacjom podlegał tylko czwarty zespół eksportowy. Czasem był to Bayer, czasem VfL Wolfsburg, Borussia Moenchengladbach, Hoffenheim, Union Berlin czy Schalke. Raz prawo gry z najlepszymi, wygrywając Ligę Europy, wywalczył sobie Eintracht. Odkąd jednak przed rokiem zachwiała się w Niemczech hierarchia, przewrót zdaje się postępować.
Sezon temu Bundesliga stanęła na głowie. Mistrzostwo pierwszy raz w historii zdobył Bayer. Wicemistrzem został VfB Stuttgart, niewidziany na podium od siedemnastu lat i rok wcześniej ratujący byt po barażach. Bayern spadł na trzecią pozycję po trzynastu latach. Borussia Dortmund nie zmieściła się zaś w czołowej czwórce po niemal dekadzie. Widząc dziś Bayern pewnie prujący po kolejny tytuł, można by myśleć, że niemiecki porządek znów ma się świetnie. Ale dotyczy to wyłącznie monachijczyków. O ile dla nich sezon bez trofeum faktycznie okazał się tylko wypadkiem przy pracy, o tyle w przypadku Lipska i BVB czwarte oraz piąte miejsce sprzed roku było tylko zapowiedzią obecnych problemów. Po dekadzie zmienił się główny rywal Bayernu (Bayer zamiast Borussii). A nowy ład w czołówce dopiero się krystalizuje. Na dziesięć kolejek przed końcem zwiastuje to totalny miszmasz.
Atak średniaków
W kwestii tytułu karty są rozdane. Ośmiopunktowej przewagi, przy regularności, jaką zyskał u Vincenta Kompany’ego, Bayern już nie roztrwoni. Walka o utrzymanie też raczej nie uratuje w tym sezonie, jak w wielu wcześniejszych, emocji. Ostatnie cztery miejsca zajmują dokładnie te kluby, których się tam spodziewano. Walką Heidenheim, VfL Bochum, Holsteinu Kilonia, FC St. Pauli i ewentualnie Unionu o uratowanie skóry tłumów się nie porwie. W tym sezonie zdecydowanie najciekawszym rejonem tabeli Bundesligi są miejsca 3-10, gdzie możliwe jest absolutnie wszystko. Środek tabeli ogranicza się praktycznie do tylko trzech drużyn. Nie tylko o europejskich pucharach, ale wręcz o Lidze Mistrzów może śnić każdy.
W ostatnich sześciu latach Anglicy, Włosi, Hiszpanie i Francuzi wysyłali do Ligi Mistrzów po osiem różnych klubów. Jeśli dojadą do mety na obecnych miejscach, w przyszłym roku Premier League wyśle do Europy Nottingham Forest, Ligue 1 Niceę, a La Liga Athletic. To jednak kosmetyczne zmiany, w porównaniu z tymi, na które zanosi się w Niemczech. Gdyby sezon zakończył się dzisiaj, w przyszłorocznej Lidze Mistrzów zabrakłoby trzech z pięciu tegorocznych reprezentantów Niemiec – Lipska, Dortmundu i Stuttgartu. Bundesligę w elicie reprezentowałyby natomiast kolejne kluby, które albo nigdy w niej nie grały (FSV Mainz, S.C. Freiburg) albo które nigdy nie zakwalifikowały się do niej przez ligę (Eintracht). Czołówka Bundesligi rok do roku znów zmieniła się nie do poznania.

Eintracht jeszcze w pierwszej części sezonu wydawał się tym rodzajem rewelacji, jaki w Niemczech zdarza się niemal co roku. Tegorocznym wcieleniem zeszłorocznego Stuttgartu. Zespołem zdolnym namieszać w czołówce. Już w poprzednim sezonie, debiutanckim dla trenera Dino Toppmoellera, zajął szóste miejsce, najwyższe wśród tych, które nie dały awansu do Ligi Mistrzów. Cierpliwość i stabilne budowanie projektu zdawały się przynosić owoce, bo klub z Hesji zaczął punktować regularnie i częściej cieszyć oko. Wykreował też gwiazdy, które pomagały mu przezwyciężać trudne momenty. Jego obecność w ścisłej czołówce dla kogoś, kto przyglądał się wnikliwiej występom Eintrachtu, nie była niczym dziwnym.
Niemoralna propozycja
Sytuacja skomplikowała się w zimie, gdy z workiem pieniędzy zawitali do Frankfurtu szefowie Manchesteru City. Osiemdziesiąt milionów euro za Omara Marmousha, największą gwiazdę ofensywy, było niemoralną propozycją. Owszem, kusiło działaczy Eintrachtu, by wraz z Egipcjaninem powalczyć o pierwsze podium od trzech dekad. Ale jednocześnie nie sposób było nie zauważyć, że te pieniądze to jak dwa awanse do Ligi Mistrzów. A przecież nie wydawało się wykluczone, że i bez napastnika Eintracht zdoła się do niej wśliznąć. Postąpiono więc ze wszech miar racjonalnie, żegnając efektownego piłkarza w połowie sezonu. Kwiaty wręczano Marmoushowi podczas wygranego meczu z Borussią Dortmund, który cementował pozycję Eintrachtu w czołówce. Od tego czasu z sześciu meczów ligowych zespół z Frankfurtu wygrał jeden, z dołującym Holsteinem Kilonia. W tabeli formy za ten okres zajmuje dopiero jedenaste miejsce. Z takim punktowaniem, Liga Mistrzów znów, jak parę razy w ostatnich latach, przejdzie mu koło nosa.
Co może przy tej niepokojącej tendencji trochę uspokajać kibiców Eintrachtu, to goniący go rywale. Bezpośrednią grupę pościgową tworzą w tej chwili… FSV Mainz i S.C. Freiburg. Wieczni średniacy. Kluby, które tak długo nie spadały, choć były na to skazywane, że w końcu wydrapały sobie stabilne miejsce w Bundeslidze. Moguncja gra w lidze nieprzerwanie już od szesnastu lat, Fryburg od dziewięciu. Jedni i drudzy są już od ćwierć wieku przykładami dla wszystkich małych i średnich miast w Niemczech, że mądrą pracą można przezwyciężyć ograniczenia i tańczyć na koncercie mocarstw. Ale dotąd ich szklanym sufitem była Liga Europy.
Teraz, niespodziewanie nawet dla nich, otwiera się historyczna szansa, by pograć w Lidze Mistrzów. Moguncja jeszcze przed rokiem ratowała się przed spadkiem, ale trenerowi Bo Henriksenowi udało się rozciągnąć entuzjazm po cudownym ocaleniu ligi także na kolejny sezon. We Fryburgu, po odejściu ikonicznego trenera Christiana Streicha, nastawiali się właściwie na okres przejściowy. Julian Schuster, debiutujący na stanowisku, stworzył jednak zespół na tyle regularny, by znów mieszać w czołówce. FSV ma drugą po Bayernie defensywę w lidze, który jako jedyne pokonało. Freiburg szturmuje czołową czwórkę, mając ujemny bilans bramkowy, co wygląda absurdalnie. Punkty się jednak zgadzają, a marzyć nikt nie zabroni.

Wracający z niebytu
Kolejni kandydaci do Ligi Mistrzów, którzy mają prawo czuć się zaskoczeni, że na tak zaawansowanym etapie sezonu wciąż mają ją na wyciągnięcie ręki, teoretycznie powinni dziwić mniej. Wolfsburg i Borussia Moenchengladbach miały bowiem nie tak dawno epizody w czołówce. Gladbach wyszło nawet z grupy Ligi Mistrzów. Od tego czasu oba projekty przeszły jednak poważne załamania. Dyrektorzy sportowi Joerg Schmadtke i Max Eberl, którzy tworzyli w obu miejscach współczesne historie sukcesu, ruszyli na głębsze wody odpowiednio w Liverpoolu i Bayernie Monachium. Trenerzy Oliver Glasner i Marco Rose także przyjęli bardziej intratne propozycje. Dla jednego i drugiego klubu oznaczało to trudniejsze czasy.
VfL z Markiem Van Bommelem, Niko Kovacem i innymi trenerami, którzy przewinęli się tam w ostatnich latach, wróciło do grania znacznie poniżej możliwości finansowych i po sezonie w Lidze Mistrzów nie zakończyło Bundesligi wyżej niż na ósmym miejscu. W chaos popadła również Borussia, której wróżono nawet, że może pójść drogą innych zasłużonych klubów i po dekadzie przerwy znów kręcić się w dolnych rejonach tabeli. Trudno przekonywać, że po rozczarowaniach z Adim Huetterem i Danielem Farkem, trener Gerardo Seoane okazał się strzałem w dziesiątkę. Jeszcze do niedawna jego drużyna kontynuowała wstydliwą niemoc dotyczącą wygrania więcej niż jednego meczu w miesiącu. Cierpliwość oraz udane letnie transfery pchnęły projekt w lepszym kierunku, ale trudno udawać, że Źrebaki znów wróciły na poziom z najlepszych czasów Rosego czy Luciena Favre’a. Są wysoko, bo tabela pozwala mierzyć wysoko nawet drużynom z tak ewidentnymi wadami.
Historia ostatnich lat nie pozostawia wątpliwości. To nie Eintracht, Moguncja i Freiburg są tak mocne, że wywróciły porządek. To nie Wolfsburg i Gladbach punktują tak dobrze, że znalazły się w zasięgu czołowych miejsc. To słabość zwłaszcza Borussii Dortmund i Lipska, a także wicemistrza ze Stuttgartu tak spłaszczyła hierarchię. 42 punkty, czyli aktualny dorobek trzeciego Eintrachtu, przed rokiem wystarczyłby mu ledwie do szóstego miejsca. Od siedmiu lat nie zdarzyło się, by trzecia drużyna Bundesligi miała po 24 kolejkach tak niewiele punktów. 41 punktów do czwartego miejsca na tym etapie wystarczało tylko raz w ostatnich siedmiu latach. Bayern i Bayer punktują ponadprzeciętnie. Wszyscy pozostali słabiej niż zwykle czołowe drużyny ligi. To będzie emocjonujący, ale jednak wyścig żółwi.
To właśnie daje największą nadzieję niespodziewanym maruderom, czyli pozostałym tegorocznym niemieckim uczestnikom Ligi Mistrzów, na uratowanie sezonu. Borussia Dortmund atakuje z dziesiątego miejsca, więc teoretycznie powinna stać na straconej pozycji. Skoro jednak, rozgrywając tak rozczarowujący sezon, wciąż traci do czwartego miejsca tylko sześć punktów, ma jeszcze wszelkie szanse, by psim swędem urwać się ze stryczka. Żaden z zespołów przed nią nie prezentuje się na tyle stabilnie, by BVB nie mogła go jeszcze dosięgnąć. O ile oczywiście sama zacznie wygrywać seryjnie i przestanie gubić punkty gdzie popadnie. Nawet podium nie wydaje się poza zasięgiem ekipy Niko Kovaca. Jeszcze mniejsze straty ma Lipsk, którego awans do Ligi Mistrzów po takim sezonie byłby policzkiem dla Bundesligi. Drużyna Rosego niemal tydzień w tydzień prezentuje się fatalnie, od czasu do czasu ratują ją jednak indywidualne popisy artystów, których ma z przodu. Odkąd Lipsk pojawił się na mapie Bundesligi, nigdy jeszcze nie miał tak nudnej i nijakiej drużyny. Wciąż jednak nie da się wykluczyć, że to wystarczy do osiągnięcia planu minimum.

Europejskie rozczarowania
Awansu do Ligi Mistrzów nikt nie stawiał sobie za cel w Stuttgarcie, niemniej, jeśli nie uda się go powtórzyć i tam będą mogli sobie pluć w brody. Odejście jednego lata Serhou Guirassy’ego, Hirokiego Ito i Waldemara Antona, gwiazd fantastycznej drużyny sprzed roku, rywalizacja w Lidze Mistrzów, do której drużyna nie była przyzwyczajona, byłyby wystarczającymi powodami, by wytłumaczyć słabszy sezon. VfB jednak na tyle często nie przekuwa w tym sezonie dobrej gry w dobre wyniki, że gdyby przy takiej słabości konkurencji nie załapało się do najlepszej czwórki, poczucie niedosytu byłoby jak najbardziej uzasadnione. Na razie Stuttgart z 37 straconymi golami w 24 spotkaniach wciąż traci jednak tylko pięć punktów do czwartej Moguncji. A że potencjał czysto piłkarski ma od niej większy, niewykluczone, że w którymś momencie w końcu wskoczy jednak na właściwe tory.
Choć zapowiada się to wszystko emocjonująco, trudno przekonywać, że walka rozgrywa się na wysokim poziomie. Widać to zresztą po europejskich pucharach, gdzie wiele niemieckich drużyn wypadło w tym sezonie blado, by nie powiedzieć kompromitująco. Lipsk okazał się największym rozczarowaniem Ligi Mistrzów, a przegranie przezeń siedmiu z ośmiu meczów to wręcz totalna klęska. Stuttgart pokazał się trochę lepiej, zostawiając niezłe wrażenie na Santiago Bernabeu i wygrywając w Turynie. To, że nie był jednak w stanie pokonać u siebie Sparty Praga i dostał tęgie lanie od Crvenej zvezdy Belgrad trudno uznać za dobre zaprezentowanie się w Europie. Borussii Dortmund teoretycznie poszło lepiej, ale i ona znacznie obniżyła poziom w porównaniu do zeszłego roku. Nie chodzi nawet o to, że wówczas dotarła do finału, a teraz jej to raczej nie grozi. Wtedy jednak wygrała grupę śmierci z PSG, Milanem i Newcastle, wyeliminowała Atletico, a potem PSG. Na siedem zwycięstw, sześć odniosła z rywalami z czołowych lig Europy. Teraz jedyne wygrane odniosła z przeciwnikami ze słabszych piłkarsko rozgrywek – z ligi szkockiej, chorwackiej, austriackiej, ukraińskiej i belgijskiej. Gdy przyszło grać z kimś silniejszym, nie musi to być od razu Barcelona czy Real, wystarczy Bolonia albo Lille, okazywała się już za słaba. W Europie Borussia nie zrobiła na razie niczego ponad stan. Ograła tylko tych, których jako przedstawiciel jednej z najsilniejszych lig w Europie powinna.
Nie wiodło się też raczej Niemcom w pozostałych europejskich rozgrywkach. Hoffenheim odpadło z Ligi Europy już po fazie zasadniczej. Heidenheim nie dało rady Kopenhadze w barażach. Podczas gdy w poprzednim sezonie perspektywa wewnątrzniemieckiego finału Ligi Mistrzów na Wembley, a potem Superpucharu Europy na Stadionie Narodowym była całkiem realna, dziś bardzo możliwe, że w połowie marca Niemcom zostaną w Europie tylko dwa kluby – zwycięzca pary Bayern – Bayer w Lidze Mistrzów oraz Eintracht, który ograł Ajax Amsterdam w wyjazdowym meczu 1/8 finału Ligi Europy.
Liga, która w poprzednim sezonie dobrymi występami w Europie wywalczyła sobie prawo do wystawienia piątego uczestnika Ligi Mistrzów, teraz w ogóle nie uczestniczy w tym wyścigu. I można zakładać, że jeśli sytuacja w tabeli się nie zmieni, za rok też nie będzie uczestniczyć. Jakkolwiek perspektywa zobaczenia Realu Madryt we Fryburgu czy Barcelony w Moguncji z punktu widzenia piłkarskiego romantyzmu brzmi kusząco, budowaniu prestiżu Bundesligi raczej by obecność tych klubów w elicie nie posłużyła. W skrytości ducha władze ligi pewnie modlą się, aby w ostatnich tygodniach sezonu Borussia Dortmund i Lipsk jednak przestały przegrywać same ze sobą i przywróciły czołówce w Niemczech trochę normalniejszy wygląd.
Fot. Newspix