Szymon, jak cię lubię, tak tego nie kupuję – mówi Adam Lyczmański, kierując te słowa do Szymona Marciniaka. Były arbiter, a obecnie ekspert Canal+, dodaje też, co jego zdaniem powinien zrobić najbardziej znany polski sędzia po pełnym kontrowersji meczu Legia – Jagiellonia. – Zabrakło słowa “przepraszam” – stwierdza. W rozmowie z Weszło Lyczmański tłumaczy, z czego biorą się seryjne błędy arbitrów, reaguje na krytykę ze strony Marcina Borskiego i opisuje ludzi, którzy kierują się zwykłą zazdrością. Ma też na koniec przekaz do swoich hejterów.
Jakub Radomski: Jest pan zaskoczony tą lawiną błędów sędziowskich, którą mamy w ostatnich kilkunastu dniach?
Adam Lyczmański, były sędzia, ekspert Canal+Sport: Oczywiście, że jestem. Nie spodziewałem się absolutnie czegoś takiego, zresztą nie tylko ja. Pech chciał, że to się skumulowało w któtkim odstępie czasu. I poszła taka lawina, prawo serii. Sam nie wiem, jak to nazwać. A przecież mamy doskonałych sędziów, którzy są wyznaczani przez UEFA na bardzo istotne mecze.
Jestem również zaskoczony liczbą pytań i telefonów, jakie otrzymuję od dziennikarzy. Z jednej strony cieszę się, że wiele osób do mnie dzwoni. To pewien splendor, najwidoczniej jestem w tej kwestii autorytetem. Ale z drugiej – jestem też już tym wszystkim bardzo zmęczony. Ujmę to trochę metaforycznie: wolałbym, żeby tych telefonów nie było już do końca sezonu.
Ale są. Mam wrażenie, że po tych wszystkich kontrowersjach, błędach i różnych opiniach, również w środowisku sędziowskim, ludzie nie wiedzą, co myśleć. Pan powiedział w jednym z wywiadów, że problemem są szkolenia dla sędziów, na których tylko sugeruje im się pewne rozwiązania.
Sam brałem kiedyś udział w tych szkoleniach, a teraz dowiaduję się od sędziów, że wykładnia, konkluzja brzmi na zasadzie: „Rekomendujemy wam to” albo: „Wolelibyśmy, żebyście reagowali tak”. W takiej sytuacji pięciu arbitrów będzie wolało pokazać żółtą kartkę, a pięciu czerwoną. Pięciu uzna, że coś jest zagraniem ręką, a innych pięciu, że jednak nie. Moim zdaniem to powinno brzmieć w stylu: „Ma być tak i tak. Koniec”.
Gdybyśmy nawet mieli sytuację z ręką i ktoś miałby wątpliwości, czy ona była, czy nie, ale mielibyśmy jedną, obowiązującą interpetację, to myślę, że ludzie by w końcu to zrozumieli. Dziś jest tak, że mamy sytuację, np. z zagraniem ręką, w której sędzia dyktuje rzut karny i ta decyzja uznawana jest za prawidłową, a za chwilę, po zdarzeniu, które powinno być oceniane na podstawie tych samych kryteriów, tej jedenastki nie ma. I ludzie głupieją. Sami nie wiedzą już, na czym w ogóle polega piłka nożna.
W ostatnim czasie często słyszę od osób ze środowiska piłkarskiego, że oni na temat ręki nie będą już się wypowiadać. Co chwilę ktoś do mnie dzwoni: jakiś trener, zawodnik albo działacz z kujawsko-pomorskiego. I pytają: „O co chodzi?” Wszyscy popadliśmy w jakąś paranoję. Od dwóch dni słyszę też, że stałem się w środowisku problemem – ja i moje intepretacje.
Problemem?
Wie pan, jeżeli wszystko byłoby cacy, to ja nie musiałbym zabierać zdania i w ogóle nie wypowiadałbym się na te tematy. A wypowiadam się, właśnie dlatego, że jest kłopot i to nie ja jestem problemem w tym chaosie, który zapanował. Problem leży po stronie interpretacji sędziów. Mamy dwie podobne sytuacje, dwie różne decyzje i próbuje się nam wmówić, że obie są w porządku. A obie nie mogą być prawidłowe. W takiej sytuacji nie mogę robić z siebie obrońcy sędziów, bo straciłbym wiarygodność. Ja po prostu mówię, jak jest. Wybrałem jedną linię, jeden tok oceny zdarzeń. A takie kręcenie się we własnym sosie, mówienie, że dziś sędziowie zrobili dobrze, dwa tygodnie temu również dobrze, to nie jest mój świat.
Adam Lyczmański z Łukaszem Zwolińskim
Trzy lata temu mówił pan w wywiadzie Izie Koprowiak, że prosi znajomych, by nie podsyłali panu screenów z krytycznymi wypowiedziami na pana temat. Wciąż nie czyta pan krytycznych głosów?
Tak. I lepiej śpię. Rola eksperta sędziowskiego jest o tyle trudna, że wiadomo: jeżeli skrytykuję drużynę białych, niebiescy powiedzą, że jestem super. A gdy zrobię na odwrót, ci sami niebiescy stwierdzą: „Co on wygaduje? Przecież facet nie ma pojęcia”. Zawsze znajdą się ludzie z odrębnym zdaniem. Tchórze, którzy piszą pod różnymi loginami i zostawią anonimowy komentarz. Ale ja jestem na to przygotowany. Od czterech lat zupełnie się tym nie przejmuję.
Marcin Borski nie jest anonimowym internautą. To były polski sędzia międzynarodowy. Gdy w programie „Liga+Extra” Paweł Raczkowski, sędzia z wozu VAR na meczu Puszcza – Motor, tłumaczył, dlaczego nakłonił arbitra głównego do zmiany decyzji o rzucie karnym dla gospodarzy, a pan chwilę później wyraził odrębnę zdanie, Borski napisał w serwisie X, że Raczkowski sędziowiał mecze Ligi Mistrzów, a pan co najwyżej Puchar Intertoto.
Przepraszam, a gdzie ten pan jest teraz ekspertem? Nie będę odpowiadał na jego zaczepki, bo to nie w moim stylu. Niech pan Borski pisze sobie, co chce, jeżeli ma czas, żeby to robić. Nie mam Twittera, nie widziałem tego. Jeśli pan Borski pisze na mój temat, to w sumie mi miło, bo to pokazuje, że jestem na językach, a on się ze mną liczy. Tego typu kontestowanie moich decyzji totalnie po mnie spływa.
Nie jest dla pana dziwne, że Tomasz Mikulski, obecny przewodniczący Kolegium Sędziów, robi to po godzinach, bo na co dzień jest kardiologiem?
Może ma tyle czasu i zdrowia, że praca zawodowa mu nie przeszkadza i po niej może się skupić na ocenie pracy sędziów? Nie chcę w to wchodzić. Myślę, że on sam wie najlepiej, jak to wygląda. Też mam dodatkowe zajęcia, które wykonuję po godzinach i staram się podchodzić do wszystkich obowiązków na 100 procent. To takie szukanie dziury w całym, na zasadzie: „Lyczmański pewnie się myli, bo nie prowadził żadnego meczu w Lidze Mistrzów” albo „Mikulski się nie nadaje, bo jest przede wszystkim lekarzem”. Niektórzy wszędzie widzą problem. Ci, którzy krytykują mnie czy pana Mikulskiego, też kiedyś byli sędziami. A czy porobili wielkie kariery? Na to pytanie każdy może odpowiedzieć sobie sam.
Wiele osób po prostu zazdrości tym, którzy coś osiągnęli i robią fajne rzeczy w życiu. To zwykła ludzka zazdrość, powiedzmy to wprost. Niech ci hejterzy mówią, co chcą, a ja dalej będę wykonywał swoją pracę i oceniał decyzje sędziów tak, jak uważam. Niezależnie od tego, czy mecz prowadzi Szymon Marciniak czy arbiter niższego szczebla.
Ludzie głupieją również dlatego, że wy w środowisku sędziowskim macie coraz częściej różnice zdań. Paweł Raczkowski twierdzi, że karny dla Puszczy się nie należał, po chwili pan stwierdza, że należało podyktować jedenastkę i punktuje jego argumentację. W poniedziałek Raków grał u siebie z Lechią. Pan chwali publicznie sędziego Marcina Szczerbowicza, że nie ugiął się presji arbitrów na wozie VAR i podtrzymał decyzję o niepodyktowaniu karnego dla gości, a po jakimś czasie Rafał Rostkowski, były sędzia międzynarodowy, pisze, że karny na pewno się należał. To nie wpływa dobrze wizerunkowo na odbiór waszego środowiska.
Jeden i drugi ma prawo mówić, co uważa. Ja idę swoją linią i nie czytam żadnych innych wykładni. Niech każdy kibic odpowie sobie na pytanie: „Co sądzę na temat sytuacji z Niepołomic?”. I drugie: „Jak zinterpretować zdarzenie z Częstochowy?”. Według mnie sędzia Szczerbowicz zachował się wzorcowo. Tak należy robić, nie każde wołanie do monitora powinno kończyć się zmianą decyzji. Tym bardziej, że to na pewno nie była sytuacja czarno-biała.
Podziwiam pewnych ludzi, że mają tyle czasu, by w sposób analityczny pisać te swoje… niech będzie, że przemyślenia. Nie wiem, z czego to wynika. A może domyślam się, ale nie powiem. W pewnym sensie chodzi o próbę zaistnienia, o pokazanie: „Jestem. I mam odrębne zdanie”. Ja nie mam takiej potrzeby, dlatego nie używam mediów społecznościowych. O pewnych kwestiach dowiaduję się dopiero dzisiaj, od pana.
Co pan sobie pomyślał, gdy po spotkaniu Legia – Jagiellonia w ćwierćfinale Pucharu Polski słuchał tłumaczeń Szymona Marciniaka?
Że to był ten moment, kiedy w końcu należało wyjść do kamery i powiedzieć: „Przepraszam, pomyliłem się. Nie poszło, przesoliłem tę zupę”.
Gdy tłumaczył w mediach, że sytuacja z faulem Pawła Wszołka na Oskarze Pietuszewskim była bardzo ważnym momentem niezwykle istotnego meczu i stąd tak uważne sprawdzanie jej, nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego najlepszy polski sędzia i jeden z najlepszych na świecie, mówi publicznie coś, co stoi w sprzeczności z założeniami działania VAR. Przecież to nie powinno mieć żadnego znaczenia.
Dokładnie, ciężko było to kupić. Dużo osób nie rozumiało tego, co stało się przy Łazienkowskiej i tamtego dnia odbierałem telefony prawie do pierwszej w nocy. Oczywiście pierwszeństwo miał Canal+, dlatego najpierw wypowiedziałem się dla stacji, która mnie zatrudnia. A później miały miejsce kolejne wywiady. Szkoda, że po tamtym meczu nie padło ze strony sędziów: „Przepraszam”.
Marciniak tłumaczył też, że nie rekomendował podyktowania rzutu karnego za zagranie ręką Ilji Szkuryna, bo nie było żadnej kamery, na której by to ewidentnie widział. W tym przypadku, tak mi się wydaje, jego tłumaczenie prędzej można kupić. Choć pan ma chyba inne zdanie.
Tak, bo sędziowie ekstraklasowi bardzo często są obserwatorami telewizyjnymi arbitrów z niższych lig. Tam, w II czy III lidze, ci panowie na podstawie niekiedy jednej kamery są w stanie zakwestionować sędziemu głównemu rzut karny za zagranie ręką czy podstawienie nogi. A konia z rzędem temu, kto z jednej kamery jest w stanie zobaczyć, co dzieje się w polu karnym. Mimo to wystawiane są czasami negatywne recenzje na temat pracy młodych arbitrów.
A co do tej konkretnej sytuacji: według mnie kamery pokazały wystarczająco, jak zachowała się piłka w polu karnym po kontakcie ze Szkurynem. Bronienie się brakiem kamery? Szymon, jak cię lubię, tak tego nie kupuję.
Wrócę jeszcze na chwilę do wywiadu dla „Przeglądu Sportowego” z 2022 roku. Mówi w nim pan tak, cytuję: „Może gdybym był dziś topowym sędzią, to byłbym też innym człowiekiem. Aroganckim, butnym i zarozumiałym”. Abstrahując zupełnie od Szymona Marciniaka, pytam szerzej: sława i coraz wyższa pozycja zmienia sędziów?
Myślę, że powinien pan spytać o to trenerów i piłkarzy. Słyszę od nich często: „Palemka, sodówka. Z tym arbitrem to już nie da się porozmawiać”. Podtrzymuję tamte słowa. Na szczęście, gdy byłem sędzią, nie zbłądziłem. Cieszę się też z tego, ile udało mi się osiągnąć. Prowadziłem mecze w Ekstraklasie, a z dziesięciu tysięcy sędziów udaje się to niewielu arbitrom. To bardzo, bardzo mały odsetek.
Od lewej: Sławomir Stempniewski, Jarosław Żyro i Adam Lyczmański. Zdjęcie z 2002 roku
Trzy dni temu ukazał się na Weszło tekst na temat problemów z sędziowaniem. Wojciech Górski poruszył w nim wątek braku w naszym kraju centrali VAR-u, w której arbitrzy w jednym miejscu mogliby pracować, łączyć się i podejmować decyzje. Takie coś działa w różnych krajach, np. w Niemczech. To rzeczywiście konieczność? Centralny VAR sprawiłby, że nie byłoby tylu błędów?
To by zdecydowanie pomogło. Popatrzmy na logistykę. Ile kilometrów w ten weekend przejechał Paweł Raczkowski? Warszawa – Gdynia – zapewne Warszawa. Później Warszawa – Niepołomice – Warszawa. Dużo, prawda? Jestem za centralnym VAR-em, oby powstał jak najszybciej. Ułatwi to pracę wszystkim, ograniczy dojazdy, a przez to zmęczenie. Przecież dzięki temu jeden sędzia mógłby zostać w Warszawie na weekend i obsługiwać dwa mecze w kolejce: po jednym w sobotę i niedzielę, np. oba rozpoczynające się o 17.30. Będzie wypoczęty.
Zbigniew Jakubas, właściciel Motoru Lublin, uważa, że w piłce nożnej gra się o zbyt duże pieniądze, by zdawać się choć trochę na przypadek czy kontrowersje. Kiedy był gościem w „Lidze+Extra”, stwierdził, że w piłce nożnej powinno działać coś na kształt znanego z siatkówki challenge’u, czyli np. każdy szkoleniowiec mógłby raz w jednej połowie poprosić o sprawdzenie jakiejś akcji. To miałoby sens w futbolu?
Jestem za nowinkami, choć w tym przypadku potrzebna byłaby jakaś podstawa, solidny argument za wprowadzeniem czegoś takiego, i dobry pomysł, jak taki pomysł przenieść do piłki. Ale generalnie jestem za wszystkim, co by pomogło w pracy sędziom, nie szkodząc i nie wzbudzając kontrowersji. Tych mamy ostatnio za wiele.
Na koniec chciałbym pozdrowić wszystkich, którzy piszą różne rzeczy na mój temat. I im podziękować, bo dzięki krytyce z ich strony moje nazwisko się bardzo często pojawia. Efekt jest taki, że dla dziennikarzy stałem się wiarygodny w tych kwestiach. Tak więc pozdrawiam tych ludzi. Niech piszą dalej. Trzymam za nich kciuki.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O PIŁCE NA WESZŁO:
- Ma niezłe papiery. Kim jest nowy dyrektor sportowy Widzewa?
- Kucharski chce, żeby Korona zrozumiała, co straciła
- Szokujące zachowanie Legii wobec młodego piłkarza