Mało który polski trener jest tak kojarzony ze stawianiem na ofensywę i młodych zawodników. Pracował z dziećmi za 400 złotych miesięcznie, ale nie narzekał. Mówi, że nawet dziś pieniądze są ostatnią rzeczą, na którą patrzy. W dużej rozmowie z Weszło Marcin Włodarski, szkoleniowiec Zagłębia Lubin, opisuje jak z obrońcy, podobno wyprzedzającego swoje czasy, stał się trenerem, zafascynowanym tym, co zobaczył na treningach Benfiki. Opowiada o niedawnym wykładzie, który go zainspirował. Zdradza kulisy afery alkoholowej w kadrze U-17 i mówi, co powinien był zrobić w półfinale EURO U-17 z Niemcami. Odnosi się też do informacji na temat możliwego zwolnienia z Zagłębia, z którym w ostatnich kolejkach osiąga kiepskie wyniki.
Jakub Radomski: Chyba musimy zacząć od tego, co w ostatnim czasie pojawia się w mediach. Najpierw, jeszcze przed meczem z Lechem w Poznaniu, w serwisie Meczyki napisano, że pana pozycja w Zagłębiu jest mocno zagrożona, a działacze sondują rynek w poszukiwaniu pana następcy. Zaskoczyło pana pojawienie się takiej informacji?
Marcin Włodarski, trener Zagłębia Lubin: Oczywiście, że tak, bo mamy umowę na coś innego. Działacze też wydawali się zaskoczeni tą informacją. Ale wiadomo, jak jest w polskiej piłce. Żadnych oświadczeń na pewno nie będzie, bo po wydaniu czegoś takiego mijają dwa tygodnie i trenera nie ma (śmiech). Podchodzę do tego jednak spokojnie: pracuję z drużyną i myślę o kolejnym spotkaniu.
Teraz czytam, że działacze Zagłębia są w kontakcie z Jerzym Brzęczkiem, ale dostał pan szansę i dotrwa na pewno do sobotniego meczu z Piastem Gliwice, bo gra w Poznaniu, mimo porażki 1:3, mogła się podobać.
Dowiaduję się o tym od pana, naprawdę. Nie czytam doniesień medialnych. Jestem trenerem, który skupia się na tym, na co ma wpływ.
Po porażce z Lechem powiedział pan, że przeciwnik nie zasłużył na wygraną. Z jednej strony wiem, o co panu chodziło i sam uważam, że Zagłębie długimi fragmentami było lepsze od Lecha, ale część osób odebrała to jako brak szacunku do silnego rywala.
Mamy szacunek do każdego przeciwnika: silniejszego i słabszego. Zresztą tych słabszych nie ma teraz za wiele. Po meczu w Poznaniu obejrzeliśmy jeszcze raz fragmenty, analizowaliśmy statystyki. Lech zazwyczaj buduje grę krótkimi podaniami, a w meczu z nami było dużo dłuższych zagrań Bartosza Mrozka, często na Mikaela Ishaka, które kończyły się stratami. Uważam, ze zespół, który gra o mistrzostwo i chce dominować, nie zaprezentował się przeciwko Zagłębiu na tyle dobrze, by wygrać. Oni zwyciężyli dzięki indywidualnościom: najpierw były dwa wspaniałe strzały Patrika Walemarka, a później ten ich wypad w drugiej połowie.
Pogratulowałem Lechowi zwycięstwa, ale nie zmieniam zdania. Spodziewałem się po naszym rywalu więcej i nie mówię tu o wyniku. To my doprowadzaliśmy w Poznaniu do dobrych sytuacji. Każdy, kto oglądał mecz, widział, że przy stanie 1:1 i 1:2 mieliśmy swoje okazje i wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej.
Powiedziałby pan dzisiaj kibicom Zagłębia: „Mam pomysł na wyjście z kryzysu”? Bo chyba kryzysem można to nazwać.
Tak. Mam pomysł i jestem pewien, że z tego kryzysu wyjdziemy.
Objął pan Zagłębie we wrześniu ubiegłego roku. Praca z seniorami, w Ekstraklasie, jest dla pana czymś nowym. Co pana najbardziej zaskoczyło?
To, że nie mamy spokoju. Gdy zwyciężymy, jesteśmy najlepsi, a po porażce stajemy się dziadami. To wcale nie jest tak, że jeśli wygraliśmy z Puszczą, to nagle możemy „walczyć o europejskie puchary”, a po przegranych z Lechią i Lechem od razu musimy spadać z ligi. Ta huśtawka nastrojów jest bardzo duża i moim zadaniem jest tonowanie jej.
Gdzie pan widzi tę huśtawkę – w mediach czy w klubie?
Zdecydowanie bardziej w mediach.
Ma pan opinię, słusznie, trenera, który od lat ceniony jest za ofensywny styl gry i stawianie na młodych zawodników, tymczasem Zagłębie znalazło się w trudnej sytuacji i walczy o utrzymanie. Da się to pogodzić? Wielu szkoleniowców powiedziałoby, że kiedy walczy się o ligowy byt, trzeba stawiać na bardziej doświadczonych piłkarzy.
Będziemy starali się to wypośrodkować. W najbliższym meczu musimy zostawić na boisku więcej zdrowia niż w spotkaniu z Lechią. Po Puszczy, takie mam wrażenie, niektórym wydawało się, że teraz wyjdziemy i samo się wygra. Ale się nie wygrało. To tak nie działa, absolutnie. Jesteśmy po rozmowach z zawodnikami, z zarządem i wiemy, jak teraz działać, żeby było lepiej.
W rozmowie dla Foot Trucka mówił pan o piłce seniorskiej w Polsce, w której dominuje bezpieczne granie i zawodnicy nie podejmują zbyt wiele ryzyka. Nie jest trochę tak, że, patrząc szerzej na Ekstraklasę, tego bezpieczeństwa jest za dużo, a ofensywnego nastawienia drużyn za mało?
Zgadza się, tak jest, ale z drugiej strony taki zachowawczy styl zapewnia punkty. Każdy czeka na swoją jedną, dwie szanse, żeby zdobyć bramkę, a później trochę pograć, skupiając się na bronieniu. Na koniec dnia liczy się wynik. Trenerzy czasami mówią, że mają zawodników takich, a nie innych, i dlatego właśnie tak grają. Nikt nie będzie później pamiętał, że Włodarski chciał grać inaczej.
Marcin Włodarski i jego radość po ograniu Śląska Wrocław
Dlaczego mamy w Polsce taki problem z wyszkoleniem napastników? Był w Radomiaku Karol Angielski. Strzelał sporo goli, wyjechał, ale ogólnie, patrząc na zestawienia najlepszych strzelców Ekstraklasy, na czołowych miejscach są niemal wyłącznie obcokrajowcy.
Też się nad tym zastanawiam. Wierzę mocno w to, że Dawid Kurminowski zmieni ten trend i będziemy mieć Polaka, strzelającego gole w Ekstraklasie. Mam w Zagłębiu Daniela Mikołajewskiego, który naprawdę nieźle wygląda w reprezentacjach młodzieżowych, strzela gole. Daliśmy mu szansę. W tamtej rundzie dwa spotkania rozpoczął w pierwszym składzie, w innych często wchodził z ławki.
Odpowiedź jest prosta: chodzi o fizykę. Środkowi obrońcy w naszej lidze są świetnie przygotowani fizycznie, dlatego trenerowi ciężko jest postawić na jeszcze trochę nieopierzonego napastnika. Nie mówię tutaj o doświadczeniu czy umiejętnościach technicznych, a tylko i wyłącznie o tym, jak on potrafi wygrywać pojedynki, będąc tyłem do bramki. Napastnik musi mieć odpowiednie gabaryty, odpowiednio wyglądać, po to, żeby się z tą piłką utrzymać. Jeżeli nasi gracze do swoich umiejętności dołożą właśnie fizykę, jestem pewien, że będziemy mieć więcej skutecznych Polaków w Ekstraklasie. Zresztą, spójrzmy na Zachód. Nasi napastnicy, którzy tam występują, są silni fizycznie.
Trochę mnie intryguje, że ktoś taki jak pan, kojarzony z odważną grą do przodu, był w przeszłości defensywnym piłkarzem. Bo pan występował jako obrońca, prawda?
Trenerzy, którzy mnie prowadzili, gdy spotykałem się z nimi po latach, mówili, że trochę wyprzedziłem swoją epokę (śmiech). Kiedy zaczynałem kopać piłkę, popularny był system 1-3-5-2, ale nie taki, jaki znamy obecnie. Wtedy, gdy obrońca biegał za napastnikiem i tamten dotknął piłkę ledwie kilka razy, uważało się, że rozegrałeś dobry mecz. Było tak, że jak twój napastnik idzie do kibla, to masz iść razem z nim.
Później grało się czwórką w linii i do akcji ofensywnej często mógł się włączyć tylko jeden obrońca. Czasami słyszeliśmy, że w ogóle się nie włączamy i nie przekraczamy połowy boiska, a ja miałem mocne inklinacje ofensywne. Zdarzały się mecze w III lidze, w których strzelałem dwa gole czy hat-tricka. Sporo było tych bramek jak na obrońcę, ale z powrotem do defensywy bywało różnie. Miałem epizody w reprezentacji młodzieżowej, byłem powoływany na konsultacje, choć nigdy nie zagrałem oficjalnego meczu. Występowałem w wielu klubach, ale nie przebiłem się na wyższy poziom.
Zabrakło mi cierpliwości, to wiem. Dziś, kiedy prowadzę młodych zawodników, widzę, że im za szybko się wydaje, że to już jest ten moment. Że są lepsi. A tak nie jest. Mnie się też tak wydawało. Na pewno brakowało mi też szybkości. Mam nadzieję, że mój syn, który też próbuje swoich sił w piłce, okaże się szybszy od taty.
Miał pan 25 lat, gdy podjął pracę jako szkoleniowiec w MOSiR-ze Krosno. Z kolei w wieku 31 lat został pan trenerem tamtejszych Karpat. Kiedy po raz pierwszy stwierdził pan, że chce być trenerem?
Byłem zawodnikiem Glinika Gorlice, kiedy przyszedł do mnie trener Andrzej Białek, pracujący wtedy w Karpatach. Pojawiła się propozycja pracy w MOSiR-ze, objęcia jednej z grup młodzieżowych. To był czas początków akademii piłkarskich, jakie znamy dzisiaj. Totalne raczkowanie. Pamiętam, że zostawałem na głównej płycie po swoich treningach i od razu robiłem zajęcia z grupą naborową. Zostawałem w tych samych ciuchach, nawet się nie kąpałem. Od razu przychodziły dzieci, których rozpiętość rocznikowa wynosiła na przykład trzy lata i robiłem z nimi ten sam trening, który przed chwilą miałem w seniorach. Dziś wiem, że nie do końca było to dobre, ale każdy popełnia błędy.
Później zaczęły się szkolenia, związane z PZPN, organizowane w Polsce i Niemczech. Jeździłem na te kursy, coraz bardziej angażowałem się w trenerkę. Gdy powoli kończyłem karierę w III lidze, wolałem już skupić się na prowadzeniu zespołu w Centralnej Lidze Juniorów. III liga to w ogóle najcięższa ze wszystkich lig, bo trenujesz w miarę profesjonalnie, a zarabiasz bardzo amatorsko, mając jednocześnie codzienne treningi i niekiedy dalekie wyjazdy. Miałem 30 lat i trzeba było wybrać, czy dalej idę w tym kierunku, czy jednak szukam czegoś innego. Wiedziałem już jednak, że chcę być trenerem.
Poznałem Bartka Zalewskiego, który prowadził kadrę rocznika 1998, później Marcina Dornę. Oni zaprosili mnie do współpracy. Najpierw był to wolontariat na zgrupowaniach młodzieżowych reprezentacji. Pieniądze były ostatnią rzeczą, na którą patrzyłem, naprawdę. Zresztą do dzisiaj tak mam. Nie ukrywam tego. Za pracę z dziećmi dostawałem wtedy 400 złotych miesięcznie. Teraz mamy takie czasy, że za 400 złotych nikt by się nawet nie rozebrał. Ludzie jeszcze niczego dobrze dwa razy nie zrobili, a już oczekują cudów. Ja wychodziłem z założenia, że profity przyjdą później.
I przyszły.
Bartek wziął mnie na swojego asystenta, jednocześnie byłem trenerem seniorów i drużyny w Centralnej Lidze Juniorów. Pracowałem dla PZPN jako trener Akademii Młodych Orłów. To było w Rzeszowie, 50 km od Krosna. Trenowałem jeszcze w seniorach, później jechałem na zajęcia skrzatów, żaków i orlików. Od 16.00 do 20.00 trening w CLJ. Tak to wyglądało. Zrozumie to każdy, kto pracuje w niższych ligach. Po części dlatego dziś bardzo doceniam to, co mam.
Włodarski podczas zgrupowania Talent Pro
Od początku był pan trenerem preferującym ofensywną grę?
Trochę było tak, że zawodnicy, których prowadziłem, tego oczekiwali. Jeżeli chcesz zachęcić dzieciaki do trenowania, nie zrobisz tego, mówiąc im, by grały w obronie niskiej i ciągle się przesuwały. Nie rozwiniesz też ich w ten sposób. Spójrzmy na Kamila Piątkowskiego, który jest od nas. Na Karola Knapa, czy na innych, którzy wyszli z Krosna. Piątkowski jest dziś środkowym obrońcą, a u nas występował jako defensywny pomocnik, po to, żeby rozwijać jego umiejętności gry do przodu. Dlatego dobrze radzi sobie z piłką. W pewnym momencie zrozumieliśmy, że przy codziennych treningach, a ćwiczyliśmy raz albo dwa dziennie, dużo łatwiej jest nakłonić dzieci do ciężkiej pracy, gdy bronimy wysoko i gramy do przodu. Nabywanie takich umiejętności sprawiało im przyjemność.
Teraz pracuję w Zagłębiu, którego zawodnicy wcześniej byli w czymś innym. Kiedy mówimy o wysokim bronieniu i graniu do przodu, a ty się czasami wahasz przez sekundę, to ta sekunda to jest pięć metrów. I właśnie tego dystansu ci zaraz brakuje. A to powoduje, że dajemy się ogrywać w sytuacji dwa na jeden. Musimy być dużo bardziej zdeterminowani i przekonani do tego, by iść w tym kierunku.
Przegrany 1:3 domowy mecz z Lechią Gdańsk obrazował to wahanie?
Tak, np. sytuacja, po której strzelili nam gola na 0:2. Wcześniej po naszej stronie był przerzut z jednej strony na drugą i Tomek Pieńko, piłkarz ofensywny, miał moment zawahania: „Iść czy nie iść?”. W końcu idzie, ale stracił ten ułamek sekundy. Po chwili pada gol. Żeby była jasność – nie obciążam Tomka odpowiedzialnością za tę bramkę. Chcę tylko pokazać panu to, o czym mówimy.
Wiem, że trochę podróżował pan po Europie, żeby poszerzać wiedzę. Który wyjazd był najbardziej wartościowy i czego pana nauczył?
Na pewno wyjazdy do Benfiki Lizbona, gdzie byłem przy drużynach U-17 i U-19. W tym klubie akurat zawodnicy w U-19 to praktycznie seniorzy (śmiech). Zresztą oni trenowali identycznie jak zespoły seniorskie. Tam zobaczyłem, że jest coś takiego jak model gry. Że można nie dostosowywać się do przeciwnika, tylko mieć swój własny styl. Ujęły mnie rotacje, które wykonywali na pozycjach. Wie pan, czego mi dalej u nas brakuje? Większego przekonania, że to zawodnik z piłką ma podejmować decyzje. My czasami dalej chcemy rozwiązywać za piłkarzy każdą sytuację, a tego nie da się zaplanować. To oni muszą bardziej decydować, na bazie tego, co dzieje się na boisku. Nie wybierzemy za nich odpowiednich rozwiązań.
Kilka dni temu wróciłem z San Marino, gdzie byłem na kursie UEFA Pro. Przemawiał Marco Rossi, selekcjoner reprezentacji Węgier. Gość się bardzo odsłonił, pokazał model gry całej kadry. Mówił o swoich rozterkach, o tym, jak po porażce 0:5 z Niemcami we wrześniu ubiegłego roku zastanawiał się, czy dalej iść tą samą drogą. Wiadomo, na Węgrzech ludzie mają bardzo duże oczekiwania. A przecież, jakby przyrównać wartość tych dwóch jedenastek, to różnice są ogromne. Gdybyś jeszcze wyjął Dominika Szoboszlaia, który stanowi 75% wartości węgierskiej drużyny, to już w ogóle robi się przepaść. Naród jednak oczekuje: „Z Niemcami też trzeba wygrywać”. Gdy słuchałem go, myślałem o sytuacji Zagłębia.
W jakim sensie?
Utarło się trochę przekonanie, że Zagłębie musi grać o najwyższe cele. Ja też chcę oczywiście o te najwyższe cele grać. Natomiast w tym momencie mówienie o tym, że mamy kadrę na pierwszą piątkę, nie jest właściwe. Musimy skupić się na utrzymaniu i wybrać adekwatne do tego narzędzia. Węgrzy też grali systemem trójkowym w obronie. Rossi opowiadał o tym, jak wybierali momenty do skoku pressingowego. Opisywał, jak chcieli grać wysoko, zwłaszcza na własnym boisku. Jego wykład był inspirujący. Na koniec powiedział: „Mam 60 lat i wiecie, co? W tym wszystkim trzeba mieć szczęście”. U nas często mówi się, że nie ma szczęścia, że liczy się ciężka praca i wyłącznie zaplanowane rzeczy. A to nieprawda.
Opowiadał o meczu z Anglią, który w 2022 roku sensacyjnie wygrali na ich terenie 4:0. I Rossi mówi tak: „Przy stanie 0:0 Kane ma takie sytuacje, że ja w wieku 60 lat wchodzę na boisko i wykorzystuję wszystkie trzy. My natomiast jesteśmy pięć razy na ich połowie i zwyciężamy 4:0. Nawet Złota Jedenastka z Ferencem Puskasem nie wygrała nigdy czterema bramkami z Anglią na jej terenie, bo zwyciężyła 6:3. A my mogliśmy przegrywać w tym meczu 0:3 albo 0:4. Końcowy wynik to było nic innego, jak szczęście. My wcale nie jesteśmy tak mocni, by pokonywać Anglików 4:0”.
Bardzo ciekawe.
Skojarzyło mi się z naszym meczem z Lechią. Byliśmy w nim słabsi i oczywiście nie zasługiwaliśmy na wygraną. Ale przez pierwszych 20 minut mieliśmy swoje okazje i uważam, że były one lepsze od szans przeciwników. W Poznaniu natomiast wykreowaliśmy sobie okazje, które spokojnie mogły zakończyć się bramkami, a końcowy wynik meczu mógł być zupełnie inny.
Weźmy Motor Lublin w niedawnym spotkaniu z Jagiellonią w Białymstoku. Przez pierwszy kwadrans mają kilka stuprocentowych okazji, ale gdy przeciwnik zdobył jako pierwszy bramkę, mecz zaczął się układać zupełnie inaczej. Wiadomo, można w tych przypadkach powiedzieć, że zabrakło umiejętności, a prawda jest taka, że działo się to, o czym opowiadał Rossi. Choć ja jestem szkoleniowcem, który uważa, że poprzez ciężką pracę przypadek w piłce trzeba ograniczyć do minimum.
Było pewnie trochę spotkań, podczas których widział pan w młodym wieku zawodników, którzy dziś są gwiazdami piłki.
2019 rok, finał Pucharu Syrenki, mecz Polska – Anglia. Remis 2:2, oni wygrali po rzutach karnych. U nich od pierwszej minuty grali Jude Bellingham i Jamal Musiala, do tego był Harvey Elliott, z ławki wszedł Liam Delap. My wyglądaliśmy bardzo dobrze jako drużyna. Ogólnie w ostatnich latach jest tak, że właśnie charakterem, wysoką obroną i zaangażowaniem jesteśmy w stanie na poziomie piłki juniorskiej wygrywać mecze z najmocniejszymi nacjami. Wyszkolenie indywidualne już wtedy było jednak po ich stronie. Zwłaszcza po Bellinghamie i Musiali było widać, że to naprawdę nietuzinkowi goście. W mistrzostwach Europy do lat 17 w 2023 roku, rozgrywanych na Węgrzech, Hiszpanię reprezentował Lamine Yamal. I to też był już wtedy ewidentnie ponadprzeciętny talent.
Jude Bellingham odbierający nagrodę po meczu z Polską (2:2) w Pucharze Syrenki
Właśnie. W tym węgierskim turnieju prowadzona przez pana kadra U-17 doszła aż do półfinału, który jednak przegrała z Niemcami 3:5. Co pan czuł po tamtym spotkaniu – bardziej dumę, czy jednak złość, że straciliście aż tyle goli przez 90 minut?
Złość, zdecydowanie. I to była złość na siebie, dlatego że przed meczem wiedzieliśmy, jak Niemcy będą grali i w pierwszej połowie konsekwentnie realizowaliśmy nasz plan.
Jaki to był plan?
Udało nam się obejrzeć ich treningi. Wiadomo – Polak, Węgier, dwa bratanki (śmiech). Zorientowaliśmy się, jak będą otwierali i budowali grę. Celowo skierowaliśmy ich do naszego bocznego sektora, gdzie nasz defensywny pomocnik miał kontrolować piłkę. Nie wybijać jej, tylko przyjmować i zagrywać do kolegów z drużyny, ustawionych blisko. To wychodziło, do przerwy prowadziliśmy 2:1. Ale oni zorientowali się, o co chodzi i w drugiej połowie ich bramkarz nie podawał już do prawego środkowego obrońcy tylko zaczynał grę inaczej, miał kilka wersji i nasz jeden defensywny pomocnik nie był w stanie tego złapać. Gdybym mógł jeszcze raz rozegrać tamten mecz, wprowadziłbym w przerwie drugiego defensywnego pomocnika.
Wiedzieliśmy, że oni mogą chcieć zmienić swoją strategię, niczym w partii szachów. Był pomysł, by zareagować w przerwie. Ale nam szło i ostatecznie nic nie zmieniliśmy. W drugiej połowie byłem na siebie wściekły, że nie mogę pomóc piłkarzom tak, jak bym chciał. Do dziś nie mam dobrej odpowiedzi na to pytanie: „Jak zachować się w meczu, w którym wygrywasz, ale rywal może coś zmienić?” Zostawiać, jak jest? A może zmieniać, niejako przewidując dość prawdopodobną, ale nie pewną przyszłość? To nie są oczywiste wybory.
Patrzę na pana drużynę z tamtego turnieju i tak: Michał Gurgul gra trochę w Lechu Poznań, dostał powołanie do dorosłej reprezentacji. Dominik Szala zbiera niezłe recenzje w Górniku Zabrze. Igor Orlikowski dostaje szanse w Zagłębiu, jest Filip Rózga, który pokazuje się w Cracovii. Ale z większością pozostałych piłkarzy jest trochę gorzej. Mamy w polskiej piłce problem, dotyczący przechodzenia z wieku juniora do seniora?
Do tych optymistycznych przykładów dołożyłbym jeszcze Maksymiliana Sznaucnera, który w Grecji wygląda coraz lepiej. Ale tak, problem istnieje. Młodzi polscy piłkarze chcą wszystko osiągać bardzo szybko. Często nie mają w sobie pokory i świadomości, czego jeszcze brakuje. A brakuje zdecydowanie fizyczności, o której już mówiłem. Gdy w mistrzostwach świata U-17 mierzyliśmy się z Japonią czy Argentyną, miałem wrażenie, że przeciwnicy pod względem fizycznym to już są drużyny seniorskie.
Co pan pomyślał, gdy Karol Borys, uznawany za największą gwiazdę pana kadry U-17, jako 17-latek odchodził ze Śląska Wrocław, w którym nie grał, do belgijskiego Westerlo?
Byłem zaskoczony. Okazało się, że Karol nie jest gotowy na granie w Westerlo i teraz poszedł na wypożyczenie do słoweńskiego Mariboru. Nie jest to naturalny kierunek, ale dobrze, że wybrał zespół, w którym więcej gra. Wiem, że Borys miał propozycje z Holandii i teraz, już po wszystkim, mogę stwierdzić, że według mnie to mógłby być dla niego lepszy kierunek.
Drugim bardzo zdolnym piłkarzem z tamtej kadry był Krzysztof Kolanko. Pamiętam jak w styczniu 2023 roku byłem w tureckim Belek i pojechaliśmy z innymi dziennikarzami na sparing Górnika Zabrze z zespołem z Japonii. Byliśmy w szoku, że najlepszy na boisku był nie Lukas Podolski, a właśnie Kolanko, który miał wtedy 16 lat. Co się stało, że jego kariera trochę wyhamowała?
Najpierw zatrzymała go kontuzja. Już na mistrzostwach świata miał nawykowe wypadanie barku, grał w stabilizatorze. Gdy wrócił, zdecydował się na operację i przerwa trwała pięć miesięcy. Później zdecydował się na przejście z Górnika do Zagłębia Lubin i tutaj się odbudowywał. Gdy trafiłem do klubu, włączyłem go do kadry pierwszego zespołu. Wyglądał naprawdę dobrze, na obozie w Turcji na początku tego roku strzelił gola w sparingu z Widzewem. Był blisko pierwszego składu i nagle rozchorował się. Spadku formy nie dało się nie zauważyć.
Kolanko ma duży talent, ale jednocześnie jest bardzo niski.
To zwrotny, świetnie wyszkolony chłopak, ale gdy masz takie warunki fizyczne, musisz się wzmocnić, żeby lepiej stać na nogach. Tego Krzysiowi jeszcze trochę brakuje.
Włodarski z Filipem Rózgą
Mistrzostwa świata do lat 17, o których już trochę rozmawialiśmy, miały być sukcesem, a zakończyły się klęską – sportową i wizerunkową. Pana zespół przegrał wszystkie trzy mecze – z Japonią, Senegalem i Argentyną, a przed turniejem na skutek afery alkoholowej do Polski wróciło czterech piłkarzy. Co było najtrudniejsze w zarządzaniu tamtą sytuacją?
Dużo o tym myślałem. Dziś wiem, że my przegraliśmy tamten turniej w momencie, gdy ci czterej chłopcy zawiedli pozostałą część drużyny. My byliśmy jak jedna wielka rodzina, naprawdę. Ci, którzy zawinili, byli skruszeni i wiedzieli, że popełnili wielki błąd, a u reszty widziałem w oczach wielkie rozczarowanie. Nasze morale poleciało w dół, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrą, ale też liczną grupą, na dość równym poziomie, i wyjęcie każdego zębu z tej maszyny powodowało, że stajemy się słabsi.
Poza tym – turniej odbywał się w Indonezji, w specyficznych warunkach klimatycznych. Zaczynał się za chwilę, a my nie byliśmy przygotowani na zmianę stylu gry po tym, co się wydarzyło. Podczas mistrzostw drużyna gasła po stracie każdej bramki. Nie potrafiliśmy reagować z ławki. Próbowaliśmy to jakoś ratować, ale ci chłopcy sami wiedzieli, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Dodatkowo, jako sztab popełniliśmy błąd. Jadąc na pierwszy, kluczowy mecz z Japonią, pozostawaliśmy w tym samym kraju, ale zmieniliśmy strefę czasową, o dwie godziny. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że zmieni się też flora bakteryjna. Zeszliśmy na śniadanie, po czym dwóch naszych kluczowych zawodników – właśnie Borys i Kolanko – zwróciło to, co zjadło. Mieliśmy więc kolejny problem. Obaj zagrali, za co dla nich wielki szacunek, ale nie byliśmy gotowi na rywalizację jak równy z równym.
Był w ogóle pomysł, by uczestnikom afery wybaczyć ich występek i pozostawić z drużyną? Zadziałać trochę na zasadzie: „Zawinili, ale myślmy o szansach na dobry występ w turnieju”?
Wtedy każdy był wujkiem Dobra Rada. Jeżeli mnie lubił, twierdził, że zrobiłem dobrze, a gdy ktoś miał ze mną problem, przekonywał, że fatalnie się zachowałem. Ja brałem pod uwagę, że mówimy o ludziach niepełnoletnich, że to piłka młodzieżowa. Poza tym już wcześniej mieliśmy tego typu incydent na Pucharze Syrenki i wtedy wyrzuciliśmy chłopców ze zgrupowania. Oni później wrócili do kadry, ale w Indonezji chcieliśmy być fair wobec wszystkich, ale też wobec przepisów kraju, w którym byliśmy. To się odbiło naprawdę dużym echem również w indonezyjskich wiadomościach. Dlatego nie widziałem za bardzo innego wyjścia niż odesłanie chłopaków do domu.
Jak dużym problemem w przypadku młodych piłkarzy jest dzisiaj uzależnienie od telefonu i jednocześnie brak wychowania dzieci w duchu sportu?
Polska przez lata goniła Zachód, tak? Byliśmy cały czas głodni, głodni i głodni, mieliśmy też charakter. W przypadku piłkarzy i nie tylko mówiło się w innych krajach, że Polacy są pracowici i warto ich zatrudniać. Wydaje mi się, że kiedy dostaliśmy się do tej Europy, znów mam na myśli nie tylko piłkę, to spoczęliśmy na jakiś czas na laurach. Dajemy dziś swoim dzieciom to, czego sami nie mieliśmy, rozpieszczając je, wożąc na treningi, podwożąc w zasadzie wszędzie. Nosząc za nimi plecaki do szkoły. Straciliśmy naszą zajadłość. Stopa życiowa się podniosła, a my jesteśmy trochę jak pączki w maśle. Dziś dzieci siedzą cały czas w telefonach. Rodzicom poniekąd jest wygodnie, gdy ich pociechy nigdzie nie jeżdżą. Dzieci nie wychodzą też na pole – mówię tak, bo jestem z Podkarpacia – dlatego orliki są puste.
Teraz te kraje, które goniliśmy, znów nam uciekają. Tam zrozumiano, że telefony nie są niczym specjalnie dobrym i na zgrupowaniach zabiera się je często dzieciakom, a na posiłkach to już w ogóle nikt nie ma telefonu przy sobie. My powoli też do tego dochodzimy. Naprawdę – gdy jest posiłek, niech dzieci rozmawiają ze sobą. Nawet w Szkole Trenerów jest tak, że znajduje się specjalna półka na telefony i podczas zajęć, ale i przerw, nie można w nich siedzieć, żeby była lepsza interakcja. Ja jestem za tym, żeby we wszystkich szkołach, kiedy są przerwy, dzieci nie miały telefonów. Niech one żyją ze sobą, rozmawiają, niech tam się dzieje, bo inaczej staną się odludkami. Oczywiście, nie jestem też gościem z epoki kamienia łupanego i mam świadomość, że nowe technologie to też sporo dobrego. Ale gdy mówimy o sporcie drużynowym, właściwa interakcja jest czymś bardzo istotnym.
Włodarski po pokonaniu 2:1 Puszczy Niepołomice
Przeczytałem parę wywiadów z panem i mam wrażenie, że buduje pan dość optymistyczną wizję polskiej piłki reprezentacyjnej w kontekście najbliższych, powiedzmy, pięciu – ośmiu lat. Na czym opiera pan przekonanie, że piłkarze z roczników 2006, 2007 czy 2008 mogą sporo znaczyć w naszym futbolu?
Na tym, że zaczęliśmy inaczej szkolić. Robimy to teraz tak, żeby piłkarz sam dochodził na boisku do optymalnych rozwiązań. Mieliśmy i dalej mamy pokolenie zawodników, którym wpajano, że zawodnik A podaje do B, B do C, itd. Przez lata trener planował podania na boisku, najlepiej bez przeciwnika, i nagle gdy na boisku A powinien zagrać do C, bo B jest pilnowany, to raczej tego nie wymyśli, bo przez całe życie wbijano mu do głowy co innego. Efekt? Brakowało i brakuje nam kreatywnych zawodników, bo żyliśmy w przeświadczeniu, że liczy się tylko: „Podaj, idź, podaj, idź”. Brakowało nam też odpowiednich trenerów.
Teraz we wspomnianych rocznikach mamy dużo więcej indywidualności. Wspominany już tutaj Orlikowski miał swoje problemy, rodzinne i zdrowotne, ale wrócił i liczę, że będzie do mojej dyspozycji. Adrian Przyborek pokazuje się dobrej strony w Pogoni. Dominik Szala ma mecze jak ten w Szczecinie, gdzie nie radził sobie głównie z Kamilem Grosickim, ale takie spotkania będą się czasami zdarzać. Patrząc globalnie, ci zawodnicy się bronią. Myślę, że z następnymi rocznikami będzie podobnie. Kiedy rywalizowaliśmy w młodzieżowych kadrach z najlepszymi nacjami, często, o czym już mówiłem, próbowaliśmy wygrać sposobem. Dziś zaczynamy już nie odbiegać umiejętnościami.
Nazwałby się pan pracoholikiem?
Teraz tak.
To znaczy?
Bo brakuje mi trochę work-life balance. W Lubinie każdy jest z rodziną, a ja przebywam tu sam, dlatego, zamiast siedzieć w czterech ścianach, wolę obserwować przeciwnika, analizować, przygotowywać treningi. Wiem, że nie do końca jest to dobre, ale też taki mam etos pracy. Wywodzę się z Podkarpacia, gdzie ludzie chcą się wybić i ciężko pracować. Doceniam to, co mam teraz i chciałbym jak najdłużej utrzymać się na tym poziomie.
Ma pan jakieś drużyny klubowe z europejskiego topu, które szczególnie lubi oglądać?
Od lat jestem kibicem Lazio. Wszystko zaczęło się, gdy w Pucharze UEFA rywalizowali z Wisłą w Krakowie. Chodziłem wtedy do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w tym mieście i widziałem tamto spotkanie na żywo.
Druga drużyna jest bardziej oczywista: Arsenal Mikela Artety. Ze względu na młodość, fantazję, polot. Nawet nie chodzi tu o sam system gry, ale bardziej o zachowania zawodników na pozycjach. Uwielbiam piłkę angielską, podoba mi się ten styl. Ja po prostu lubię, gdy na boisku dużo się dzieje.
Fot. Newspix.pl