Reklama

Przemysław Frankowski, Galatasaray i przepis na sympatyczną karierę

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

10 lutego 2025, 16:07 • 12 min czytania 56 komentarzy

Dekadę temu Michał Probierz ratował mu karierę i oko. W Jagiellonii Białystok otrzymał od obecnego selekcjonera tyle zaufania, że rozwinął skrzydła, zapracował na zagraniczny transfer. Trzydzieste urodziny będzie świętował w Stambule, walcząc z Galatasaray, tamtejszym hegemonem, o mistrzostwo Turcji. Przemysław Frankowski o więcej w swojej karierze prosić chyba nie mógł.

Przemysław Frankowski, Galatasaray i przepis na sympatyczną karierę

Mieszkał w Stanach Zjednoczonych, oglądając z bliska dynamiczny rozwój Major League Soccer. Dzielił szatnię i murawę z Bastianem Schweinsteigerem czy Nico Gaitanem. Zaliczył ponad setkę występów w jednej z pięciu najlepszych lig świata, współtworząc sensację, jaką było wicemistrzostwo kraju. Zasmakował Ligi Mistrzów, strzelając w niej nawet bramkę.

Trzydziestoletni Przemysław Frankowski nie ma czego żałować. Spróbował się z najlepszymi, sprawdził się, osiągnął rzeczy, które dwudziestolatkowi zamieniającemu Gdańsk na Białystok przez dwa spotkania na ławce rezerwowych, pewnie się nie śniły. Ktoś powie, że jego transfer do Turcji jest degradacją, bo na własne życzenie wypisuje się z lig TOP5. Z RC Lens nie tylko nikt go nie wypycha — każdy wręcz nakłaniał go do pozostania we Francji.

Frankowskiego można jednak zrozumieć. Zamienia grę maksymalnie o to, żeby popatrzeć z bliska na wygrywające wszystko PSG, na przygodę w największym klubie nad Bosforem, w królestwie futbolu, maszynie, która kroczy po tytuły tak pewnie, że w drodze po nie rzadko w ogóle się potyka. Mówiąc prościej: Frankowski wyląduje w tureckim PSG, gdzie zapewne spuentuje sympatyczną karierę kilkoma trofeami i chłonięciem uwielbienia z trybun.

Nasza kolonia w Turcji. Czy Polacy odwracają się od topowych lig?

Reklama

Przemysław Frankowski w Galatasaray. Tak się wyciska karierę na maksa

Zawsze był krok od czegoś wielkiego. W Jagiellonii Białystok trafił na złoty okres. To znaczy: tak się wtedy wydawało, bo nikt nie przypuszczał, że era Michała Probierza, w trakcie której na Podlasiu pokazywano srebrne i brązowe medale mistrzostw kraju, jest możliwa do powtórzenia, nie mówiąc już o jej przebiciu. Frankowski ma te krążki w gablocie, może nawet przypisać sobie cegiełkę w osiągnięciu finału Pucharu Polski, gdy w połowie sezonu przeniósł się do MLS.

W Lens przeżył chyba jeszcze większy niedosyt niż w Białymstoku. Liderująca po sezonie zasadniczym Jagiellonia w grupie mistrzowskiej finiszowała dwa punkty za Legią Warszawa. Liga francuska w żadne podziały się nie bawiła. Racing miał PSG na wyciągnięcie ręki, wygrał siedem ostatnich spotkań, lecz i tak kończył ligę punkt za sybarytami ze stolicy. To za ich sprawką, to przez gole Kyliana Mbappe i Lionela Messiego, tytuł nie wpadł w ręce underdoga z północnej części kraju.

Paris Saint-Germain okazał się jedynym zespołem, który na przestrzeni trzech miesięcy zdołał ograć Lens, gdzie Frankowski grał od deski do deski, zasuwając na wahadle.

Polak widział z bliska wielkich piłkarzy. Raz tych, którzy karierę kończyli, jak truchtający za miliony w Chicago Schweinsteiger czy nawet ten Gaitan, czarujący w USA jakby od niechcenia, zaraz po tym, jak sięgnął po Ligę Europy z Atletico Madryt. Innym razem przy jego boku rozwijały się przyszłe gwiazdy. Ledwie kilka tygodni wstecz Frankowski opowiadał nam o fenomenie Abdukodira Chusanowa, za którego Manchester City wyłożył czterdzieści milionów euro, lecz to tylko pierwszy przykład z brzegu.

Frankowski: Chusanow może być jak Virgil van Dijk [WYWIAD]

Reklama

Lois Openda, Kevin Danso, Loic Bade, Cheick Doucoure — paru gości z Lens wypłynęło. Kilku kolejnych, jak Brice Samba czy Jonathan Claus, dostało się do piekielnie mocnej reprezentacji Francji.

Każde z tych nazwisk, każda z tych historii, sprawiają, że karierze Przemysława Frankowskiego nikt nigdy nie przypinał karteczki z napisem „niedosyt”. Nikt nie powinien robić tego też teraz, gdy macki szalonego konsumpcjonizmu tureckich gigantów piłkarskich sięgnęły i po niego. Po latach regularnej gry na topowym poziomie czeka go przecież równie przyjemne zadanie: walka o prymat w jednym z najbardziej zakręconych na punkcie futbolu krajów świata.

Szaleństwa tureckiego futbolu. Galatasaray nie musi być zdrowe, żeby wygrywać

Turcja, Stambuł, Galatasaray. Trzy słowa, które w futbolu oznaczają synonim fanatyzmu. „Welcome to the hell” na kartoniku było pierwszym, co piłkarze Manchesteru United zobaczyli po przybyciu do Stambułu w 1993 roku. Parę dni po tym, jak Alex Ferguson rzucił, że tureccy kibice to lovely people, kilkuset fanatyków oznajmiło tłoczącym się w hali przylotów zawodnikom, że przed nimi ostatnie czterdzieści osiem godzin życia. Po latach dziennikarz „The Athletic” wspomniał, że pod hotelem oberwał w głowę arbuzem, choć myślał, że to cegła. Wątpliwości nie miał za to parę godzin później, gdy pomarańczowa bryła wpadła do jego pokoju wraz z kawałkami zbitego szkła.

Od tamtych wydarzeń minęło już trzydzieści lat, ale tureckim futbolem wciąż rządzi podobny chaos. W poprzednim sezonie oglądaliśmy obrazki z burdy kibiców z piłkarzami na murawie, szarżę chuligana na zawodnika z chorągiewką dzierżoną w dłoni niczym rycerska lanca, prezydenta klubu nokautującego sędziego czy zespół schodzący z boiska w drugiej minucie gry w geście protestu. Gdy Frankowski dopinał transfer do Stambułu, piłkarze Adany Demirspor zeszli z murawy w trakcie spotkania z Galatasaray, zarzucając rywalom korumpowanie sędziów. W lidze tureckiej miesiąc bez skandalu po prostu nie może się wydarzyć.

Kulisy transferu Frankowskiego do Galatasaray. “Świat nie kończy się na ligach TOP5”

Nie zmienia się jeszcze jedna rzecz: wszystkim działaniom Galatasaray hołduje zasada albo sukces, albo śmierć. Tercet gigantów rozdzielił między siebie ponad pięćdziesiąt tytułów w blisko siedemdziesięcioletniej historii Super Lig, ale każdy z nich świętowany jest jak mistrzostwo świata. Sytuacja, w której rywal zza miedzy niepokojąco rośnie — nawet jeśli to wzrost tylko „na papierze” — jest niedopuszczalna, w takim przypadku reakcja musi być natychmiastowa i równie zuchwała. Deklarują to kolejni śmiałkowie, którzy zabiegają o fotel prezydenta klubu.

Jeden z nich, Burak Elmas, podszedł do sprawy wyjątkowo zdroworozsądkowo. Ismail Sayan, dziennikarz i ekspert od spraw finansowych, na łamach „The New York Times” ukuł hasło: w Turcji mistrzostwo wygrywa się na lotnisku, odnoszące się do konkurowania na przepłacone transfery. Wybory prezydenckie też wygrywa się na lotnisku, obiecując sprowadzenie tak wielu dobrych zawodników, że kibic uwierzy, iż jego ukochany klub już nigdy nie przegra meczu. Elmas wygrał wybory obiecując dalszą współpracę z legendarnym trenerem Fatihem Terimem.

Galatasaray był wówczas odpowiedzialne za blisko jedną czwartą długów czołowych drużyn – 400 milionów z 1,7 miliardów euro. Yildirim Demiroren z Tureckiej Federacji Piłkarskiej grzmiał, że kluby nie są finansowo stabilne. Jednocześnie wdrożono program pomocy, bo jak stwierdził niegdyś Nick Miller, wybitny specjalista od futbolu w tym regionie: piłkarscy giganci są zbyt duzi, żeby upaść. Plan zakładał, że do 2030 roku stambulskie marki wyjdą na zero. Część długu rozpłynęła się w powietrzu, Galatasaray musiał zasypać dołek w połowie, spłacając w tym czasie dwieście baniek.

Elmas przyjrzał się rozrzutności i załamał ręce. Miller w jednym z tekstów przytacza wyliczenia: stambulski hegemon zapłacił 47 milionów euro prowizji agentom w ciągu pięciu lat, w tym osiemset tysięcy menedżerowi zawodnika, który rozegrał pięć spotkań. Podpisując umowy, płacili nawet pięciu różnym osobom reprezentującym piłkarza. Nowy prezydent zrobił to, co każdy zachodni biznesmen władający klubem piłkarskim zrobiłby na jego miejscu: ukrócił rozrzutność. Budżet płacowy spadł o połowę, z 54 milionów euro do 27 milionów.

Miliony na pensje w Galatasaray. Przemysław Frankowski z solidną podwyżką

W klubie pojawił się słynny ekspert od talentów, Luis Campos, który w roli doradcy miał sprawić, że Galatasaray zacznie traktować transfer jak inwestycję, na której można kiedyś zarobić, a nie jak okazję do sprowadzenia trzydziestolatka po dużej karierze dla uciechy widza. Klub faktycznie poszedł w tę stronę: to wtedy do Stambułu trafił 20-letni Sacha Boey, późniejszy rekordowy transfer wychodzący Galaty.

Burak Elmas miał jednak dwa problemy. Fatih Terim okazał się gościem z poprzedniej epoki, jego podejście szokowało chłystków ściągniętych z całej Europy i nie przynosiło wyników. Trzeba było go zwolnić, czyli złamać obietnicę i narazić się na gniew ludu. Elmas to zrobił, a kontynuując nową politykę postawił na eksasystenta Pepa Guardioli, Domeneca Torrenta. Sezon był jednak stracony, trzynaste miejsce okazało się najgorszym w dziejach drużyny, co sprawiło, że w czerwcu 2022 roku cały plan runął, a ambitni reformatorzy wyjechali z klubu na jednej taczce.

W ten sposób dochodzimy do tego, czym Galatasaray jest obecnie. Zespołem zmierzającym po trzecie z rzędu mistrzostwo kraju, który od strony finansowej niewiele różni się od polskich średniaków, nieustannie ratowanych przez miejskie dotacje.

Turcja żyje ponad stan, ale nie ściąga już tylko emerytów

Pasek z pensjami na poziomie 27 milionów euro wyglądał świetnie, ale przed startem minionego sezonu Galatasaray znów płacił piłkarzom ponad pięćdziesiąt milionów. Filip Cieśliński, najlepszy polski ekspert od spraw tureckiej piłki, tłumaczy nam, że pomysł kupowania tak, żeby zarobić, wciąż jest żywy.

Kluby rozbudowały swoje wyobrażenie o transferach: ściągajmy gwiazdeczki. Plan był taki, że one mają pomóc w rozwoju tureckich piłkarzy co, na przykładzie Ardy Gulera, Ferdiego Kardioglu, Barisa Yilmaza, jakoś zadziałało. Przebiło się też podejście polegające na ściąganiu młodszych, zagranicznych zawodników, których można sprzedać za większe pieniądze. Wcześniej zdarzały się pojedyncze przykłady, jak Bruma czy Alex Telles, ale działania na taką skalę, jak obecnie, nie było nigdy. W każdym z czołowych klubów znajdziemy takich piłkarzy, odklejanie łatki realnie się dzieje. To najodważniej i najciekawiej działające tureckie drużyny, jakie pamiętam.

Nasz rozmówca sam jednak przyznaje, że nie stanie się to masówką, bo presja kibiców domagających się sukcesu, jest ogromna. Stąd dużym inwestycjom w młodzież towarzyszy oferowanie równie dużych pieniędzy zawodnikom z – nazwijmy to – tradycyjnego targetu tureckiego klubu. Cieśliński łapie się za głowę, gdy w KAP, systemie służącym notowanym na giełdzie zespołom do ogłaszania danych finansowych, wyskakuje pensja Rafy Silvy z Besiktasu: sześć milionów euro za sezon, dziesięć baniek bonusu. Ciro Immobile również kasuje szóstkę, tyle samo zarabia najlepiej opłacany zawodnik Galatasaray, Mauro Icardi.

Przynajmniej na papierze, bo…

Czołowe kluby słyną z przepychania kasy bokiem i się z tym nie kryją: przed każdym meczem tureckiej ligi wyskakuje Edin Dżeko zajeżdżający na stację głównego sponsora Fenerbahce, a chwilę później Mauro Icardi zakłada Wandzie Narze naszyjnik od sponsora Galatasaray. W KAP stoi więc, że Icardi zarabia sześć milionów, ale to tylko to, co dostaje z klubu. Sponsorzy mają mu dokładać tyle, że wychodzi dziesięć.

Galatasaray po haniebnym wyniku i odejściu Buraka Elmasa wziął w obroty Dursun Ozbek, ale, co ważniejsze, za transfery zabrał się majętny Erden Timul, który obrał prostą strategię. Gdy klubowi brakowało na jakiegoś piłkarza, po prostu dosypywał pieniądze z własnej kieszeni. Skąd jeszcze Galatasaray ma środki takie ruchy?

Zeszłoroczne okno było dopompowane kasą ze sprzedaży terenów należących do klubu w prestiżowej dzielnicy Floria. Dodatkowo Timul negocjował gładko, bo wydawał de facto swoje pieniądze. Letnie okienko uratowało dopiero przyjście Victora Osimhena, bo w wyniku wewnętrznych wojenek Timul zrezygnował – tłumaczy Cieśliński.

Invicibles po turecku. Fenerbahce w drodze po tytuł za wszelką cenę

Osimhen, który, rzecz jasna, zarabia sześć milionów euro. Galatasaray w całości pokrywa jego pensję z Napoli, a w nieoficjalny sposób do Nigeryjczyka trafi pewnie jeszcze kilka pokaźnych przelewów. Karuzela kręci się więc w najlepsze. Nick Miller sam już podśmiewa się z tez, które ośmielił się stawiać, gdy Burak Elmas ogłosił wielkie cięcia. Dług mistrza kraju wzrósł do 230 milionów euro, a nie są to najnowsze dane finansowe. Dziennikarz w jednym z tekstów cytuje anonimową rozmowę z agentem, który twierdzi, że tureckie kluby kompletnie oszalały i oferują pensje oraz prowizje na niespotykanym dotąd poziomie.

Mówimy o lidze, która sprzedała prawa telewizyjne za kwotę o 130 milionów euro niższą niż w przypadku poprzedniego dealu, ale spokojnie: to nie tak, że Galatasaray wydaje wirtualną kasę. Popularność klubu przekłada się na intratne kontrakty sponsorskie. Widniejąca na koszulkach wypożyczalnia samochodów Sixt płaci dwadzieścia baniek rocznie za miejsce na froncie meczowego trykotu. SOCAR, naftowy gigant z Azerbejdżanu, dokłada piętnaście milionów jako sponsor europejski. Owiana tajemnicą jest kwota, jaką Galata otrzymuje od Rams Global w zamian za przechrzczenie Ali Sami Yen Stadyumu na RAMS Park, ale wiadomo, że psi grosz to nie jest.

Mauro Icardi w koszulce z logiem Socar – sponsora Galatasaray w europejskich pucharach

Do wpływów trzeba doliczyć transfery czy premie od UEFA (wcale nie tak duże, z uwagi na zmienne szczęście co do Ligi Mistrzów), ale na koniec Excel i tak świeci się na czerwono. Zawsze znajdzie się przecież logiczne uzasadnienie podkręcenia wydatków. Najpierw trzeba było mistrzostwo kraju odzyskać, potem honor nakazywał walkę o tytuł na stulecie Republiki, teraz stawką jest bezpośredni awans do Champions League.

Inwestują rywale, inwestujmy i my. Hulaj dusza, piekła nie ma. Tak mają się sprawy z boku, ale czy Przemysław Frankowski w ogóle powinien się tym przejmować?

Przemysław Frankowski nie miał się nad czym zastanawiać. Transfer do Galatasaray to same plusy

Powiedzmy to wprost — Przemka Frankowskiego w Lens już nic ciekawszego spotkać nie mogło. Skromny Racing zaskoczył wszystkich raz i wystarczy. To przecież nie przypadek, że Les Sang et Or, jak mówi się o nich we Francji, gdy nie sięgali po wicemistrzostwo, byli akurat siódmi. Nie raz, lecz dwukrotnie, nie trzeci, czwarci, piąci, lecz konkretnie siódmi. Wokół tej pozycji krążą również w obecnym sezonie, po zmianie trenera. Wiele wyżej nie podskoczą, bo bogatsi wyczyścili ich szatnię z każdego, kto rokował na wielkie granie.

Piwo, frytki z kiełbasą i wicelider Ligue 1. Tak to się robi w Lens

Frankowski miał w Lens status, którego mogli mu zazdrościć inni koledzy z najlepszych rozgrywek w Europie. W najgorszym roku zebrał około 2100 minut w samej tylko lidze — tak wiele w Ligue 1 nie grał nawet sensacyjny bohater okienka, wspomniany już Chusanow. Jednak Chusanow miał coś, czego zazdrościć mógł mu reprezentant Polski: dwójkę z przodu w rubryce „rok urodzenia”. Frankowski w jego wieku zastanawiał się, czy posłuchać prośby Probierza i jechać do Katowic na badanie oka po niefortunnej kontuzji, której doznał, czy zaufać miejscowym lekarzom.

Ugiął się, przeszedł zabieg, uratował wzrok i karierę.

Zbliżający się do trzydziestki Polak stanął przed wyborem: kontynuować grę o siódme miejsce we Francji czy przeżyć coś, co nawet przez szybkę wydaje się przygodą życia? Nie trzeba fascynować się turecką Super Lig, żeby mieć świadomość, że Galatasaray i Stambuł to taki Watykan futbolu, miejsce, w którym wszystko kręci się wokół tej specyficznej ‘religii’, która przyciąga do świątyni — na RAMS Park — po czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy ludzi za każdym razem, gdy tylko odbywa się tam jakikolwiek mecz.

Według najnowszego raportu CIES Football Observatory media społecznościowe Galatasaray śledzi 45,1 mln osób. To dziewiętnasty wynik na świecie i szesnasty w Europie. Turcy zostawiają w tyle nawet AS Roma, ulubienicę Wiecznego Miasta.

Przemysława Frankowskiego nie czekało w karierze już nic bardziej ekscytującego. Nie zgłosiłby się po niego żaden francuski, włoski, hiszpański, niemiecki ani tym bardziej angielski gigant. W każdej innej sytuacji miałby niewielkie szanse na to, że wylądowałby w szatni z Victorem Osimhenem, Alvaro Moratą, Driesem Mertensem, Lucasem Torreirą czy Davinsonem Sanchezem. Całkiem prawdopodobne, że nigdy już nie dostałby równie dobrego kontraktu, jaki czeka na niego w Stambule.

W takich okolicznościach grzech byłaby nie tylko odmowa, lecz jakiekolwiek wątpliwości w to, że warto pakować walizki.

WIĘCEJ O TURECKIEJ PIŁCE:

SZYMON JANCZYK

fot. FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Nowa funkcja Ancelottiego? Real wymyślił dla niego dożywotnią rolę

Jakub Białek
2
Nowa funkcja Ancelottiego? Real wymyślił dla niego dożywotnią rolę

Inne kraje

>