Nie było nawet sensu się łudzić, zastanawiać. Skoro piątek i sobota przyniosły porażki trzech z czterech drużyn walczących o mistrzostwo Polski, to niedziela musiała nam zaserwować klęskę czwartej z nich. Wszelkie inne ciągi logiczne, zestawienia siły, zerkanie na tabelę — to zbędności. Wiadomo było, że to Lechia zagra tak, jakby ktoś urwał jej z nazwy końcówkę -ia i tak właśnie się stało.
Ktoś jeszcze powie, że polska liga jest nieprzewidywalna? Lech nie zdążył nawet pomyśleć o wjeździe na autostradę do mistrzostwa Polski, gdy zamknęły się przed nim bramki. Okoliczności? Kuriozalne, czyli idealnie dopasowane do trwającej serii gier w Ekstraklasie.
Nie minął nawet kwadrans i Alex Douglas, który do tej pory nie obejrzał ani jednej kartki, zobaczył żółtko dwukrotnie, zapewniając sobie wolne na resztę wieczoru.
Ekstraklasa. Lechia Gdańsk — Lech Poznań 1:0 (1:0)
Douglas dobrym transferem jest i będzie, lecz po takim występie koledzy będą mieli prawo patrzeć na niego spod byka przez bity tydzień. Pal licho, że wyleciał z boiska, to się przecież zdarza. Chodzi o to, w jaki sposób na kiera zapracował. Najpierw stracił piłkę na środku boiska, więc „naprawił” sytuację faulem. Potem po prostu wbiegł w Antona Carenkę, taranując go od tyłu.
Od tej pory wszystkie rekordy biegowe Lecha z poprzedniej kolejki nie miały już większego znaczenia. Miałyby, gdy po drugiej stronie truchtali piłkarze Śląska czy Radomiaka, lecz Lechia Johna Carvera zaproponowała nam angielski futbol w nowoczesnym wydaniu. To znaczy: wysoki pressing, duża intensywność, agresywna walka o każdą piłkę. Jeszcze gdy siły były wyrównane, goście mieli z tym problem. Piłkę przed własnym polem karnym tracili Antoni Kozubal i Joel Pereira, Maksym Chłań próbował wykrzesać coś ze swojej nieco chaotycznej kreatywności.
Przewaga liczebna jeszcze bardziej ośmieliła Lechię. Poznaniakom długo udawało się jakoś odwlekać nieuniknione. Każdy po kolei przyjmował na siebie jakiś strzał, uderzającego z ostrego kąta Chłania zatrzymał Mrozek. Dwoma kapitalnymi interwencjami na przestrzeni kilkunastu sekund popisał się Michał Gurgul, który stanął na drodze piłki uderzonej przez Bujana Pllanę, a potem dobitki Bohdana Wjunnyka.
Palisada powoli jednak się rozlatywała. Kręcony był Joel Pereira, który śmiało mógł dołączyć do Douglasa pod prysznicem, gdyby tylko Łukasz Kuźma rozsądniej wyceniał faule. Gdy mylili się Wjunnyk oraz Tomas Bobcek, w tle w górę powędrowała chorągiewka, ale w końcu taran otworzył bramkę. Carenko lekko podniósł piłkę, Antonio Milić się obciął, Bobcek umieścił futbolówkę między nogami Bartosza Mrozka. Sędziowie sprawdzili jeszcze, czy Neugebauer go nie zasłonił, szukając potencjalnego spalonego, ale VAR podtrzymał decyzję z boiska.
Zdaniem Adama Lyczmańskiego gol dla Lechii nie powinien zostać uznany!
Ligę+Extra oglądajcie w CANAL+ SPORT 3 i w serwisie CANAL+: https://t.co/DYVywsvso4 pic.twitter.com/8VEuQcaSlt
— CANAL+ SPORT (@CANALPLUS_SPORT) February 9, 2025
Zegar wskazywał minutę do końca podstawowego czasu gry pierwszej połowy. Lech stracił gola w najgorszym możliwym momencie, ale tym razem wiele to nie zmienia. Argumentów za tym, żeby wrócić do Wielkopolski choćby z punktem, ekipa Nielsa Frederiksena po prostu nie miała.
Duńczyk próbował coś zmienić, zamieszać i może gdyby ktokolwiek wychylił się zza obrońców, żeby wturlać do siatki posłaną po ziemi piłkę przez Rasmusa Carstensena, Lech wróciłby do gry chociaż na chwilę. Na chwilę, bo Lechia była zbyt rozpędzona, żeby odpuścić, pozwolić rywalowi na efektowny comeback, tymczasem wśród piłkarzy Kolejorza brakowało liderów. Dotychczasowi przygaśli, tłumili ich tacy goście jak powalany raz za razem na ziemię Carenko, Tomasz Neugebauer, którego wszędzie było pełno, czy czarujący pod jedną i drugą bramką Dominik Piła.
Carstensen zastąpił mizernego Pereirę, lecz szybko zaczął zbierać własne grzeszki. Mrozek uratował mu tyłek dwukrotnie: raz, gdy ograł go Carenko, za drugim razem, kiedy głowę wygrał z nim Bobcek. Lech do gola wyrównującego zbliżył się tylko raz: sprzed pola karnego, z trudnej piłki, uderzał Mikael Ishak. Elias Olsson włożył głowę tam, gdzie wielu nie włożyłoby nogi i strącił ten strzał, zamieniając potencjalną bramkę na rzut rożny.
Może gdyby sędzia Kuźma potraktował jak trzeba Bobcka, który dokonał zamachu na nogę Salamona, ostro walcząc o piłkę, Lech zdołałby wykaraskać się z kłopotów, dowieźć chociaż remis, co po tak fatalnej w wykonaniu czołówki kolejce pozwoliłoby powiększyć przewagę, ale arbiter był kiepsko dysponowany, popełniał błędy w obie strony. Lechia żałować może tylko tego, że nie dobiła rywala, bo zdecydowanie mogła. Wystarczyłoby, że Michał Głogowski z bliskiej odległości trafiłby w bramkę, a nie w jej obramowanie.
Nie pykło, ale fabuły tej serii gier i tak to nie popsuło. Jest tylko jedna liga, w której cztery pierwsze drużyny mogą przegrać w weekend swoje mecze; w której punkty może stracić nawet zespół numer pięć. Jedyna, niepodrabialna, Ekstraklasa.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Wielkie dziesiątki Lecha Poznań, czyli kluczowy element mistrzowskich drużyn
- Trela: Koniec karuzeli trenerskiej. Przepaść pokoleniowa na ławkach w Ekstraklasie
fot. Newspix