„Tabela nie kłamie. Nie jesteśmy w tej chwili topowym zespołem. Topowe zespoły nie przegrywają tak często”. Joshua Kimmich po klęsce w Rotterdamie uderzył w mocne tony. Czy jednak tak mocno przesadził? Główne nadzieje Bayernu na rozegranie finału Ligi Mistrzów na własnym stadionie opierają się dziś na tym, że nie tylko on ma problemy.
Nikt nie opisuje specyfiki Bayernu Monachium tak trafnie, jak Thomas Mueller. Gra w tym klubie na tyle długo, by nie miał przed nim żadnych tajemnic, a jego przenikliwość umysłu i giętki język potrafią trafić w sedno. Tak, jak przed kilkoma laty, gdy stwierdził, że Bayern zawsze jest o mecz od kryzysu. Nawet gdy wszystko pozornie układa się świetnie, a wokół klubu panuje niczym niezmącona sielanka, wystarczy jedna porażka, dzień słabości, by zaczęły wyć wszystkie syreny alarmowe. Taki właśnie mecz zaliczyli Bawarczycy w środę w Rotterdamie. Jeden wieczór, który zrodził wiele pytań.
Teoretycznie to dorabianie ideologii. Opowiadanie o futbolu przez pryzmat wyniku. Statystyki z tego spotkania jeszcze długo będą służyły tradycjonalistom prowadzącym szkolenia skautingowe za przykład, że statystyki są bezużyteczne. Jeśli Bayern uskładał na De Kuip blisko trzy gole oczekiwane, a nie strzelił żadnego, trudno pomstować na jego grę ofensywną. Zabrakło jedynie skuteczności, łutu szczęścia pod bramką. A przecież do tego wyniku nie liczy się sytuacja z końcówki pierwszej połowy, gdy po rzucie rożnym Calvin Stengs tak strzelił w kierunku własnej bramki, że zmusił do dużego wysiłku Justina Bijlowa. Zawodnicy Vincenta Kompany’ego stworzyli dość sytuacji, by strzelić wicemistrzom Holandii nie jednego, lecz kilka goli. Można by to skwitować wzruszeniem ramion, że w futbolu takie dni po prostu się zdarzają.
Grę obronną, jako całość, też trudno potępiać w czambuł. Wszak rywale doszli przed własną publicznością do ledwie trzech strzałów celnych. 99% akcji Feyenoordu kontrpressing Bayernu kasował w zarodku. Piłki grane za linię obrony w lwiej części przejmowali bawarscy obrońcy. Jak w sytuacji poprzedzającej drugiego gola, gdy Raphael Guerreiro dogonił szarżującego rywala i zabrał mu piłkę. Następujący chwilę potem faul w polu karnym to absurdalny błąd indywidualny nierozgrzanego Portugalczyka, który chwilę wcześniej z konieczności wszedł na boisko. Przy pierwszym trafieniu strukturalnie też wszystko zadziałało. Wystarczyło, by Kim Min-jae trafił w piłkę, jak robi w dziewięciu przypadkach na dziesięć, i Santiago Gimenez nie miałby możliwości popędzenia na bramkę. Pozwolenie rywalowi na posiadanie piłki ledwie przez 20% czasu to dowód, że Bayern go nie zlekceważył. Ot, tak wyszło. Jak mawiają w takich sytuacjach Niemcy, „otrzeć gębę i robić swoje”.
TRZY PORAŻKI W SIEDMIU MECZACH
Ale w Monachium tak to nie działa. Nie można bezkarnie przegrać trzema bramkami z czwartą drużyną Eredivisie. Nie można w ten sposób zaprzepaścić szans na finisz w czołowej ósemce, dokładając sobie, przy wąskiej kadrze, dwa ważne i potencjalnie trudne mecze do napiętego grafiku. Nie można tym bardziej, że to nie zdarzyło się pierwszy raz. Przez Saebener Strasse przetaczały się w ostatnich latach różne burze. Zwalniano różnych trenerów. Wszystkich łączyło jednak to, że pierwszą rundę Ligi Mistrzów przechodzili bez wysiłku. Od klęski z Paris Saint-Germain (0:3), po której we wrześniu 2017 roku zwolniono z Monachium Carlo Ancelottiego, przez siedem kolejnych lat Bayern nie przegrał jesienią w Lidze Mistrzów. Teraz przegrał trzy mecze z siedmiu. Przy czym tylko jeden z nich, z Barceloną, przeciwko rywalowi z najwyższej europejskiej półki. W tym krajobrazie więc klapa w Rotterdamie to nie wypadek przy pracy, lecz kolejny powód, by zastanawiać się, czy Bayern jest gotowy, by rywalizować w Europie.
Defensywne i ostrożne nastawienie proponowane w wielu meczach przez Thomasa Tuchela nie przysparzało mu w zeszłym sezonie ani poparcia kibiców, ani klubowych władz. Nie dodawało mu sympatii w drużynie. I przyczyniało się, zwłaszcza wiosną, do licznych wpadek ze słabszymi rywalami w Bundeslidze. Na arenie międzynarodowej pozwoliło jednak tej najsłabszej od lat drużynie Bayernu dobrnąć na skraj finału Ligi Mistrzów. Wyeliminowali w ten sposób Arsenal, bijący się o mistrzostwo Anglii. Do ostatnich minut półfinału prowadzili z Realem Madryt. Teraz sytuacja się odwróciła. Bayern znów zrobił się w kraju kombajnem do zbierania kur po wioskach. Punkty traci rzadko, a jeśli już, to z silnymi rywalami. Sezon w Niemczech jest już poza półmetkiem, a porażki z Bayernem zdołały uniknąć tylko Bayer Leverkusen, Borussia Dortmund i Eintracht Frankfurt. Jedyną przegraną monachijczycy zaliczyli z FSV Mainz, które nie jest potęgą, ale jako rewelacja rozgrywek bije się o europejskie puchary. Średnie i słabe drużyny nie mają z Bawarczykami czego szukać. Zwykle wpadają pod ich koła. Czasem bardzo dotkliwie, jak Holstein Kilonia, czy w Lidze Mistrzów Dinamo Zagrzeb, które przegrało na Allianz Arenie 2:9. Piłkarzom podoba się ofensywne nastawienie trenera, kibice doceniają dominację, której władze klubu wręcz oczekują. W takie dni, gdy Bayernowi wszystko przychodzi łatwo, trudno się nadziwić, że Maksowi Eberlowi, dyrektorowi sportowemu, udało się znaleźć tak dobrego trenera, mimo że latem odmawiali mu kolejni kandydaci ze szczytu listy. Zwłaszcza że Vincent Kompany roztacza wokół siebie aurę absolutnego szefa.
Przychodzą jednak czasem dni, w których rywal nie boi się Bayernu. W których chce się z nim bić. Wychodzi na boisko nie, by uniknąć kompromitacji, lecz by sięgnąć chwały. Praktycznie wszyscy śmiałkowie sięgają po te same sposoby. I zaskakująco często są nagradzani. Fakt, że jesienią Bayern całkowicie zdominował posiadanie piłki w meczach z mistrzem z Leverkusen, uznawano powszechnie za dowód jego siły, wszak w poprzednim sezonie starcia tych drużyn wyglądały inaczej. W Pucharze Niemiec nawet w dziesiątkę monachijczycy prowadzili grę przeciwko jedenastu graczom Bayeru. A jednak to Xabi Alonso wywiózł ze stadionu Bayernu remis i wygraną. W grudniowym meczu pucharowym wystarczyło, że raz Jeremy Frimpong uciekł Konradowi Laimerowi, a Manuel Neuer wyleciał z boiska z czerwoną kartką. Kiedy Eintracht Frankfurt remisował z Bayernem, rzucał wysokie podania za obronę na szybkich Omara Marmousha i Hugo Ekitike. Zremisował 3:3. To samo robiła Barcelona na Montjuic, wysyłając w bój Raphinhę i Lamine’a Yamala. To samo robił w sobotę Wolfsburg, gdy Mohamed Amoura uciekał Dayotowi Upamecano. A w środę Feyenoord, grając na Igora Paixao czy Santiago Gimeneza. Zawsze ten sam schemat.
STOPERZY ZDANI NA SIEBIE
Kompany, jak ma w zwyczaju, odżegnywał się po rotterdamskiej kompromitacji od przypisywania winy za stratę pierwszego gola Kimowi, który nie trafił w piłkę. Podkreślał, że obrona zaczyna się już od momentu straty piłki. Wiadomo, o co mu chodzi. O to, by tego rodzaju akcje kasować w zarodku. Doskoczyć do Gijsa Smala zanim podniesie głowę i zagra na kilkadziesiąt metrów. Jednocześnie jednak trudno liczyć, że na tym poziomie uda się w każdej tego typu sytuacji zabrać rywalowi piłkę. Nigdy nie uda się zapobiec każdej kontrze. A jak się okazuje, wystarczy czasem, że rywal w 90 minut urwie się trzy razy, by przegrać 0:3. Zabezpieczenie przed kontratakami w Bayernie nie istnieje. Im silniejszy jest rywal, im szybszych ma zawodników z przodu, tym bardziej to widać.
Obrońcy Bayernu zrobili u Kompanego kolosalny postęp. O ile jeszcze w lecie nie bez powodu kwestionowano decyzję klubowego kierownictwa o oddaniu Mathijsa De Ligta do Manchesteru United, a pozostawieniu w klubie Upamecano i Kima, o tyle z czasem stało się jasne, że działacze wiedzieli, co robią. Eric Dier, który u Tuchela odgrywał zaskakująco istotną rolę, został całkowicie zmarginalizowany jako niepasujący do profilu na tej pozycji. Kim i Upamecano zrobili jednak wyraźne kroki do przodu. Obaj są szybcy, silni i nieprzyjemni w pojedynkach. Poprawili się w rozgrywaniu. Do gry z wysoko ustawioną linią obrony nadają się idealnie. Wciąż jednak mowa o zawodnikach, którzy zostają ze swoimi rywalami jeden na jednego, stojąc na połowie boiska. O ile kiedyś było dla wszystkich trenerów oczywiste, że broniący powinni mieć przewagę liczebną i przy dwóch zostających z przodu zawodnikach rywala, delegowali trzech obrońców do ich zabezpieczenia, Kompany, jak Marcelo Bielsa, Pep Guardiola i kilku innych nowoczesnych, ofensywnie myślących trenerów, każe grać jeden na jednego na całym boisku. To wymaga od stoperów bezbłędności. Przy najdrobniejszej pomyłce, nie będzie już nikogo do pomocy. Partner z obrony ma bowiem zwykle swojego przeciwnika do pilnowania.
Przy dobrze zagranej piłce, przy szybkim zawodniku ofensywnym, przy kilkudziesięciu metrach wolnej przestrzeni, nie sposób czasem zatrzymać takiej szarży. Alphonso Davies, grający na boku obrony, zwykle ustawia się bardzo wysoko, jak skrzydłowy. Jego szybkość nie zawsze pomoże więc stoperom w skasowaniu ataku. Czasem udaje się to Laimerowi ustawionemu na prawej stronie. On jednak do sprinterów nie należy, co Jamie Gittens w Dortmundzie i Frimpong w pucharowym meczu z Leverkusen bezlitośnie wyeksponowali. Ratunek mógłby jeszcze nadejść ze strony bramkarza, ale Manuel Neuer nie jest już tym, kim dawniej. Jego wyjścia z bramki częściej niż przed laty są o ułamek sekundy spóźnione. Już kilka razy zdarzyło się w tym sezonie, że doświadczony bramkarz był łapany przez rywali gdzieś w pół drogi, jak w Birmingham, gdy Jhon Duran wykorzystał jego złą decyzję. Bez Neuera jest natomiast jeszcze gorzej. Głębsze ustawianie się Daniela Peretza, który grał w kilku meczach w końcówce jesieni, też kosztowało graczy z Bawarii trochę nerwów.
Kompany ma więc rację, że problem Bayernu z grą w obronie nie jest indywidualny, lecz systemowy. Dotyczy całej drużyny i jej gry defensywnej. Właściwie samo mówienie o problemie z grą w obronie wydaje się nadużyciem, bo w osiemnastu meczach ligowych Bawarczycy stracili tylko piętnaście bramek, co jest bardzo dobrym wynikiem. Mają najlepszą defensywę w lidze. To jednak wynika w dużej mierze z nastawienia rywali. Jeśli ktoś jednak próbuje ofensywnych szarż, zwykle dostaje nagrodę. W aż trzynastu meczach tego sezonu, licząc wszystkie rozgrywki, Bayern nie tracił gola. Ale też w aż ośmiu tracił przynajmniej dwa. Na Allianz Arenie udawało się to Heidenheim, Wolfsburgowi, Dinamu Zagrzeb. Na wyjazdach jeszcze większej liczbie drużyn. Zresztą, patrząc na wyjazdowe spotkania Ligi Mistrzów, Bayern przegrał trzy z czterech. Jedyne zwycięstwo odniósł na neutralnym terenie w Gelsenkirchen, gdzie formalnym gospodarzem był Szachtar, ale to Niemcy, co zrozumiałe, mieli gigantyczną przewagę na trybunach. Ostatni prawdziwy wyjazd w Europie wygrany przez Bayern miał miejsce jeszcze w 2023 roku, na Old Trafford, za Tuchela. Czyli jak na warunki klubu tego formatu, epokę temu.
BAYERN JUŻ NIE TOPOWY?
„Tabela nie kłamie. Nie jesteśmy w tej chwili topowym zespołem. Topowe zespoły nie przegrywają tak często” – powiedział Joshua Kimmich po środowym meczu przed kamerami DAZN. To mocne słowa lidera zespołu, lecz trudno odmówić im racji. Nadzieje Bayernu na ponowne rozegranie finału Ligi Mistrzów na własnym stadionie w największej mierze muszą się dziś opierać nie na jego własnej sile, ale na tym, że nie on jeden ma problemy. Nowy format rozgrywek przeczołgał wszystkich, z pominięciem Liverpoolu. Oprócz drużyny Arnego Slota nie ma w Europie nikogo, kto nie przechodziłby w minionych miesiącach mniejszych lub większych trudności. W Realu Madryt zaskakująco trudno przychodziło na początku sezonu radzenie sobie z brakiem Toniego Kroosa i wkomponowaniem Kyliana Mbappe. Barcelona jest przeciwieństwem Bayernu, bo świetnie radzi sobie z mocnymi, ale słabo ze średnimi. Atletico i Bayer Leverkusen głupio traciły punkty na początku sezonu. Manchester City przechodził przez absurdalny kryzys, a Paris Saint-Germain wciąż nie jest pewne, że zagra na wiosnę w pucharach. Na tym tle Bayern nie jawi się jako klub, który traci dystans do najlepszych tylko taki, który, jak inne silne drużyny, też ma swoje problemy.
Wydaje się jednak, że w skali całego sezonu mecz z Feyenoordem będzie stanowił jakąś cezurę. Do środy trwał wydłużony miesiąc miodowy Kompany’ego, który ustabilizował sytuację w Bundeslidze, a na wcześniejsze wpadki zawsze znalazła się jakaś wymówka. A to wczesna czerwona kartka Neuera z Leverkusen, a to kosmiczna forma Barcelony akurat w momencie, w którym Bayern na nią trafił, a to brak Harry’ego Kane’a w Moguncji. Teraz wymówek już nie ma. Plaga kontuzji się skończyła, Jamal Musiala i Kane znów mogą grać razem od pierwszej minuty, na środku pomocy jest w kim wybierać. Uraz w Rotterdamie złapał wprawdzie Davies, ale do zdrowia doszedł Josip Stanisić, a na horyzoncie są też powroty Hirokiego Ito i Joao Palhinhii. Rozwiązanie problemów z silnymi rywalami to już teraz wyłącznie robota dla trenera. Na razie Kompany sprawia wrażenie, jakby miał tylko plan A. Jeśli coś w nim nie zadziała, nie szuka innych rozwiązań, lecz lepszej realizacji tych, które wyznaczył zespołowi w dążeniu do rozegrania perfekcyjnego meczu. Co przecież jest niemożliwe. A przynajmniej nie co trzy dni.
Osobną sprawą są kwestie indywidualne. Musiala był ostatnio używany oszczędnie. Kane ciałem wrócił po urazie, ale jedynie, by wykonywać rzuty karne. W grze nie daje bowiem zespołowi nawet połowy tego, co na początku sezonu. Nawet gdy w Rotterdamie już udawało się go znaleźć piłką w polu karnym, marnował dogodne sytuacje. W czteroosobowym gronie skrzydłowych nie ma nikogo, na kim można by polegać. Czasem dobry mecz wylosuje się Kingsleyowi Comanowi albo Michaelowi Olise, z rzadka nawet Leroyowi Sane lub Serge’owi Gnabry’emu, ale nigdy nie wiadomo, którą wersję każdego z nich ujrzy się w najbliższym meczu. Leon Goretzka, który na początku sezonu miał trudności z łapaniem się do kadry meczowej, dziś jest podstawowym pomocnikiem, co świadczy tyleż o sprawiedliwości Kompany’ego i profesjonalizmie Goretzki, ileż o tym, jak nieudanie przebiega sezon dla Palhinhii i Pavlovicia. W Rotterdamie tylko Kimmich sprawiał wrażenie, jakby do końca nie mógł się pogodzić z porażką i jeszcze napędzał letargiczny zespół do kolejnych zrywów. Lider środka pola rozgrywa fantastyczny sezon, co na pewno wzmacnia jego pozycje w negocjacjach na temat przedłużenia wygasającego za pięć miesięcy kontraktu. Ale takich jak on, piłkarzy, którzy światową klasę prezentują zawsze, gdy założą koszulkę Bayernu, a nie tylko od czasu do czasu, nie ma dziś szatni wielu.
BRAK SEZONU PRZEJŚCIOWEGO
Bayern znajduje się w trakcie wielkiej przebudowy, procedury przekazania władzy nowemu pionowi sportowemu, negocjuje jednocześnie wiele kontraktów, chce przeorganizować różne części drużyny. Jego trener rozgrywa debiutancki sezon na tak wysokim poziomie. To wszystko wystarczające okoliczności łagodzące, by dać sobie trochę wyrozumiałości i pogodzić się z możliwością rozegrania słabszego sezonu przejściowego. Tak to jednak nie działa. Nie w dzisiejszym futbolu. Nie w klubach z samego szczytu. Nie w Monachium. W miejscu, w którym jest się mecz od kryzysu, słabszy sezon to katastrofa. A Bayern już taki ma za sobą. W tym musi już dostarczyć wyniki, trofea.
Skoro Kompany jest siódmym trenerem tego klubu w ciągu 7,5 roku, to znaczy, że w Monachium nikt nie będzie czekał aż nauczy się rywalizowania z najlepszymi. Od czasu Pepa Guardioli nikt nie zdołał tam przepracować dwóch lat. Przebudowa, przebudową, ale na boisku nie może tego być widać. Na razie z trzech frontów Bayern jeden już przegrał, a na drugim mocno skomplikował sobie sytuację. Dobre nastroje ratuje jedynie Bundesliga. Choć w Monachium niechętnie przyznają się do tego, że rok temu na tym samym etapie Tuchel miał tylko punkt mniej niż dziś Kompany. Ocena Bayernu byłaby dziś pewnie diametralnie różna, gdyby Bayer Leverkusen w pierwszej fazie sezonu nie zgubił absurdalnie czterech punktów z Holsteinem Kilonia i VfL Bochum, choć przecież z samym Bayernem nie ma to wiele wspólnego. Nie chodzi o to, by po jednej porażce kwestionować zasadność całego projektu, ale… to właśnie miał na myśli Thomas Mueller. Jedna porażka wystarczy, by zacząć rozmawiać o rzeczach, które źle funkcjonowały już wcześniej, ale były przykrywane dobrymi wynikami.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW NA WESZŁO:
- Bayern atakował, ale to Feyenoord strzelał gole. Popis efektywności w Rotterdamie
- Łukasz Łakomy: “Jakaś nadzieja na kadrę jest” [WYWIAD]
- Wielki wieczór PSG. Manchester City o krok od odpadnięcia z Ligi Mistrzów!
- Przedwczesny finał Manchesteru City. „Guardiola w dwa lata ma zbudować nowy zespół”
- Czy Paryż jeszcze zapłonie? PSG gra o życie w Lidze Mistrzów
Fot. Newspix