Reklama

Sven Hannawald: Mam łzy w oczach, gdy patrzę dziś na skoki Stocha [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

29 grudnia 2024, 08:11 • 13 min czytania 48 komentarzy

– Chciało mi się płakać i krzyczeć. Moje ciało totalnie się rozbiło – mówi nam Sven Hannawald o najtrudniejszym momencie swojego życia, gdy przestał wygrywać na skoczni i nie wiedział, co się z nim dzieje. Okazało się, że to syndrom wypalenia. W rozmowie z Weszło słynny niemiecki skoczek, a dziś ekspert telewizyjny, mówi, że gdyby nie terapia w klinice, mógł skończyć jak Robert Enke, pod kołami pociągu. Hannawald wraca do rywalizacji z Adamem Małyszem, gwizdów polskich kibiców i śnieżek, które leciały w jego stronę. Mówi też, dlaczego w Turnieju Czterech Skoczni liczy na Piusa Paschke, diagnozuje problemy polskich skoczków i zdradza, co fascynuje go w… Aleksandrze Mirosław.

Sven Hannawald: Mam łzy w oczach, gdy patrzę dziś na skoki Stocha [WYWIAD]

Jakub Radomski: Kto wygra Turniej Czterech Skoczni?

Sven Hannawald: Nie skreślałbym Piusa Paschke. Po kapitalnym początku sezonu później, w Engelbergu, wypadł sporo gorzej, ale wiem, że był w Szwajcarii mocno przeziębiony i to wpłynęło na jego wyniki. W dzisiejszych skokach czołówka jest bardzo blisko siebie, decydują detale: kombinezon, nastawienie, technika. Gdy jeszcze jesteś chory, jest dużo ciężej zwyciężyć. Uważam, że walka o zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni może rozstrzygnąć się między Piusem a Janem Hoerlem, który wydaje mi się być najmocniejszym z Austriaków. Choć nie można lekceważyć Stefana Krafta, Daniela Tschofeniga i Andresa Wellingera, który też może sporo pokazać.

Gdy rozmawiałem w Wiśle, po obu weekendowych konkursach, z Martinem Schmittem, powiedział, że zaskoczył go aż tak znakomity początek w wykonaniu Paschke. W ubiegłym sezonie wygrał tylko jedne zawody i był 10. w klasyfikacji generalnej. W tym ma już na koncie pięć zwycięstw.

Ja też byłem zaskoczony, choć z drugiej strony przypomniała mi się jedna z moich rozmów ze Stefanem Horngacherem. To było niedługo po tym, jak objął reprezentację Niemiec. Może w 2020 roku? Stefan stwierdził wtedy, że Pius może być świetnym skoczkiem, ale jego problem polega na tym, że jednocześnie chce wykonać zbyt wiele kroków, żeby pójść do przodu. Uważam, że brakowało mu cierpliwości, spokoju. To był główny problem. Teraz Paschke jest starszy, bardziej doświadczony. Podchodzi do skoków dojrzalej, poukładał też pewne sprawy w życiu prywatnym.

Reklama

Poza tym świetnie dopasował się do przepisów dotyczących kombinezonów, które kiedyś były większe, co powodowało, że zawodnik mający po 16, 17 czy 18 lat mógł wygrywać zawody Pucharu Świata. Dziś bycie na szczycie wymaga lat treningów, dających moc w nogach, i połączenia wielu aspektów, dlatego raczej wygrywają ci bardziej doświadczeni. Wyniki Piusa w obecnym sezonie to suma tych wszystkich czynników.

Jesteś ostatnim Niemcem, który zwyciężył w Turnieju Czterech Skoczni, w dodatku wygrywając wszystkie cztery konkursy. Tyle że to było w 2001 roku. Wiem, że niemieckie media mają już trochę dość tego czekania i znów przed imprezą mocno grzeją temat.

To już też dla mnie jest trochę męczące (śmiech). Ludzie pytają mnie: „Kiedy w końcu ktoś powtórzy twój sukces?”. Szczerze? Wydawało mi się, że kilka lat temu osiągnie to Karl Geiger, gdy przystępował do konkursu w Oberstdorfie jako lider klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. W zeszłym sezonie czułem, że najlepszy może okazać się Andreas Wellinger. Ale zawsze coś szło źle. Bardzo bym chciał, by w końcu zrobił to Pius. Można odnieść wrażenie, że Niemcom średnio leży skocznia w Innsbrucku. Co ciekawe, gdy skakałem, to ona była moją ulubioną. Ale Pius na początku sezonu pokazał, że radzi sobie na różnych obiektach, przy różnych wiatrach. Liczę na niego, kluczowe będzie nastawienie mentalne. Mam nadzieję, że 6 stycznia w Bischofshofen usłyszymy niemiecki hymn, choć ze względu na znakomitą formę Austriaków na pewno łatwo nie będzie.

Sven Hannawald w 2002 roku 

A jak patrzysz na dyspozycję Polaków? Zakładałeś, że będą mocniejsi?

Reklama

Jestem negatywnie zaskoczony tym, co pokazują od zeszłego sezonu. Kiedy patrzę teraz na Kamila Stocha, mam łzy w oczach, naprawdę. Jest mi go bardzo szkoda, bo to wybitny zawodnik, wielki mistrz, a jest daleko za najlepszymi. To nie jest Stoch, którego pamiętam i jestem przekonany, że mimo wieku stać go na lepsze wyniki. W reprezentacji Polski lepiej skaczą teraz Paweł Wąsek i Aleksander Zniszczoł, ale oni są już od jakiegoś czasu w Pucharze Świata. Myślę, że mają możliwości, by zajmować wyższe miejsca. Być może trochę blokuje ich głowa.

Kiedy patrzę na całą polską kadrę, wydaje mi się, że to reprezentacja, która nie dostosowała się najlepiej do zmian sprzętowych. Zobacz – gdy kombinezony były większe, skakało się nieco inaczej. To było bardziej latanie i Polacy często byli w tym świetni. Dziś styl skakania najlepszych zawodników świata jest zmodyfikowany. Austriacy odnajdują się w tym świetnie. Głównie Słoweńcy, ale też Norwegowie musieli się do tego dostosować. Jednym idzie lepiej, innym gorzej. Polska natomiast – takie mam odczucie – ma tutaj problem.

Podobają ci się w ogóle współczesne skoki narciarskie? Wiele osób uważa, że stały się za mało czytelne dla widza, albo że brakuje w nich spektakularnych skoków, wielkich odległości.

Rozumiem te argumenty, ale ja generalnie jestem zwolennikiem przeliczników za wiatr. Jeżeli warunki są bardzo zmienne, nie da się stworzyć systemu idealnego, który by wszystko równoważył. Skoki są sportem ekstremalnym i pewien element przypadku, szczęścia zawsze w nich będzie. Oglądając konkursy w tym sezonie, mam wrażenie, że przeliczniki często, lepiej lub gorzej, ale jednak działają.

Podobają mi się też wprowadzone przez FIS regulacje dotyczące kombinezonów. Wcześniej zwłaszcza te najlepsze reprezentacje używały wielu różnych strojów. Zawodnicy zmieniali po pierwszej serii kombinezony i bywało, że wyniki w drugiej mocno się różniły. Teraz tego nie ma, bo liczba strojów do wykorzystania została mocno ograniczona. Skoczek bardziej skupia się na sobie. Nie ma tego kombinowania w stylu: „Co założyć? Zmienić strój? A może jednak nie?”. To dobre dla dyscypliny.

Hannawald kilka dni temu, podczas konkursu w Engelbergu 

Jesteś teraz ekspertem w niemieckiej telewizji i wiem, że wystąpisz w tej roli podczas konkursów w Garmisch-Partenkirchen i Innsbrucku. Ale słyszałem, że obecnie odbywasz też spotkania z ludźmi, dzieląc się własnym trudnym doświadczeniem. Opowiadasz im o wypaleniu zawodowym, z którym zmagałeś się i które sprawiło, że w 2004 roku zakończyłeś karierę skoczka.

Robię to głównie latem, a spotkania często odbywają się na kongresach poświęconych zdrowiu. Żyjemy w czasach, w których ten problem jeszcze przybrał na sile. Wiele osób odczuwa olbrzymi stres, który często łączy się z tym, że za dużo pracują. Mnie to zniszczyło, dobiło, wpędziło w ogromne problemy. Dziś bardzo często dotyka to osoby w wieku 30-35 lat. Takie coś atakuje i później często jest tylko gorzej i gorzej, a wszystko dzieje się w błyskawicznym tempie. Uczę ludzi radzić sobie z tym, mówię im: „Posłuchajcie siebie. Głosu swojego ciała. Jeżeli czujecie się źle, reagujcie”. Mało kto potrafi właściwie słuchać samego siebie. Ludzie patrzą na boki i rozumują np. tak: „On lub ona poradził sobie tak, to ja zrobię podobnie”.

W przypadku sportowców to nie działa tak, że pójdą na trening, dźwigną 100 kilogramów i mogą sobie wmawiać, że to przeszło, bo niby czują ból, ale to wyłącznie przemęczenie mięśniowe. Ciało na różne sposoby potrafi mówić: „Odpuść. To dla mnie zdecydowanie za wiele”. Dziś problemy biorą się też z wielogodzinnego siedzenia przy komputerze. Ludzie pracują w ten sposób, niektórzy prawie się nie ruszają i głowa wysyła im sygnały, że ma już dość. Większość osób dalej czyta kolejne maile, bo ma poczucie, że musi. Bo taka jest rzeczywistość. Niewielu zrobi sobie dłuższą przerwę albo powie koledze czy koleżance z pracy: „Pójdę dziś wcześniej do domu. Potrzebuję tego. Kolejny mail to dla mnie za wiele”. Niektórzy boją się, że zostałoby to odebrane jako okazanie słabości.

Jakie były pierwsze niepokojące sygnały w twoim przypadku, gdy wygrywałeś i byłeś idolem tłumów?

Zmęczenie, po prostu. Musiałem spać godzinę dłużej, by czuć się w porządku. Później zaczęła pojawiać się myśl, że coś jest nie tak. I poczucie, że najprostsze rzeczy przestały mnie cieszyć. Pamiętam końcówkę sezonu 2003/2004. Byłem na zawodach Pucharu Świata w USA, w Park City. Zająłem jedno z ostatnich miejsc (Hannawald był 47. – przyp. red.). Chciało mi się płakać i krzyczeć, że muszę z tym wszystkim coś zrobić. Wiedziałem, że trzeba koniecznie zadbać o siebie, poszukać spokoju. Zakończyłem wcześniej sezon i wyjechaliśmy z moją dziewczyną do Hiszpanii. Tam zrozumiałem, że problem jest we mnie i że jest poważniejszy niż mi się wydawało. Ta radykalna zmiana – pożegnanie się ze światem, który był mi bliski i zupełnie nowe otoczenie – spowodowała, że moje ciało totalnie się rozbiło.

Wróciliśmy do domu szybciej niż było to planowane. Zacząłem chodzić po lekarzach. Usłyszałem, że to syndrom wypalenia i powinienem udać się do kliniki na leczenie. Nawet nie zastanawiałem się, czy to robić. Po prostu to zrobiłem, bo wiedziałem, że w przeciwnym razie traciłbym czas i traciłbym siebie. Wtedy jeszcze wierzyłem, że wrócę do skoków narciarskich i znowu będę odnosił sukcesy. Ale tak się nie stało. Nie wróciłem już do Pucharu Świata.

Mam przed sobą cytat z ciebie, dość mocny: „Gdybym się nie leczył, spotkałby mnie los Roberta Enke”. Porównałeś się do bramkarza reprezentacji Niemiec, który w 2009 roku popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg.

To prawda. Gdy usłyszałem o jego śmierci, czułem przeogromny smutek. Cała ta historia uświadomiła mi też, jak ważne w moim przypadku było dość szybkie podjęcie leczenia. Udanie się do kliniki nie jest łatwe – niektórzy reagują złością, inni są samotni, bo nie mają wokół siebie najbliższych. Ale mają lekarzy, którzy potrafią o nich zadbać. To się nie uda, jeżeli będziesz siedział w domu. Miałem olbrzymie szczęście, że nie było we mnie żadnej wewnętrznej walki, czy iść do kliniki, czy nie.

Hannawald podczas treningu. Rok 1998

Pewnie czytałeś biografię Enke autorstwa Ronalda Renga.

Tak, świetna.

I pod pewnymi względami trochę podobna do twojej książki, zatytułowanej „Triumf. Upadek. Powrót do życia”.

I tak, i nie. Pamiętajmy jednak, że wypalenie to inna choroba niż ciężka depresja, choć w trudniejszych przypadkach oczywiście do niej prowadzi.

Daniel-Andre Tande, znany norweski skoczek, udzielił w listopadzie emocjonalnego wywiadu rodzimym mediom. Mówił, że po zakończeniu kariery jest mu ciężko w ogóle wstać z łóżka, a wszystko kojarzy mu się z jedną wielką pustką oraz ciemnością.

Rozumiem go, mimo że nigdy na ten temat osobiście nie rozmawialiśmy. Uważam, że skoki narciarskie pod względem psychicznym są jedną z najtrudniejszych dyscyplin. O sukcesie czy porażce decydują szczegóły, musisz bardzo dbać o wagę, czasami jesteś wychudzony. Bywa, że ryzykujesz. To wyjątkowo trudne dla umysłu. Potrafię sobie wyobrazić, że Daniel siedzi teraz w domu, ciągle przypomina sobie czasy ze skoczni, pełne stresu, adrenaliny i nie potrafi zacząć spokojniejszego i zarazem normalnego życia. Taki stan może trochę potrwać – rok, niekiedy nawet dwa. A jeżeli jest mu za ciężko samemu, mam nadzieję, że zgłosi się na odpowiednie leczenie.

Jak ty dzisiaj jesteś w ogóle odbierany w Polsce?

Czas dość szybko leci i na pewno nie jestem w Polsce tak popularny, jak w czasach, gdy rywalizowałem z Adamem Małyszem, ale ludzie czasami mówią coś w stylu: „Pamiętamy cię. Okres waszej walki o zwycięstwa był naprawdę czymś świetnym”. Uśmiecham się wtedy, jestem też trochę dumny. Uwielbiam jeździć do Polski i nie mogę się już doczekać Pucharu Świata w Zakopanem.

Kim był wtedy, te ponad 20 lat temu, dla ciebie Adam? Bardziej kolegą czy jednak rywalem?

Chyba każdy zawodnik ma grupę skoczków, z którymi jest bliżej, bardziej się trzyma. W czasie zawodów walczyłem z Małyszem i nie było sentymentów, ale gdy kończyła się druga seria, wszystko się zmieniało. Mogę powiedzieć, że Adam był wtedy moim kolegą. Prywatnie mieliśmy dobre relacje.

W Polsce wykreowana została jednak narracja o wielkiej rywalizacji, w której Małysz był tym dobrym, naszym, a ty tym złym. Niemcem. Były gwizdy w Zakopanem, było też rzucanie w ciebie śnieżkami w Harrachovie.

Trochę tego nie rozumiałem, bo sam z siebie nie prowokowałem takiego myślenia. Miałem poczucie, że dostaje mi się, choć nie robiłem nic złego. Rozmawiałem na ten temat, również z Małyszem. Usłyszałem, że polskim kibicom nie podobała się moja spontaniczna radość po skoku. Odbierali ją w stylu: „Cieszy się, że pokonał Małysza, jest przeciwko niemu”. To był główny problem, a prawda wyglądała inaczej. Ja po prostu byłem niezwykle szczęśliwy, że zwyciężyłem, bo schodziło ze mnie wielkie ciśnienie. Przedstawiciele polskiej, ale i niemieckiej federacji zrobili wtedy sporo, by zmienić to nastawienie kibiców. Sam Małysz też trochę się w to zaangażował.

Hannawald i Adam Małysz 

Ile to trwało?

Myślę, że koło roku. Później wszystko zupełnie się zmieniło. Czułem, że nawet dla Polaków jestem bohaterem, podobnie jak Adam. Ale ta sytuacja też pokazuje, że jeżeli coś idzie nie po twojej myśli i czegoś nie rozumiesz, najlepiej jest rozmawiać o tym z właściwymi ludźmi.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że kiedy byłeś czołowym skoczkiem świata, nie potrafiłeś poświęcać właściwej uwagi życiu prywatnemu, związkowi. Możesz to rozwinąć?

Tak. Kiedy byłem młodym człowiekiem, spędzałem mnóstwo czasu z dala od moich rodziców. Mówiłem sobie, że pracuję dla siebie, muszę się skupić na sobie. Chciałem odnieść sukces tak szybko, jak to tylko możliwe. To było najważniejsze, dlatego nie przywiązywałem aż takiej wagi do relacji prywatnych, rodziny czy myślenia o dzieciach. Byłem człowiekiem, który nie potrafił pogodzić tych dwóch światów. Gdy jeszcze skakałem, udzieliłem wywiadu, w którym powiedziałem dziennikarzowi: „Rodzina, dom i dzieci? Zajmę się tym wszystkim na poważnie dopiero, gdy przestanę skakać”.

Tak to wtedy widziałem: najpierw totalne skupienie na skakaniu, czemu byłem niezwykle oddany, później zamknięcie tego rozdziału, a następnie rozwijanie świata uczuć, bliskości i budowanie czegoś trwałego. Kiedy uprawiałem sport, byłem cały dla sportu. Ale po zakończeniu kariery, z czego się bardzo cieszę, udało mi się zbudować świat najbliższych mi osób, który uwielbiam. Dopiero gdy przestałem skakać i zacząłem robić inne rzeczy, dotarło do mnie, że mogę zakończyć pracę, wrócić do domu i cieszyć się wyjątkowymi chwilami.

Wciąż jesteś perfekcjonistą? Bo w to, że byłeś nim na skoczni, chyba nikt nie wątpi.

Oczywiście, ale jest pewna różnica. Kiedyś wszystko, co się tylko dało, musiało być idealne. Dziś, gdy dochodzę do wniosku, że chciałbym zrobić 10 rzeczy, wybieram z nich dwie, które są najważniejsze. I w ich realizacji kieruję się dążeniem do perfekcji. Ono tak łatwo nie uchodzi z człowieka.

Bardzo brakowało ci skoków po zakończeniu kariery?

Najpierw potrzebowałem jakiegoś innego świata, nie przypominającego mi o skokach i czymś takim stał się motorsport. Brałem udział w wyścigach samochodowych, to trwało jakieś cztery lata. A gdy później pojawiła się możliwość, by stać przed kamerą i opowiadać ludziom o skokach narciarskich, wiedziałem, że da mi to dużą frajdę i że chcę to robić.

W wywiadzie dla książki „Za punktem K”, którą napisałem z Natalią Żaczek, opowiadałeś nam, że dziś pomaga ci granie w piłkę nożną ze znajomymi. Ale ja słyszałem z dobrego źródła, że zainteresowałeś się też wspinaczką. To prawda?

Zgadza się. Chodzę wspinać się z synem, ale robimy to najczęściej na ściance, a nie w górach. Taka aktywność świetnie buduje naszą więź, pomaga też się uspokoić. Nie możesz przecież wspinać się, patrząc na telefon komórkowy. Musisz go wcześniej odłożyć. Uwielbiamy ten czas, spędzany razem. Wspinanie jest też dobrą formą treningu. Pomogło mi przygotować się do programu „Ninja Warrior”. Wystąpiliśmy w nim z Martinem Schmittem, a 3 stycznia 2025 roku zostanie wyemitowany kolejny ciekawy odcinek (śmiech). Wspinaczka daje mi szczęście i adrenalinę. W moim życiu jest więc rodzina, są skoki narciarskie i są inne aktywności. Nie nudzę się. Czuję, że moje życie stało się kompletne.

Wiesz, że mamy w Polsce mistrzynię olimpijską we wspinaczce na czas, Aleksandrę Mirosław? Też jest perfekcjonistką, jak ty przed laty na skoczni.

Kojarzę ją! Oglądaliśmy z synem igrzyska w Paryżu i widzieliśmy, jak wygrywa w kapitalnym stylu. Byłem zafascynowany tym, jak szybko potrafi wbiec na samą górę. Ja w ogóle uwielbiam patrzeć, jak łatwe może wydawać się coś dla największych mistrzów. Powiedzieliśmy sobie też z synkiem: „Wszystko ok, ona robi to w kilka sekund, ale nam pewnie zajęłoby to kilka razy więcej”…

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA: 

 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

48 komentarzy

Loading...