Traktowanie czwartego miejsca w Ekstraklasie jako udanej rundy Legii byłoby dla niej obraźliwe, nawet mimo osiągnięć na innych frontach. Jednocześnie, patrząc na okoliczności, trudno uznać rundę drużyny za nieudaną. Tak dalsze losy Kosty Runjaicia, jak i praca Goncalo Feio pokazują, że Jacek Zieliński nie zatrudnia słabych trenerów. Tyle że wyposaża ich w zawodników, z którymi sukcesy są wynikami ponad stan.
Paradoksem jesieni Legii Warszawa jest, że jeśli chciałoby się traktować słowa Goncalo Feio śmiertelnie poważnie, uznając, że jeśli coś mówi, naprawdę tak uważa, trzeba by go za minione miesiące krytykować. Jeśliby natomiast zauważyć obiektywnie istniejące okoliczności łagodzące, sprawiające, że runda była przynajmniej przyzwoita, a może nawet niezła, trzeba by to zrobić wbrew woli trenera, traktując z przymrużeniem oka jego słowa. Dlatego tak trudno o jednoznaczną ocenę tego, co się wydarzyło w maratonie ostatnich miesięcy. Tym bardziej że, choć wszyscy podkreślają na każdym kroku, że Legia to jedno, trzeba by wprowadzić rozróżnienie na „różne” Legie. Które zasługują na różne oceny.
– Jeden z najmocniejszych przekazów, jaki chcę przytoczyć, to: »nie ma wymówki«. Uważam, że klub – zarząd, pion sportowy, dyrektor sportowy czy dyrektor skautingu – zrobił bardzo dużo, po to, byśmy nie tylko mieli odpowiednie transfery, ale ich jak największą liczbę przed rozpoczęciem sezonu – mówił trener Legii 19 lipca w Magazynie Sportowym RDC (cytat za legia.net). I dalej: – Posiadam grupę dobrych piłkarzy, najlepszych w Polsce. Jeśli chodzi o realia kraju, pracujemy w nieprawdopodobnych warunkach. Mamy za sobą największych i najlepszych kibiców w tym państwie, więc ja, jako trener, nie będę szukał żadnych wymówek. Jest jakość w zespole, by osiągnąć cel.
Co do celu wypowiedział się natomiast trzy dni wcześniej, dla legia.net. – Celem na ten sezon jest wygrać mistrzostwo Polski. Oczywiście chcemy też zagrać w fazie grupowej Ligi Konferencji […] Jednak patrząc hierarchicznie, najważniejszym celem jest mistrzostwo Polski i nie trzeba tego ogłaszać, to jest oczywiste. […] Nie muszę tego codziennie powtarzać piłkarzom, oni to wiedzą – podkreślał. Mistrzostwo dla Lecha, potem dla Rakowa Częstochowa i jeszcze Jagiellonii. Wystarczy. W 2025 musi wrócić do Warszawy. Choćby nie wiadomo co. Taki przekaz płynął ze stolicy w lipcu, ustami samego trenera.
Presja to przywilej
Feio obrał strategię, która do środowiska kibiców Legii przemawia najlepiej. Oni wywieszają na wyjazdach flagę „Jesteśmy waszą stolicą”. Od piłkarzy oczekują, by tak właśnie ich reprezentowali. By przyjeżdżali do kogokolwiek i całymi sobą pokazywali, że „są jego stolicą”. Kto chce atakować z drugiego szeregu, pomylił adresy. Kto nie chce presji, nie wie, czym jest Legia. Kto zanadto chce się przejmować walorami rywala, nie będzie miał w Warszawie łatwo. Ekonomiczny układ sił w aktualnej piłce w kraju, ale i historyczna tożsamość Legii, wymaga, by myśleć o presji jako o przywileju. A o wysokich oczekiwaniach jako o potwierdzeniu wartości. Legia faworytem jest zawsze, a piłkarze i trener mają temu sprostać. Jeśli nie sprostają, to ich wina. Takie to proste.
Portugalczyk wszedł jednak do projektu, w którym to tradycyjne postrzeganie zostało zachwiane. Obecna Legia jest sportowo wzniesiona na gruzach tej, która spektakularnie runęła za Czesława Michniewicza, tułając się w okolicach strefy spadkowej. Jacek Zieliński jako dyrektor sportowy i trener Kosta Runjaić próbowali uczyć cały klub i jego medialno-kibicowskie otoczenie innego podejścia. Bardziej projektowego, długofalowego. Doceniać zdobycie wicemistrzostwa. Traktować Puchar Polski jako cel sam w sobie, a nie nagrodę pocieszenia po przegranej w Ekstraklasie. Świętować ogranie Rakowa Częstochowa, zamiast zbywać ogranie „takiego” rywala wzruszeniem ramion. Przechodzenie faz eliminacyjnych w trzeciej kategorii rozgrywek europejskich uznawać za sukces, a zarazem wytłumaczenie trudności w lidze. Próbowali zrobić z Legii zwyczajny klub, w którym zaczyna się od pracy u podstaw, a osiąganie kolejnych poziomów przychodzi z czasem i mozołem.
Wiosną Zieliński wyrzucił to myślenie do kosza. Prawdopodobnie ratując własną skórę, ruszył w stronę trenera, który mentalnością bardziej będzie pasował do prowadzenia Legii. Każdy mecz jak finał. Legia musi wygrywać. Za drużynę oddałbym życie. Liczy się tu i teraz. Brzmiałoby dziwnie, gdyby Feio nagle zaczął mówić o długofalowym projekcie, o spokoju, szanowaniu rywali, metodycznym uzupełnianiu braków. Gdyby chciano tego słuchać, nie zwalniano by Runjaicia, tylko czekano, aż dołoży kolejne parę procent. Z Feio miało być może i burzliwie, ale namiętnie, żywiołowo. Na pewno nie nudno.
Runda jako rozczarowanie
Skoro tak, trudno zachwycać się tym, co Legia zaprezentowała w pierwszej pełnej rundzie Portugalczyka. Jeśli w hierarchii priorytetów mistrzostwo jest na pierwszym miejscu, warszawianie zimujący na czwartym, po tym, jak wykorzystali zadyszkę Cracovii i rzutem na taśmę zepchnęli ją na piąte, muszą być traktowani jako rozczarowanie. Gdyby dziś zakończyła się Ekstraklasa, nie awansowaliby do europejskich pucharów. Przez całą jesień oglądali plecy Lecha Poznań, który przecież po koszmarnej wiośnie startował z niższego pułapu. Tracą cztery punkty do Rakowa, który przecież jeszcze w maju finiszował w lidze za nimi, na siódmym miejscu. Są nawet za Jagiellonią, która też grała jesienią na trzech frontach. Tyle że po raz pierwszy. Dziś jednak to ona jest na podium i ma lidera na dystans jednego meczu. Chwalenie Legii za zajmowanie czwartego miejsca w lidze, w której powinna dominować, byłoby dla niej wręcz obraźliwe. Zwłaszcza kiedy sam trener mówił, że ma najlepszych zawodników w Polsce i pracuje w „nieprawdopodobnych warunkach”.
Oczywiście, Feio rozpisywał w lipcu cele na cały sezon i Legia żadnego z nich jesienią nie zaprzepaściła. Bo jednak zdołała utrzymać się w walce o mistrzostwo, na co w różnych momentach rundy się nie zanosiło. Gra – w przeciwieństwie do Rakowa i Lecha – w Pucharze Polski i jest już – inaczej niż Jagiellonia — w 1/8 finału Ligi Konferencji, z widokami na nawiązanie do europejskich osiągnięć Lecha Johna Van Den Broma. Ale jeśli na ocenę Legii w znacznej mierze, jak chciał trener, ma się składać to, jak radziła sobie w lidze, trudno się zachwycać. Według wyliczeń Piotra Klimka szanse Legii na mistrzostwo wynoszą trochę ponad 15%. Gdy startował sezon, była faworytem, a prawdopodobieństwo zajęcia przez nią pierwszego miejsca ten sam analityk wyliczał na przeszło 23%. Trudno więc uznać, że ponad połową sezonu Legia zbliżyła się do najważniejszego celu. Raczej, jak rok temu za Runjaicia, nadspodziewanie dobrą postawą w Europie odwiodła uwagę od rozczarowań w lidze.
Jest też jednak perspektywa, która nakazuje traktować trenerskie wypowiedzi jako chwyty retoryczne i nie analizować ich ze śmiertelną powagą. Wówczas ocena poczynań Feio pójdzie w górę. Są bowiem podstawy, by sądzić, że Portugalczyk wcale nie dostał najlepszej kadry w Polsce. Gdyby w ramach eksperymentu spróbować po rundzie jesiennej zestawić najlepszą jedenastkę z piłkarzy czterech czołowych klubów, Legia nie tylko by jej nie zdominowała, ale wręcz byłaby w mniejszości. Subiektywnie, stosując ustawienie 4-2-3-1, zbudowałbym z graczy Lecha, Jagiellonii, Rakowa i Legii taki skład: Mrozek – Tudor, Douglas, Milić, Vinagre – Kozubal, Murawski – Silva, Imaz, Hansen – Ishak. Z kolei w systemie 3-4-2-1 taki: Mrozek – Tudor, Douglas, Milić – Silva, Murawski, Kozubal, Vinagre – Sousa, Imaz – Ishak. Jak by nie patrzeć, mieści się w niej tylko dwóch legionistów. Przy sześciu lub siedmiu lechitach.
Minimalizowanie strat
By jednak zobiektywizować własne wrażenie, posłużyłem się wycenami transfermarkt.de, powiązanymi przecież z występami poszczególnych piłkarzy, do stworzenia łączonych jedenastek w różnych systemach. W żadnym z proponowanych przez niemiecki portal 28 wariantów ustawień nie udaje się wygenerować jedenastki, w której gracze Legii stanowiliby większość. Najwięcej można ich zmieścić w systemie 4-4-2, gdzie wartością na każdej pozycji górują nad rywalami z czołowych klubów ligi Ruben Vinagre, Steve Kapuadi, Ryoya Morishita i Marc Gual. W tak zestawionej jedenastce i tak znalazłoby się jednocześnie również czterech graczy Lecha. Personalne wnioski płynące z tych zabaw płyną, że jeśli chodzi o jakość pojedynczych piłkarzy, na pewno najsilniejszy był jesienią Lech, a najsłabsza Jagiellonia. Raków czy Legia wypadają lepiej lub gorzej w zależności od preferowanego systemu, w niektórych nie odstając od Lecha, w innych wypadając wyraźnie gorzej. I niech na razie z tych rozważań wypłynie jeden bezpieczny wniosek: Goncalo Feio tak naprawdę nie miał jesienią do dyspozycji najlepszej kadry w Polsce. A skoro nie, samo to, że udało się nie zaprzepaścić jesienią żadnego frontu, zaczyna urastać do sukcesu.
Największa różnica między Legią a Jagiellonią tej jesieni wynikała z tego, że losy mistrzów Polski układały się zgodnie z przewidywalną logiką. Gdy w krótkim czasie musieli rywalizować ze znacznie silniejszymi od siebie drużynami, przegrali sześć razy z rzędu. Kiedy klasa przeciwników się obniżyła, poprawiły się ich wyniki. A gdy we wrześniu, nim ruszyła faza ligowa w Europie, mogli trochę mocniej skupić się na Ekstraklasie, opanowali w niej sytuację, wygrywając cztery z pięciu meczów i dołączając do czołówki. Lecz wraz z natężeniem spotkań, mnogością wyjazdów, w końcówce rundy zaczęło im brakować paliwa. Legia, grając co trzy przez całe wakacje, przegrała jedno spotkanie z dziesięciu. Mając nóż na gardle, od początku października, dała się pokonać tylko raz na czternaście spotkań. Ale kiedy należało przypilnować tylko jednego frontu, sytuacji w lidze, między wrześniową a październikową przerwą na kadrę zdobyła dwa punkty na dwanaście możliwych. To właśnie wtedy postawiła się pod ścianą. To właśnie te 21 dni widać dziś w tabeli.
Wówczas, gdy w środowisku huczało o rychłym pożegnaniu z Feio, trener podjął decyzję o zmianie ustawienia, która jemu pewnie uratowała posadę, a Legii być może sezon. Mniej więcej wtedy przestał też udawać, że dostał od pionu sportowego kadrę znakomicie przystosowaną do gry na trzech frontach. Zamknął się w gronie maksymalnie kilkunastu przygotowanych do gry na odpowiednim poziomie zawodników, z pozostałych korzystając tylko z przymusu. Podział minut w zespole Legii mówi klarownie, jak tylko się da: 1700 lub więcej minut uzbierało na boiskach tylko jedenastu zawodników. Między Kacprem Chodyną, który ma 1697 minut i jest dziesiątym wśród najczęściej grających piłkarzy z pola, a jedenastym Claudem Goncalvesem, zieje przepaść 625 minut. To niemal siedem pełnych rozegranych meczów. A Portugalczyk to przecież i tak „best of the rest”, jedenasty wśród najczęściej grających piłkarzy z pola. Piętnastu piłkarzy Legii nie osiągnęło jesienią bariery tysiąca minut. Dziewięciu najrzadziej pojawiających się na boisku uzbierało w tej rundzie mniej minut niż Ruben Vinagre, trzeci wśród najczęściej występujących.
Legia A i B
W trakcie rundy powstał więc nieformalny podział na Legię A i B. Jeśli połowę składu na mecz z Djurgarden stanowili ci, którzy normalnie nie pojawiliby się na boisku, trudno się dziwić, że i wyniki w końcówce fazy ligowej siadły. Dla porównania w Jagiellonii, która jesienią grała podobnie często, ponad tysiąc minut uzbierało czternastu piłkarzy (trzech więcej niż w Legii), a różnica między dziesiątym a jedenastym graczem z pola wyniosła ledwie 170 minut (niespełna dwa mecze). Ośmiu najrzadziej grających uzbierało o czterysta minut więcej niż najczęściej występujący. W Jagiellonii wysiłek gry na trzech frontach ponosiła mniej więcej równomiernie cała kadra. W Legii wszystko trzymało się na jedenastu-dwunastu piłkarzach. Może to oczywiście wynikać z mniej umiejętnego budowania rezerwowych przez jej trenera. Ale prawdopodobnie był w tym przynajmniej element większej różnicy w umiejętnościach między podstawowym składem a resztą. To musi budzić pytania, skoro Legia wydała w lecie na wzmocnienia blisko 3 miliony euro, czyli najwięcej w lidze. Na boisku rzadko było to widać.
Do tego dochodzą jeszcze konkretne przypadki na poszczególnych pozycjach. W tym tak newralgicznych jak środek pomocy. Po poprzednim sezonie toczyła się debata, czy Legia poradzi sobie z zastąpieniem Josue. Ci, którzy twierdzili, że tak, nadzieje pokładali głównie w Juergenie Elitimie. Kolumbijczyk z powodu kontuzji nie rozegrał jednak jesienią ani minuty. Goncalves, który miał wskoczyć w ich buty, na razie nie okazał się wzmocnieniem. W trakcie rundy wymyślał więc Feio rozmaite rozwiązania. Budował Maxiego Oyedele, który chwilę później także doznał kontuzji. Przywracał Rafała Augustyniaka na wcześniejszą pozycję. Rundę kończył z Juergenem Celhaką. A przy zmianie ustawienia bardziej ofensywne role w środku pola powierzał odbudowywanemu Bartoszowi Kapustce i przesuwanemu z boku Morishicie. Trener poradził sobie na tyle, że braki nie były aż tak odczuwalne, ale to nie znaczy, że trzeba zapominać o ich istnieniu. Michał Probierz z jednego z tych wydarzeń uczyniłby wytłumaczenie, dlaczego miał kompletnie związane ręce i nie był w stanie nic zrobić. Feio musiał nieustannie rzeźbić i jeszcze robił przy tym dobrą minę do złej gry.
W efekcie runda przebiegała pod znakiem walki o przetrwanie. Szycia na miarę możliwości. Pozostawania w walce na kolejnych frontach, w oczekiwaniu na bardziej sprzyjające okoliczności. Aż wrócą kontuzjowani gracze. Aż działacze sprowadzą kogoś lepszego. Ciągłego minimalizowania strat w oczekiwaniu na lepszy moment. Dlatego w ocenie jesieni Legii trzeba wprowadzić podział na dwie Legie. Legia jako drużyna wraz z trenerem spisała się nad wyraz przyzwoicie, mimo trudnych okoliczności, z którymi zmagała się przez wiele miesięcy. Pozostawiła sobie szansę, by trudna jesień przerodziła się w wiosnę pełną sukcesów.
Legia jako klub, pion sportowy, działacze, po raz kolejny doprowadziła jednak do sytuacji, w której jej finansowa przewaga, możliwości przyciągania zawodników, regeneracji, treningów, czy akademii, kompletnie nie przekłada się na narzędzia otrzymywane przez pierwszego trenera. Po pierwszej pełnej rundzie Feio w Ekstraklasie wiadomo, że to, co o nim mówiono w środowisku, jest prawdą: tak, ma krótki lont, co kiedyś pewnie sprowadzi na niego zgubę, ale jednocześnie niewątpliwie jest bardzo kompetentnym trenerem. Tak, jak zatrudnienie Feio na chwilę odciągnęło uwagę od Jacka Zielińskiego, tak kilka miesięcy jego pracy znów ją na dyrektora ściągnęło. Zarówno dalsze losy Kosty Runjaicia, jak i pierwsze miesiące Feio nie pozostawiają wątpliwości, że problemem dyrektora sportowego Legii nie jest wybieranie kiepskich trenerów, ale wyposażanie ich w takich piłkarzy, by oczekiwania nie rozmijały się z realiami. Bo wciąż, by osiągnąć z Legią sukces, trener musi osiągnąć wynik ponad stan. A to oznacza, że klub nadal w niewielkim stopniu korzysta ze swoich możliwości.
WIĘCEJ TEKSTÓW AUTORA:
- Model Siemieńca. Posiadanie piłki jest niedoceniane
- Anty-Goetze. Dlaczego pokoleniowy talent nadal chce grać w Leverkusen?
- Zbyt głęboka woda. Trudne losy Polaków z Ekstraklasy w ligach top 5
Fot. FotoPyk