“Przeszłość nie wraca jak żywe zjawisko. W dawnej postaci jednak – nie umiera” – pisał lata temu Adam Asnyk. Słowa cenionego poety w zwykłym tekście o skokach narciarskich? Rzadkość, ale to właśnie one idealnie oddają stan ducha polskich fanów przed konkursami Pucharu Świata w Wiśle. Z jednej strony pamiętamy jeszcze wielkie sukcesy naszych zawodników, również z tej skoczni, bo przecież zdjęcie główne do tego tekstu pochodzi właśnie z Wisły. Chciałoby się więc, żeby nasze Orły znów latały daleko i wygrywały. Z drugiej – to przeszłość, która dziś żyć może głównie w naszej pamięci – wspomniane zdjęcie ma przecież już pięć lat. Z kolei teraźniejszość wygląda dla naszych szans na podium znacznie gorzej. Czego więc spodziewać się po Wiśle?
Przyjechał nawet Simon
Przebudowa skoczni w Wiśle trochę trwała. Ale była potrzebna. Ze wszystkich pucharowych skoczni była to bowiem jedna z tych, na których najmniej bezpiecznie było latać daleko. A przecież o to w tym sporcie chodzi, by pofrunąć za punkt HS, wylądować względnie spokojnie i móc się cieszyć z rekordu. Niekoniecznie drżeć o to, że przydzwoni się po chwili kaskiem o twardy, ubity zeskok, co w Malince się zdarzało. Tymczasem ze starym obiektem imienia Adama Małysza skoczkowie niekoniecznie się lubili – nawet ci z Polski. A co dopiero zagraniczni. Ba, Simon Ammann tak się z nim pokłócił, że przez dobrych kilka lat omijał wiślańskie konkursy. W tym roku jednak w Beskidy przyjechał.
– Rozmawiałem w Ruce z Adamem [Małyszem] i powiedział, że będzie w porządku. Słyszałem też od moich kolegów, że nowa parabola lotu jest naprawdę fajna. Dzisiaj skocznia była naprawdę dobrze przygotowana. W poprzednich latach można było zauważyć, że o tej porze roku to trudne i wymagające zadanie, ale w tym roku jest naprawdę świetnie. Byłem na ten obiekt nieco zły w poprzednich latach, ale teraz jest jak najbardziej w porządku – mówił Szwajcar na łamach skijumping.pl.
Skoro więc Wisła dostała znak jakości od takiego mistrza, to znaczy, że faktycznie jest nieźle. Ale co właściwie się na skoczni w ostatnich latach zmieniło?
Przede wszystkim możliwości dalekiego latania. Już w czasie styczniowego Pucharu Świata, w poprzednim sezonie, udowodnił to Andreas Wellinger, który huknął nowy rekord – 144,5 metra. I wylądował dość spokojnie. A przed renowacją rekord należał do Stefana Krafta, wynosił 139 metrów i nie było to bezpieczne latanie. – Skocznia była trudna, mało przyjazna. Nowa wersja jest fantastyczna – mówił Wellinger po swoim wyczynie. Ba, nawet Dawid Kubacki twierdził, że z nową Wisłą z miejsca się polubił, a starej nigdy do końca nie zaakceptował. A przecież to na starym profilu wygrał dwa konkursy PŚ w sezonie 2022/23. To dużo mówi.
Zmieniono też jednak nieco otoczenie skoczni. Zdemontowano stary wyciąg, zamontowano wagoniki wzorem kolejki z Bergisel. Wymieniono też choćby igelit, choć to oczywiście rzecz aktualnie niewidoczna, bo zawody w Wiśle – choć przez moment rozważano opcję z organizacją ich w systemie hybrydowym, z lądowaniem na igelicie właśnie, jak dwa lata temu – odbywają się na śniegu. W czasie konferencji prasowej zadowolony z tego był Adam Małysz, prezes PZN. Mniej zadowoleni w związku mogą być jednak z postawy polskich skoczków na starcie sezonu.
Kwalifikacje niczego nie powiedziały
Siedmiu z dziewięciu. Tylu Polaków weszło do sobotniego konkursu. W czasie wczorajszych kwalifikacji za słaby skok oddał Andrzej Stękała, a Kacper Juroszek nawet nie miał szansy się dowiedzieć, co dałaby mu jego próba, bo został zdyskwalifikowany. Jeden z Biało-Czerwonych był w czołowej “10”, dwóch w “20”, a czterech w “30”. Bez szału? No bez szału, ale w sumie wiele więcej nie oczekiwaliśmy. Do tego trzeba przyznać, że akurat wczoraj na skoczni i wiało, i padało gęstym śniegiem. Mówiąc krótko: łatwo nie było. Choć sami Polacy różnie o swoich skokach – trzech, bo wcześniej były jeszcze dwie serie treningowe – opowiadali.
– Powiedziałbym, że warunki nie miały jakiegoś większego wpływu. Skoki były mocno spóźnione, ten ostatni najbardziej. Natomiast nie potrafię na gorąco stwierdzić, czemu się tak dzieje – mówił Kamil Stoch. Zupełnie inaczej niż na przykład Olek Zniszczoł, który przyznawał, że wiatr utrudniał robotę. – Pierwszy skok był najgorszy. Ten w kwalifikacjach był w ciężkich warunkach. Nie dość, że coraz wolniej to jechało, to wiało mocno z tyłu. Wykonałem jednak swoją pracę na tyle, ile się dało. Z drugiego skoku z kolei byłem zadowolony. Może brakowało trochę w kombinezonie, nie miałem startowego sprzętu, ale trafiłem dobre warunki i mogłem rywalizować z innymi.
Tak naprawdę jednak ze względu na warunki kwalifikacje do konkursu niewiele nam powiedziały. Trudno oceniać formę poszczególnych zawodników, może poza ścisłą czołówką, bo znów wysoko był Pius Paschke, daleko polatał Daniel Tschofenig, swoje zrobił też najlepszy skoczek spoza krajów tak zwanej “Wielkiej Szóstki”, czyli Gregor Deschwanden. Polacy z kolei zaprezentowali się mniej więcej tak, jak w tym sezonie – bez szału, ale na tyle dobrze, by spokojnie wejść do konkursu.
Jeśli ktoś jednak liczy, że Wisła będzie wielkim przełamaniem, raczej się zawiedzie. Zresztą Thomas Thurnbichler, trener Biało-Czerwonych, już w czwartek przy okazji konferencji prasowej mówił, że do tego trzeba podejść jednak na spokojnie, bez pośpiechu, budując pewność siebie.
– Czy czuję presję, bo będziemy rywalizować przed polską publicznością? Nie, wręcz przeciwnie, raczej mnie to podbudowuje, bo fani będą nam sprzyjać, a atmosfera będzie świetna. Skoczkowie z kolei znają skocznię. Choć myślę, że po poprzednim sezonie nie jest im tak łatwo wejść w pełni pewnymi siebie w konkurs. Widzieliśmy jednak już oznaki dobrych skoków, tego co jest możliwe. Olek i Paweł oddawali świetne pojedyncze próby, Dawid też. Teraz musimy sprawić, by byli w stanie skoczyć tak dwa razy w zawodach, a wtedy możliwe będą naprawdę dobre wyniki.
Kwalifikacje jednak nie napawały nas optymizmem. No, z jednym wyjątkiem.
Wraca trzeci muszkieter
Piotr Żyła w ostatnich miesiącach miał problemy z kolanem. Kontuzja zabrała mu sporą część przygotowań, przez to nie pojechał na pierwsze dwa weekendy Pucharu Świata. Wraca tam, gdzie mu najbliżej – mieszka w końcu w sąsiednim Ustroniu – czyli na skoczni w Wiśle. I choć sam mówił, że rywalizacja dopiero przyjdzie, a na razie były to tylko kwalifikacje, to jednak on oddał najlepszy skok z Polaków. Równe 130 metrów dało mu siódme miejsce w kwalifikacjach.
Więc czy Piotrek był zadowolony? Był. Zadowoleni byli też koledzy, że Żyła wrócił do kadry, bo to ponoć dobrze dla atmosfery. Ale przede wszystkim – może się okazać, że dobrze dla skoków i z naszej trójki muszkieterów – Stoch, Kubacki, Żyła – to ten ostatni będzie w tym momencie najlepszy. Choć on sam skok podsumowywał na dwa sposoby. Pierwszy, krótki, brzmiał: “Zrobiłem, co umiem. Nic szczególnego”. Drugi był jednak nieco dłuższy, a więc dostosował się do samej próby z kwalifikacji.
– Ostatni skok był bardzo fajny. Te dwa pierwsze były faktycznie treningowe. Ale też „ciąga” w kwalifikacjach miałem, nie ma co się oszukiwać, powietrze było fajne, wykorzystałem to. […] Pracuję już dosyć długo na dość intensywnym poziomie. Zaczynam się czuć dobrze, zaczyna mi to wychodzić. Do tej pory w ogóle nie wiedziałem, na jakim poziomie jestem. Do tej pory nie wiem. Fajnie, że mogę w końcu wystartować i się sprawdzić, bo nie wiedziałem, w którym miejscu jestem. Po dziś też w sumie nie będę wiedział, bo pogoda jest, jaka jest. Stabilizacja jest jednak coraz większa. Wcześniej trochę mi brakowało stabilności, teraz jest w miarę. To takie normalne skoki, szału też jakiegoś wielkiego nie ma.
Żyła mówił też, że jest po prostu głodny zawodów. Bo trenować – to można latem, od tego w skokach ono jest. Teraz, zimą, chce się startów. I jeśli coś w Wiśle pójdzie nie po jego myśli i trener zdecyduje, żeby wysłać go na Puchar Kontynentalny, to po wielu latach przerwy chętnie tam pojedzie. Byle skakać, byle w zawodach. Jeśli jednak w czasie całego weekendu polata tak jak w kwalifikacjach, to o miejsce w kadrze może raczej być spokojnym. Szczególnie, że tego piątego na razie nam brakowało, bo i Maciej Kot w Lillehammer, i Kuba Wolny w Ruce po prostu przepadli.
A i dwaj nasi pozostali weterani – Kamil i Dawid – na razie tych najlepszych skoków szukają. I to mimo tego, że ten drugi zaliczył miejsce w pierwszej “10” w jednoseryjnym konkursie w Finlandii. No i w sumie to właśnie poziom, na który chcieliby wskoczyć. Dni dawnej chwały – wygrywania mistrzostw świata czy Turnieju Czterech Skoczni – raczej już na dobre za nimi. Teraz chodzi o solidne, w miarę dalekie latanie. Tyle wystarczy.
– Coraz częściej są pojedyncze czy nawet podwójne skoki na dobrym poziomie. Na pewno nie będę się napalał, ale mam świadomość tego, że krok po kroku jak będę swoją pracę wykonywać, to w końcu będzie dobrze. Po dziś wyjadę ze skoczni w takim „okej” nastroju. Dwa skoki były całkiem dobre, z kolei druga seria treningowa była gorsza technicznie i w złych warunkach, nie dało się odlecieć. Ale też ważne jest to, że się tym nie przejąłem, podszedłem do skoku kwalifikacyjnego tak, jak sobie to zaplanowałem i wyszło przyzwoicie – mówił Dawid.
Kamil z kolei twierdził, że w jego przypadku wciąż trwają poszukiwania. Czy zostaną zakończone właśnie w Wiśle, jeszcze w ten weekend? Nie wiadomo.
– Tu nie chodzi o luz, tu chodzi o to, by znaleźć tę rzecz, która pozwoli skakać daleko. Prostą, ale taką, żeby to wszystko się zazębiło. Na razie tego nie mogę znaleźć i krążę wokół. Czuję, że to wszystko jest w zasięgu mojej ręki, ale nie mogę złapać. Bardzo szczegółowo analizujemy moje skoki, bo nad szczegółami pracujemy. Fizycznie czuję się bardzo dobrze. Potrzebuję po prostu znaleźć ten klucz, który pozwoli mi latać daleko.
Daleko chcieliby też latać ci, którzy w pewnym sensie powoli przejmują rolę liderów kadry.
Liderzy młodsi, ale nie młodzi
Olek Zniszczoł zrobił to tak po prawdzie już w poprzednim sezonie, gdy jako jedyny Polak – dwukrotnie – stanął na podium zawodów Pucharu Świata. Paweł Wąsek po gorszej zimie wraca z kolei do dobrej dyspozycji, a Thomas Thurnbichler powtarza, że jest bardzo zadowolony z jego przemiany. O niej jednak więcej można przeczytać w tekście Kuby Radomskiego. Co do Olka – ten odważnie mówi, że gdy pojawi się szansa na podium, jak w Ruce, gdzie po pierwszej serii był o krok od pudła, to jej tym razem nie zmarnuje.
– Jestem spokojny o moje skoki. Szczególnie ten drugi i trzeci były technicznie w porządku. […] Jeżeli byłaby szansa walki o podium, to myślę, że dałbym radę. Czuję, że ustabilizowałem się bardziej, że skoki są stabilniejsze i z każdym skokiem mam większą pewność siebie – twierdził. My liczymy, że z nim akurat będzie jak poprzedniej zimy, gdzie chwilę się rozkręcał, potem kilka razy był blisko, ale wreszcie faktycznie na podia zaczął wskakiwać. Bo pamiętajmy, że w tym sezonie przed nami między mistrzostwa świata. Gdyby więc Olek rozkręcał się powoli, ale skutecznie, to mógłby atakować rywali choćby na nich.
Jedyny problem w tym wszystkim jest taki, że owszem – Zniszczoł i Wąsek to skoczkowie młodsi od naszej Wielkiej Trójki. Ale pierwszy jest już po trzydziestce, a drugi 25 lat. Żadni z nich młodzieniaszkowie.
Paweł Wąsek i Aleksander Zniszczoł. Fot. Newspix
Oczywiście, jest w Polsce tendencja, zgodnie z którą rozwój skoczków następuje stosunkowo późno. Adam Małysz, jak na nasze warunki, był szybki. Pomijając pierwsze podia, jeszcze w wieku nastoletnim, wystrzelił tuż po swoich 23. urodzinach. Kamil Stoch mistrzem świata zostawał w wieku niespełna 26 lat, a rok później zgarniał dwa złota igrzysk i Kryształową Kulę. Piotr Żyła po swoje złota sięgał dobrze po trzydziestce, a Dawid Kubacki w wieku niespełna 29 lat, z kolei kolejnej zimy wygrał Turniej Czterech Skoczni. Z tej perspektywy patrząc to dla Olka jak najbardziej nie jest za późno, a Paweł, ło cie panie, ten to ma jeszcze lata na rozwój! No, moglibyśmy tak sobie powtarzać.
Ale jednak fajnie byłoby widzieć jakąś młodzież w tej kadrze. A w Wiśle poza przywołaną piątką skakali też: Maciej Kot (33 lata), Andrzej Stękała (29 lat), Jakub Wolny (29 lat) i Kacper Juroszek (23 lata). Nawet ten najmłodszy nie jest już juniorem, ba, wyszedł z wieku młodzieżowca, gdybyśmy czerpali z innych sportów, gdzie jest się nim do 23. urodzin. Skoczków młodszych na próżno w tym towarzystwie szukać, choć i Thurnbichler, i Małysz zapewniają, że jeśli będą skakać na poziomie, to się pojawią.
– Nasz junior wygrał mistrzostwa Polski w Zakopanem. Ale na kolejnych treningach już nie było z nim tak cudownie. Więc niech oni się rozwijają naprawdę spokojnie w FIS Cupach i w Pucharze Kontynentalnym. I robią sobie takie jakby zaplecze, żeby przyjść później do Pucharu Świata. Nie jest wykluczone, że któryś z tych juniorów wystartuje w PŚ, jeśli będzie skakał na wysokim poziomie. Wtedy trener na pewno da mu szansę i będzie mógł spróbować swoich sił – mówił Małysz. Dodajmy od razu, że wspomniany junior, czyli Klemens Joniak, pod koniec tej zimy będzie obchodzić 20. urodziny i przestanie być nastolatkiem.
Zakrzywione postrzeganie czasu? Po części tak. Ale tak to już chyba w Polsce wygląda.
Niemniej, w Wiśle do żadnej rewolucji i pod względem składu kadry, i (najpewniej) jej wyników dojść nie powinno. Przeszłość nie wróci jak żywe zjawisko, a i przyszłość się nie objawi. Będzie teraźniejszość. Czyli byle skoczyć solidnie, byle punktować w miarę dobrze i byle do przodu. Taki mamy klimat.
Fot. Newspix
CZYTAJ TEŻ: