– Jeśli wygrasz, zabijemy cię! – wykrzyczał jeden z kibiców przeciwnej drużyny, którego Raphinha zobaczył po wyjściu z szatni. Chodzącego bez koszulki, nadpobudliwego i sugestywnie wskazującego na pistolet, który nosił w kieszeni. To był szef lokalnej grupy fanatyków, tamtejszy ochroniarz. W dniu zero, kiedy Brazylijczyk dopiero trafił do szalonego i nowego dla siebie świata futbolu, łatwo było zmięknąć na taki widok. Varzea, czyli dzikie turnieje na ulicach Brazylii, mają to do siebie, że na areny ściągają wszystkich. Niespełnionych piłkarzy, chłopców marzących o profesjonalnej karierze, przypadkowych gapiów, dziwaków i przestępców. Jeśli komuś nie udało się w akademii topowego klubu, trafiał właśnie tam. Do krainy ludzi odrzuconych. Jak Raphinha.
– Każdy może się tam po prostu pojawić. Grasz na glinianych, ziemnych boiskach. Kurz i piasek, palące ciepło. Często nie ma siatki, są tylko słupki, a piłkę trzeba przynieść. Nie ma znaczników i jedna drużyna gra bez koszulek. Wielu ludzi gra tam ze złością. Traktują to poważnie, grają, żeby przetrwać. Grają tak, jakby od tego zależało ich życie – opowiadał piłkarz Barcelony na łamach “The Players Tribune”.
Niektórzy bali się strzelać gole, bo grali z myślą, że komuś to się nie spodoba. Strach budził nawet dźwięk wystrzelonych fajerwerków, mimo że realne zagrożenie z użyciem broni było niewielkie. W rzeczywistości na varzea nikt nikogo nie zabijał, ale, jak uważa Raphinha, to była najlepsza szkoła życia. Tam nauczył się odporności na presję i zawsze powtarza, że jeśli ktoś potrafi grać w dzikich turniejach, może z powodzeniem zrobić to wszędzie. – Finał europejskiego pucharu? Bez problemu. Stadion na 90 000 widzów? Przy varzea nie robi na mnie wrażenia. Rozegrałem tyle turniejów, że jestem z tego dumny. To mi się podobało i mnie wzmocniło, dlatego odkąd gram profesjonalnie, chcę, żeby mnie wygwizdywali. To mnie napędza.
–
Spis treści
- Raphinha i jego historia. Od wyrzutka w Brazylii do bycia gwiazdą Barcelony
- Zaznał reguł życia biednych, ale nie złych i zepsutych
- Uśmiech Ronaldinho
- Odrzucony tyle razy, że w końcu sam musiał porzucić Brazylię
- Portugalia pierwszym piłkarskim domem i przedsionkiem do większej piłki
- Dopiero w Anglii Raphinha poczuł się jak na varzea... "Czułem, że stracę nogę"
- Skarb dla Leeds okazją dla Barcelony z późnym terminem wystrzału
Raphinha i jego historia. Od wyrzutka w Brazylii do bycia gwiazdą Barcelony
Zaznał reguł życia biednych, ale nie złych i zepsutych
Fawele w Porto Alegre też go czegoś nauczyły. Jakie jest życie, kiedy nie możesz przejechać na drugi koniec miasta, bo ojca kolegi akurat nie było stać na większą pulę biletów autobusowych. Gdy twój ledwo daje radę, żeby wyżywić żonę, dwóch synów, psy i koty. Gdy wszyscy śpią w jednym pokoju, gdy ty czasami musisz poprosić obcą osobę na ulicy o podzielenie się jedzeniem. Gdy jesteś głodny, posiniaczony i zakurzony po graniu w piłkę, a mimo to na tyle zdesperowany. – Wyglądaliśmy źle. Ludzie myśleli, że chcemy ich okraść, co było naprawdę smutne, bo chcieliśmy tylko spróbować jedzenia. Ciastko, kawałek chleba… cokolwiek. Na szczęście rzadko kiedy musiałem tak żebrać. Moi rodzice ciężko pracowali, żeby nie dochodziło do takich sytuacji.
Jedno z boisk w Porto Alegre, na którym grał nastoletni Raphinha
Raphinha miał to szczęście, że jako nastolatek nie trafił w narkotykowe towarzystwo. Właściwie przyznał wprost, że uciekł z tego świata, zanim zaczął go wciągać. Przejście na złą stronę byłoby o tyle proste, że w wieku 17 lat wciąż grał w turniejach jako amator i nic nie zarabiał. W dodatku na transport do drugiej części miasta wydawał więcej pieniędzy, niż domowy budżet na to pozwalał. A na ulicach Porto Alegre nie brakowało pracy. Wiadomo, jakiego typu pracy. – W rodzinie było kilka przykładów osób, które poszły tą drogą i nie skończyły dobrze. W tym świecie nie ma pokoju i straciłem wystarczająco dużo przyjaciół, żeby to wiedzieć. Dziś żyjesz, jutro jesteś martwy. Dobrze, że miałem rodzinę, która mogła mi udzielać rad, bo inaczej byłoby ciężko. W mojej społeczności bardzo częstym obrazkiem było wychowywanie dziecka przez samotnego rodzica albo starsze rodzeństwo, sąsiada lub przyjaciela. Gdybym miał zliczyć osoby, które znam, do wymienienia wychowanych przez dwoje rodziców nie potrzebowałbym nawet pełnej ręki.
Uśmiech Ronaldinho
Ważnym punktem w ukierunkowaniu Raphinhi mógł być fakt, że w wieku 7 lat został pobłogosławiony przez… Ronaldinho. No, może nie do końca tak było, ale młody Rapha wspomina pewne wydarzenie z takim sentymentem, że musiało wryć się głęboko w jego podświadomości. Wszystko przez urodziny brazylijskiej legendy. Okazało się, że warto mieć ojca-muzyka, w dodatku znającego się z rodziną piłkarza, który na huczną imprezę potrzebował zespołu grającego sambę. I właśnie tak chłopiec, syn muzyka, którego onieśmielał słynny uśmiech Ronaldinho, wbił się na jego posesję. Powitany i przytulony przez samego gospodarza, oczywiście jeszcze bez pojęcia, że kiedyś będzie jego kumplem po fachu. Ale już z zaszczepionym marzeniem, żeby kiedyś dawać na boisku podobną radość.
Ale Raphinha nie miał standardowej drogi wonderkida jak wielu Brazylijczyków, którzy dorastali w dużych akademiach, brylowali w piłce młodzieżowej i z czasem zwracali uwagę skautów z Europy. To zupełnie inna historia, ba, tak inna, że niewiele brakowało, żeby w tym wieku, w którym Vinicius rozgrywał pierwszy sezon w Realu Madryt, Raphinha został fryzjerem albo kasjerem w supermarkecie. Gdy miał 18 lat, objechał pół kraju. Jeździł na tygodniowe testy, ale wszędzie słyszał tylko, że jest za mały albo za słaby. Skala odrzucenia, mimo życia w tak piłkarskim kraju jak Brazylia, była przerażająca. Czarę goryczy dopełnił epizod w Avai, mieście oddalonym o sześć godzin jazdy od Porto Alegre. Dopóki Raphinha nie złapał kontuzji w tamtejszym zespole U-20, wydawało się, że złapał Boga za nogi.
Dzielnica Restinga, w której dorastali Raphinha oraz Ronaldinho
– Rodzice pogodzili się z faktem, że się poddałem. Ale mama dodała jedno ważne zdanie, które kazało mi jeszcze się podnieść i spróbować. “Jeśli zrezygnujesz z marzeń, będziesz musiał znaleźć normalną pracę”. Rzecz w tym, że chciałem zostać piłkarzem, odkąd skończyłem 7 lat. Nigdy nie skończyłem szkoły, co oznaczało, że, no właśnie, musiałbym znaleźć jakąkolwiek pracę. Wiedziałem, na czym polega to życie, bo CV mamy musiało mieć długość książki. Fryzjerka, manicurzystka, sprzedawczyni perfum i ubrań, recepcjonistka, kelnerka… Ale nawet ona w końcu zaoszczędziła wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zdobyć dyplom i robić to, co kocha, czyli pracę z dziećmi. Dlaczego więc ja miałem się poddać?
Odrzucony tyle razy, że w końcu sam musiał porzucić Brazylię
Raphinha nie wrócił na varzea, gdzie, jak sam stwierdził, nigdy nie wyszedłby ze strefy komfortu. Kiedy w Avai potraktowali go jak odpad i wysłali na treningi indywidualne, zaryzykował wylotem na testy do Portugalii. W Guimaraes szukali opcji na poszerzenie składu w drugoligowych rezerwach, a Brazylijczyk idealnie wpasował się w potrzeby ówczesnego trenera. Miał zaledwie 19 lat, zaliczał pierwszy kontakt z seniorskim futbolem i zaczynał życie z dala od rodziny. 2016 rok był dla niego przełomowy pod każdym względem. Nawet przez pogodę, bo na Półwysep Iberyjski przeniósł się w środku zimy.
Co nieczęsto spotykane wśród zawodników tej narodowości, Raphinha wskoczył do europejskich realiów bez debiutu w lidze brazylijskiej. Nie licząc ulicznych aren, nie wiedział, czym właściwie charakteryzuje się profesjonalna piłka w Brazylii. Ale może to i lepiej, zwłaszcza że w Portugalii nie potrzebował wiele czasu na adaptację. Miał pustą kartkę, a że wiedzę chłonął jak gąbka, w ciągu pierwszych trzech miesięcy w rezerwach po prostu imponował. W sześciu meczach strzelił trzy gole i dołożył asystę, pojechał na kadrę pierwszej drużyny, zadebiutował w Lidze NOS, aż wreszcie latem stał się kompatybilną częścią Vitorii Guimaraes. W sezonie 2016/2017 zanotował 4 bramki i 7 asyst, ale najbardziej zwracał uwagę fakt, że Raphinha opuścił tylko dwa spotkania. Tyle samo co w następnej kampanii 2017/2018, tylko że wtedy z kluczową różnicą. Rozniósł konkurencję i dał pretekst Sportingowi Lizbona, żeby wyłożyć 6,5 mln euro.
W swoim trzecim sezonie w Guimaraes Raphinha rozegrał sezon życia. Dorobił się aż 18 trafień i 6 asyst, co nie umknęło uwadze jego przyszłemu koledze z zespołu, Bruno Fernandesowi. – Nasza przyjaźń zaczęła się jeszcze zanim trafiłem do Sportingu. Kiedy się dowiedział, że mogę trafić do klubu, wysłał mi SMS-a. Dał mi jasno do zrozumienia, że mnie podziwia i nie może doczekać się wspólnej gry. Bruno bardzo mi pomógł. W Portugalii dużo rozmawialiśmy i wychodziliśmy na obiady. Samo przebywanie w jego pobliżu było inspiracją ze względu na sposób, w jaki się zachowuje. Na najwyższym poziomie nie widziałem nikogo pracującego tak ciężko jak on, przysięgam. Kiedy go widzisz, wiesz, że osiągnięcie tego co on jest bardzo trudne. Ale też wiesz, że jeśli będziesz go słuchał i próbował wystarczająco długo, możesz zbliżyć się do jego poziomu.
Portugalia pierwszym piłkarskim domem i przedsionkiem do większej piłki
W Sportingu, grając u boku takich piłkarzy jak Nani, Bruno Fernandes czy Dost, Raphinha wyhamował z liczbami i nie odnalazł się tak dobrze jak w Guimaraes. Mimo to, ku zaskoczeniu Portugalczyków, po roku gry miał na stole świetną ofertę z Rennes. Wsłuchując się w rady Bruno, który doradzał mu przeprowadzkę do ligi francuskiej, przyjął ją, a Sporting na wcale nie topowym piłkarzu zrobił trzykrotną przebitkę (21 mln euro). Ale ówczesny zdobywca Pucharu Francji nie kupował tylko co najwyżej solidnych liczb jak na skrzydłowego. Brał 23-latka wciąż z potencjałem, który już wtedy lubił pracować w pressingu i potrafił pełnić funkcję fałszywego środkowego pomocnika w tworzeniu akcji ofensywnych. Owszem, miał rażące braki w finalizacji i dryblingu. Brakowało mu regularności i finezji, jaką odznaczali się jego rodacy na podobnej pozycji na boisku, mogący liczyć na powołania do reprezentacji Brazylii. Ale to co w 2019 roku oferował Raphinha, jak najbardziej wystarczało na Ligue 1, o czym przekonał się również jego młodszy partner z zespołu, a dziś człowiek stojący po drugiej stronie barykady, czyli Eduardo Camavinga.
Biorąc pod uwagę wszelkie mankamenty Raphinhi i dodając niebrazylijski styl gry, należy wyjątkowo docenić jego rozwój w następnych latach. Sytuacja znowu się powtórzyła – rok w nowym klubie i kolejny transfer. 7 goli i 5 asyst na przestrzeni sezonu w Rennes to jeden, niekoniecznie imponujący argument, ale drugi, paradoksalnie najważniejszy, to właśnie nietypowy sposób grania oparty na ciężkiej pracy, w czym zakochał się Marcelo Bielsa. Brazylijczyk mógł zostać we Francji, ale gdy odezwał się klub Premier League, konkretnie Leeds, nie mógł odmówić. – Oglądałem ligę angielską z tatą. Mieliśmy ogólnodostępny kanał, na którym podziwialiśmy Henry’ego. Gość był niezwykły. Sprinty, jego wykończenie, wow, to było szaleństwo. Mam w głowie obrazki pełnych stadionów, piosenki, krzyki, hałas. Nie pamiętam szczegółów, ale był taki dzień, kiedy złożyłem sobie przysięgę. Powiedziałem, że kiedyś tam zagram.
Argentyńczyk uczynił z Raphinhi jedną z najważniejszych postaci w zespole. Z bliska, w meczu czy w treningu, jego jakość mogli zobaczyć Mateusz Bogusz i Mateusz Klich, którzy zapewne jak inni koledzy z szatni nie zakładali, że średniak Premier League nie będzie sufitem Brazylijczyka. Ba, rzeczywistość pokazała, że w wielu okresach Raphinha był dla Leeds jak talizman. Gdy strzelał albo asystował, ekipa Bielsy bardzo rzadko traciła punkty, dlatego tak dotkliwa była jego strata w sezonie 2020/2021 na mecze z Liverpoolem, Manchesterem United i Brightonem. Na kilka tygodni Raphę mocnym wejściem w nogi wyautował Fernandinho, który w 31. kolejce, tak jak cały Manchester City, musiał uznać wyższość beniaminka. Były piłkarz “Pawi” myślał, że po tym zdarzeniu straci nogę, mimo że zaczęło się niepozornie.
Dopiero w Anglii Raphinha poczuł się jak na varzea… “Czułem, że stracę nogę”
“Nie ma krwi, nie ma złamania? Gramy dalej” – to zasada, jaką Raphinha wyniósł z varzea. Dlatego po meczu powiedział Marcelo Bielsie, że kilka dni wystarczy, żeby wrócić do treningów. Ale ku własnemu zdziwieniu zdał sobie sprawę, że to nie jest zwykłe stłuczenie. – Wróciłem do domu i zdjąłem bandaż. Byłem w szoku, bo moja lewa noga spuchła i stała się dwa razy grubsza niż prawa. Do tego ciśnienie krwi spadło, więc zadzwoniłem do lekarza, który zabrał mnie do szpitala. Ból tak się nasilił, że trzeba było podać mi znieczulenie. Nie mogłem chodzić. Nie mogłem nawet wejść do samochodu! Usłyszałem, że mam krwiaka wewnętrznego i potrzebuję operacji, żeby usunąć całą krew. Nigdy wcześniej nie miałem żadnego zabiegu i bałem się. W dodatku miała ominąć mnie cała reszta sezonu i czułem, jakbym zaraz miał stracić nogę. Dzięki Bogu, lekarze nie znaleźli skrzepu krwi, który wymagałby operacji. Przenocowałem w szpitalu na środkach przeciwbólowych i lekach, wróciłem do domu i po trzech dniach mogłem odłożyć kule.
Ale to nie był koniec zmartwień. Ból wrócił, a lekarze musieli wypompować więcej krwi z nogi Raphinhi. Cztery wizyty na oddziale, 100 mililitrów – takich statystyk dorobił się Brazylijczyk w ciągu dwóch tygodni w szpitalu, z niecierpliwością wyczekując powrotu do drużyny. Finalnie zdążył wrócić do gry szybciej, niż zakładał. W ostatnich czterech kolejkach sezonu dorzucił jeszcze trzy asysty (łącznie 6 goli i 9 asyst), a Leeds wygrało wszystkie mecze. Nic nie zapowiadało, że po tak dobrym sezonie pod względem indywidualnym i zespołowym wszystko, mówiąc kolokwialnie, się rypnie. Rok później w tym samym miejscu Raphinha najpierw modlił się o utrzymanie w Premier League, a potem przeszedł na kolanach całą długość boiska, po tym jak ledwo udało się je wywalczyć.
W drugim sezonie zdobył prawie dwa razy więcej bramek i bez wątpienia stał się gwiazdą klubu z dolnej połowy tabeli. Asyst miał zaledwie kilka, ale kto oglądał mecze Leeds w kampanii 2021/2022, ten wie, że powinno być ich znacznie więcej. Koledzy nie dowozili, a Raphinha po raz pierwszy w swojej karierze cierpiał, bo wyrósł ponad otoczenie. Jesień miał kapitalną, ale wiosnę, zresztą jak całe Leeds, do zapomnienia. Morderczy był zwłaszcza okres, kiedy “Pawie” przegrały sześć meczów z rzędu z bilansem 2:21. Ale jakimś cudem, dosłownie cudem, udało się skończyć sezon nad kreską, w czym duży wkład miał właśnie Raphinha. W ostatniej kolejce, w której miała rozstrzygnąć się przyszłość klubu, Brazylijczyk wykorzystał rzut karny, a potem z wielką ulgą mógł paść na kolana, gdy kolega wcisnął zwycięskiego gola w 94. minucie.
Skarb dla Leeds okazją dla Barcelony z późnym terminem wystrzału
Kibice stworzyli o nim piosenkę, a on sam pokochał wszystko, co związane z Elland Road. Ale już od dłuższego czasu mówiło się, że to będzie jego ostatni sezon w Leeds, nawet jeśli zespół uniknie degradacji. Dla potencjalnego kupca to był gorszy biznes, bo klauzula wykupu nie zmniejszyła się o kilkadziesiąt milionów. Ale dla Raphinhi to nie miało znaczenia. Chciał uratować klub i to zrobił, jednocześnie udowadniając, że zasługuje na większą markę. Z tym że chyba nawet on sam nie zakładał, że może być nią Barcelona. Ta sama Barcelona, do której trafiał Ronaldinho, kiedy Raphinha miał 7 lat, poznał go na przyjęciu urodzinowym i obiecał sobie, że pójdzie jego śladami. Mówimy o zupełnie innej skali piłkarskiego geniuszu, ale również o nadzwyczajnym zrządzeniu losu.
Oczywiście niebagatelne znaczenie w transferze do stolicy Katalonii miał inny Brazylijczyk, Deco. Wcześniej znakomity piłkarz także Blaugrany, później agent Raphinhi, a dziś dyrektor sportowy klubu. Wszystko się łączy, choć nie od samego początku Raphinha zdobył sobie szacunek kibiców “Dumy Katalonii”. W pierwszym sezonie miał 1o goli i 12 asyst, ale i tak był podważany. Gdy w drugim niemal skopiował te liczby, mając w nogach tysiąc minut mniej, temat jego sprzedaży w mediach i wymiany na Nico Williamsa nie ustawał. Dopiero sezon 2023/2024 całkowicie zmienił optykę, tak jak trzeci rok w Guimaraes, kiedy Brazylijczyk po prostu wymiatał. A teraz nie dość, że rozgrywa najlepszy sezon w karierze, to jeszcze nosi opaskę kapitańską.
Raphinha odkrył w sobie nowy poziom i daje więcej uśmiechu niż kiedykolwiek. Ronaldinho może być dumny, bo sąsiad z tej samej faweli wyszedł z ulicznej areny, przebył tak długą drogę i daje radę na wielkich stadionach w Lidze Mistrzów. Fajna to historia, zwłaszcza że odarta z elementu antypatii, którą można dzisiaj zobaczyć w stosunku do niejednego Brazylijczyka. To tyczy się też reprezentacji, w której Raphinha zadebiutował dopiero w wieku 24 lat, a obecnie ma w niej status niepodważalnej postaci. Włosi pewnie wiele by dali, żeby mieć takiego piłkarza. A dlaczego Włosi? Bo stamtąd pochodzi jego tata, ale najwyraźniej los chciał, żeby syn trafił na imprezę Ronaldinho, a nie Fabio Cannavaro.
WIĘCEJ O BARCELONIE:
- Najlepszy Brazylijczyk na świecie gra obecnie w Barcelonie
- Piłkarz na obcasie. 23 twarze Julesa Kounde
- ANDRES INIESTA – KONIEC KARIERY CZARODZIEJA [VLOG]
- Lewandowski w trybie bestii. Za nim jeden z najlepszych miesięcy w karierze
- Z małej wioski do najlepszego klubu świata. Żyjemy w erze Ewy Pajor, czas to docenić
Fot. Newspix
Źródła: theplayerstribune.com, espn.com, goal.com, “Marca”