Unia Skierniewice wyrasta na największą rewelację obecnej edycji Pucharu Polski. Ambitny trzecioligowiec wyeliminował już dwóch przedstawicieli Ekstraklasy, najpierw rozprawiając się z Motorem Lublin, a w środę z GKS-em Katowice. Wszystko to działo się pod wodzą trenera Kamila Sochy, który latem 2023 wrócił w rodzinne strony po sześciu latach wędrówki po kraju. Zadzwoniliśmy do niego.
Punktem wyjścia są dokonania pucharowe, ale to rozmowa znacznie szersza i głębsza. O depresji po GKS-ie Bełchatów i wychodzeniu z niej. O patologii w polskiej piłce. O konieczności powrotu do domu. O łączeniu trenerki z pracą w szkole. O coraz większych problemach ze sprawnością dzieci. Zapraszamy.
*
Przychodząc do Unii Skierniewice marzył pan jeszcze o takich chwilach jak po meczach z Motorem i GKS-em Katowice?
Obejmując stery w Unii dostałem konkretne zadanie do zrealizowania. Od samego początku była mowa o tym, że na pewnym etapie walczymy o awans do II ligi. A to wiąże się z budowaniem mocnej drużyny. Oczywiście nie spodziewałem się, że skończy się to pokonaniem dwóch zespołów z Ekstraklasy w jednej edycji Pucharu Polski. Zdawałem sobie jednak sprawę, że tutaj też powstaje fajny projekt, który niesie ze sobą możliwość grania z dobrymi rywalami. Pewne rzeczy były wkalkulowane, ale nie do tego stopnia.
Któreś zwycięstwo smakowało bardziej?
Oba zwycięstwa smakują bardzo podobnie, aczkolwiek nie ukrywam, że to z Katowicami w pewnym sensie dało podwójną satysfakcję. Niestety zdarzało mi się z nimi przegrywać – i to boleśnie – między innymi prowadząc Wigry Suwałki w I lidze, dlatego zawsze miło pokonać kogoś, kto wcześniej mocno zalazł ci za skórę. Stąd w mojej prywatnej hierarchii wyeliminowanie GKS-u stawiam nieco wyżej niż Motoru. Nie zmienia to faktu, że obie drużyny są porównywalne jeśli chodzi o jakość piłkarską. To jednak jest Ekstraklasa.
Gdy maluczki eliminuje wielkiego, zawsze odruchowe skojarzenie jest takie, że został trochę zlekceważony przez faworyta. Pan z boiska w którymkolwiek momencie czuł coś takiego w tych dwóch meczach?
Nie. Od początku wiedzieliśmy, że żaden z tych rywali nie potraktuje nas ulgowo. Motor być może spodziewał się, że będzie miał większą kontrolę nad meczem, natomiast od początku podchodził do niego bardzo poważnie, co widać było chociażby po reakcjach sztabu i piłkarzy na ławce.
Co do GKS-u, jeśli ktoś pokonuje drużynę z Ekstraklasy, na dalszym etapie już nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby go lekceważyć. Samo wyjściowe zestawienie katowiczan, w którym znalazło się sporo zawodników przeważnie grających od początku w lidze, już pokazywało, że nie zamierzają odpuszczać. Przed meczem rozmawiałem z paroma zawodnikami GKS-u, których na przestrzeni lat prowadziłem – na przykład z Arkadiuszem Jędrychem, Sebastianem Milewskim, Dawidem Kudłą czy Oskarem Repką – i jeden z nich przyznał, że po analizie są pod wrażeniem, że naprawdę potrafimy grać w piłkę i nie nastawiają się na łatwy awans. I to było widać, natomiast biorąc pod uwagę różnicę klas, myślę, że mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że zagraliśmy wybitny mecz. Przez większość czasu kontrolowaliśmy boiskowe wydarzenia.
No właśnie, nie wygraliście z GKS-em, bo dwa razy przekroczyliście linię środkową i szczęśliwie coś wam wpadło, tylko sytuacji mieliście znacznie więcej. Nawet w obliczu wykluczenia Repki w 40. minucie, które też z czegoś się wzięło, mogło to imponować.
To jest naszym powodem do dumy, z tego jesteśmy najbardziej zadowoleni. Byłoby świętowanie bez względu na okoliczności awansu, ale dla nas styl jest ważny. Od początku pracy z moim sztabem mamy swój model gry. Chcemy grać wysoko, odważnie i agresywnie, obierać piłki na połowie przeciwnika, żeby dać kibicom produkt, z którego będą zadowoleni. To miało ich przyciągać na stadion i to się udaje. Od momentu otwarcia przebudowanego stadionu, możemy się poszczycić średnią 1,5 tys. widzów na mecz. Jak na realia takiego miasta [47 tys. mieszkańców, PM] i klubu mowa o co najmniej niezłym wyniku. Fakt, iż nawet przeciwko ekstraklasowiczowi byliśmy w stanie zagrać po swojemu, naprawdę dobrze świadczy o chłopakach. Stworzyliśmy zdecydowanie więcej sytuacji i to najczęściej z gry, podczas gdy GieKSa bardziej zagrażała nam po stałych fragmentach.
Takie historie budzą tym większy podziw, że nie jesteście Wieczystą Kraków, która budżetem przewyższa swój szczebel rozgrywkowy o kilka długości, tylko zwyczajnym trzecioligowcem, w którym wielu zawodników normalnie pracuje. Pan zresztą także.
To na pewno zwraca uwagę wszystkich. Nie jest łatwo łączyć pracę z obowiązkami piłkarza czy trenera. Musimy jednak tak działać, bo na dziś nie stać nas, żeby być pełnoprawnymi zawodowcami. Trzeba sobie jakoś radzić.
To nie oznacza, że gdzieś mamy odpuszczać i od razu stawiać się na przegranej pozycji. Wręcz przeciwnie: każdy ma swoje ambicje. Po tych pucharowych meczach pojawiło się spore zainteresowanie niektórymi zawodnikami, którzy do tej pory byli praktycznie anonimowi. To pokazuje, jak dobrą robotę wszystkim w klubie udało się wykonać. W każdym momencie naszej pracy jesteśmy nastawieni na rozwój. Ten zespół stać na bardzo dużo, ale być może nie zdążę się o tym w pełni przekonać, bo jak mówiłem, piłkarskie środowisko w coraz większym stopniu zauważa piłkarzy Unii.
Od rana gorąca linia w klubie, rozdzwonili się chętni?
Skauci czy dyrektorzy nie dzwonią, haha. Pracując od lat w polskiej piłce, mam w tym światku sporo znajomych, którzy dają sygnały, że są zainteresowani tym czy tamtym. Pojawiają się pierwsze poważne zapytania. Na razie staramy się tymi rzeczami nie zajmować. Dla nas najważniejsza jest liga, chcemy zająć pierwsze miejsce w grupie, ale łatwo nie będzie, bo stawka jest w tym roku wyjątkowo wyrównana. Nie tylko my mamy chrapkę na awans.
A co z trenerami? Też rośnie zainteresowanie?
Do tej pory nie odebrałem żadnego telefonu w tej sprawie. Jest mi dobrze tu, gdzie jestem. Wróciłem do swojego domu, śpię w swoim łóżku z żoną. Po treningu wracam do rodziny, mogę przytulić syna, czego wcześniej nie mogłem zrobić przez 14 lat, bo ciągle pracowałem poza domem. A dla mnie to nie są drobiazgi, tylko najwyższe wartości, które są dziś ważniejsze niż jakiekolwiek inne kwestie.
Zawsze miał pan świadomość, jak ważne jest życie rodzinne? Czegoś tu pan żałuje?
Niewątpliwie sporo rzeczy w tym temacie żałuję, ale być może one musiały się wydarzyć, żeby człowiek dojrzał i zrozumiał. Powrót do domu był świadomą decyzją, mimo że miałem podpisany kontrakt w Górniku Łęczna jako asystent Irka Mamrota. Mógłbym pracować dłużej, ale zdecydowałem, że chcę rozwiązać umowę i wrócić w rodzinne strony. W pewnym momencie została przekroczona granica. Wiedziałem, że jeśli chcę mieć rodzinę, muszę to zrobić. Uważam, że wykonałem słuszny krok, jestem bardzo zadowolony. Chciałbym, żeby tak pozostało.
Pół żartem, pól serio, dostał pan ultimatum w domu?
Może nie do końca ultimatum, ale rzeczywiście było dość gorąco.
Większą część pana domowego budżetu stanowią zarobki w szkole w czy klubie?
Praktycznie idealnie pół na pół. Nie zarabiamy kokosów, ale obecnie nie patrzę tak mocno na finanse, choć jestem w wieku, w którym już powinienem to robić. Liczę, że moja praca w pewnym momencie zostanie gdzieś doceniona i pojawią się lepsze pieniądze.
Pan jakiś czas temu przyznawał, że dość mocno zniechęcił się do szczebla centralnego w Polsce. Miał pan sporo przejść w klubach z I i II ligi.
Byłem bardzo mocno rozczarowany niektórymi wydarzeniami, nie ukrywam. Trafiałem jak trafiłem, moje wybory nie do końca były słuszne. Czasami komuś brakowało cierpliwości, innym razem ktoś okazywał się fałszywym człowiekiem… Po sytuacji w GKS-ie Bełchatów, gdzie wydawało mi się, że wreszcie trafiłem na fajny klimat, mogę zbudować fajną drużynę i docelowo wywalczyć awans, nagle wszystko się posypało. Kilka osób postanowiło zrobić sobie pijar – nie wiem nawet, jak to nazwać – i lekką ręką skreślili ludzi, którzy uczciwie pracowali na swoje pieniądze, likwidując klub. Nie dali szans na odzyskanie należności.
Byłem bardzo rozżalony całą sytuacją i miałem już zwyczajnie dość tego, co się dzieje. Niestety nadal w wielu miejscach, nie boję się tego powiedzieć, panuje zwykła patologia. A sam przepis pozwalający na rozwiązanie klubu i rozpoczynanie jego odbudowy od IV ligi, to już patologia w najczystszej postaci. To wręcz zachęca, żeby tworzyć kluby na wielki kredyt. A jak nie wyjdzie? No to co, najwyżej ogłosimy upadłość, założymy nowy klub i zaczniemy w IV lidze. OZPN nam pozwoli ze względu na historię. To jest patologia i każdemu powiem tak prosto w oczy.
W takim przypadku mówimy o nieuczciwej konkurencji. Ktoś bierze zawodników, na których de facto go nie stać.
Dokładnie tak. To niedopuszczalne.
Mówił pan, że po Bełchatowie miał dość wszystkiego, ale niemal natychmiast podjął pracę w MKS-ie Kluczbork. Odszedł pan po dwóch meczach, jako oficjalny powód podano kwestie zdrowotne.
I taka była prawda. Pójście do Kluczborka okazało się błędem. Mocno mnie do tego namawiano. Wydawało mi się, że po tych wszystkich przykrych przejściach dobrze będzie od razu złapać byka za rogi. Praktyka pokazała, że nie. Nie owijając w bawełnę: dopadła mnie depresja. Znajdowałem się w takim stanie, że nie potrafiłem prowadzić zespołu na poziomie, do którego przyzwyczaiłem. Poszedłem do prezesa i powiedziałem wprost, że nie mogę dalej pracować tak, jak wszyscy byśmy chcieli. Mógłbym kogoś oszukiwać, pobierać pieniądze i udawać, że wszystko jest dobrze, ale ja tak nie umiem. Uczciwie przedstawiłem sprawę i doszło do rozstania. Następnie podjąłem odpowiednie kroki, leczyłem się.
Po jakimś czasie pojawiło się światełko w tunelu, zacząłem czuć się trochę lepiej. Dostałem propozycję asystentury od Irka Mamrota, z którym znam się od wielu lat. Podjąłem to wyzwanie, ale właśnie przede wszystkim z przyczyn rodzinnych musiałem zrezygnować. Przeprosiłem Irka i wszystkich w klubie. Wróciłem do Skierniewic i uważam, że to była dla mnie najlepsza z możliwych decyzji.
Tym lepiej musiały panu smakować ostatnie pucharowe zwycięstwa. Los w końcu oddał za poprzednie lata.
Nie ukrywam, że tak. Nawet jeden z prezesów Unii, Paweł Trojan ładnych parę miesięcy temu powiedział mi: – Trenerze, no przecież los nie może być ciągle taki, kiedyś musi trenerowi oddać. Wszyscy liczymy, że zrobi to właśnie tutaj.
I na razie tak właśnie się dzieje, choć raczej nie wierzę w jakieś oddawanie czegoś przez los. Wiem, że użył pan przenośni, tak to traktuję. Każdy w życiu otrzymuje jakieś ciosy. Nie ma znaczenia, czy jest piłkarzem, piekarzem czy szefem wielkiej firmy. Naszą siłę poznajemy dopiero po tym, jak z tymi ciosami sobie radzimy. Niejednokrotnie sami nie zdajemy sobie sprawy, ile jesteśmy w stanie przyjąć i wytrzymać. Nauczyłem się też jednak, że każdy ma swoje granice i musi umieć przyznać się do tego sam przed sobą, by zacząć szukać pomocy. W tym środowisku jest to niezwykle trudne. Na całe szczęście mnie się udało, jakoś z tego wyszedłem. Z korzyścią dla mnie i również dla Unii.
O ile depresja u piłkarzy przestała być tematem tabu, o tyle u trenerów nadal praktycznie nikt o tym nie mówi.
Nie mówi, bo wciąż panuje przekonanie, że każdy może mieć depresję, ale nie trener.
On przecież ma być przykładem dla innych, dowodzić wieloma dorosłymi ludźmi.
Otóż to, natomiast ja nauczyłem się mówić o tym otwarcie i nie robię z tego wielkiej tajemnicy. Mówię jak jest. Zaklinanie rzeczywistości najczęściej obraca się przeciwko nam. Zachęcam innych trenerów nawet nie do publicznych wyznań, tylko do stanięcia w prawdzie przed sobą.
Znam trenerów od Ekstraklasy do C-klasy i kiedy widzę, że coś jest nie tak, zachęcam i opowiadam o własnych doświadczeniach, jak pomogło mi poszukanie profesjonalnej pomocy. Nieraz rozpoznaję pewne symptomy u kolegów po fachu, którzy uparcie twierdzą, że nic im nie jest. To tak jednak nie działa. Warto dla siebie i swojej rodziny zastanowić się nad pewnymi rzeczami, które nas dotykają. Nie wierzę, że są trenerzy z większym bagażem doświadczeń, którzy przynajmniej nie otarli się o początki stanów depresyjnych. Z kim nie rozmawiam, praktycznie każdy coś takiego przeżywał, natomiast nie każdy się do tego przyzna. To już ich sprawa. Ja się tego nie wstydzę.
U pana w większym stopniu wzięło się to z przepracowania czy rozgoryczenia, bo tyle poświęciłem, a na koniec przeżywam takie historie jak w Bełchatowie?
Trudno jednoznacznie stwierdzić, przeżyłem najróżniejsze sytuacje. W Siedlcach zostałem w bezczelny sposób oszukany przez pewnego człowieka. W Bytovii zmagaliśmy się z ciągłymi problemami finansowymi, mimo że tam miałem akurat fajnych prezesów, którzy mocno się starali. Ile jednak można powtarzać zespołowi, że pieniądze się w końcu znajdą, a przychodzi zawodnik i mówi, że od czterech miesięcy nic nie dostał i nie ma za co opłacić mieszkania. A przecież w II lidze w Bytovii nie zarabiało się większych kwot. Wręcz przeciwnie: niejeden trzecioligowiec oferował lepsze zarobki. To musiało się odbijać na drużynie, nie udało się tego uratować. Potem był ten Bełchatów.
W pewnym momencie to wszystko się skumulowało i nawet nie wiem kiedy, zaatakowało z dużą siłą. Na pewno jednak bełchatowskie wydarzenia miały największy wpływ.
Sam pan doszedł do tego, że ma depresję czy prędzej zauważyło to pana otoczenie?
Sam. Teraz mówię o tym otwarcie, ale też długo udawałem przed innymi, że wszystko jest w porządku. Jednocześnie w środku czułem, że jest coraz gorzej. Kiedy zaczęły się pojawiać niepokojące myśli, stwierdziłem, że chyba jednak warto z kimś porozmawiać na ten temat. A gdy porozmawiałem, okazało się, że jestem już w zaawansowanym stadium. Krok po kroku wyszedłem na prostą.
Wróćmy do pana pracy jako nauczyciela. To ona pana znalazła?
Tak, na samym początku byłem tylko trenerem Unii. Niestety, życie staje się coraz droższe, więc trzeba było pomyśleć nad alternatywnym dochodem. No i akurat dostałem propozycję ze szkoły podstawowej, pomógł też tutaj prezes klubu. I tak się zaczęło. Generalnie bardzo lubię uczyć, to mnie pociąga i sprawia mi ogromną przyjemność. Przez lata, dopóki nie została utworzona stała grupa edukatorów PZPN-u, zapraszano praktycznie każdego, kto umiał dobrze opowiadać. Ponoć akurat to potrafię, dlatego często jeździłem na różnego rodzaju wykłady i konferencje. Lubiłem to, także na etapie przygotowania.
Myślę, że praca trenera jako taka jest w dużym stopniu nauczycielska. Musisz nauczyć zespół swojej wizji futbolu. Najpierw ją przystępnie wytłumaczyć i do niej przekonać, a później przełożyć na praktykę.
Rozumiem, iż na własnej skórze przekonuje się pan, że alarmujące statystyki o coraz mniejszej sprawności polskich dzieci nie są wyolbrzymione?
Nie są. To przerażająca rzecz. Niejednokrotnie jestem negatywnie zaskakiwany na zajęciach. Przypominam sobie nasze pokolenie. Ono było kilka razy sprawniejsze od pokolenia, które dziś zaczęło chodzić do szkoły. Nie winię jednak tych dzieci. Winię środowisko, w jakim te dzieci wzrastają. One chłoną przykłady ze swojego otoczenia. Jeżeli zewsząd widzą ludzi wpatrzonych w komputer, telewizor, tablet czy telefon, to robią to samo. A w internecie bardzo łatwo znaleźć rozrywkę, która zastąpi nam codzienne życie. Tylko potem będzie olbrzymi problem z radzeniem sobie w dorosłości. To jest najgorsze.
Największym problemem, który dostrzegam, jest brak charakteru u tych dzieci. Często poddają się po pierwszym niepowodzeniu. Załamują się, płaczą, reagują nerwowo. Trzeba nad tym mocno pracować. Nie wyobrażam sobie, żeby osiągać coś w życiu bez odpowiedniego charakteru. Niestety, patrząc na takie momenty, czasami zastanawiam się, do czego ten świat dąży.
A jak jest u najmłodszych uczniów z dyscypliną? Powszechne są opinie, że rygor utrzymać znacznie trudniej niż kiedyś.
I to jest prawda. Dzieci dziś ogólnie mają wielkie trudności z koncentracją. Badania sprzed 4-5 lat, które pewnie już są nie do końca aktualne, wskazywały, że względem naszego pokolenia stopień koncentracji u dzieci spadł o co najmniej 1/3. Jeśli kiedyś dziecko mogło się na czymś w pełni skupić przez 12 sekund, to teraz trwa to tylko osiem sekund lub jeszcze mniej. Kolosalna różnica. Stąd ta moda na bardzo krótkie treści wideo w sieci. Dziecko po kilkunastu sekundach traci zainteresowanie filmikiem i przerzuca się na następny.
Trafić dziś z przekazem do młodych uczniów jest niezmiernie ciężko. Trzeba się tego nauczyć, maksymalnie skracać wszelkie polecenia i informacje. Jeśli tłumaczę jakieś ćwiczenie ciut dłużej, widzę, że część tych dzieci już w ogóle mnie nie słucha. Przez to myślimy, że dzieci są krnąbrne i brakuje im dyscypliny, a nie zawsze o to chodzi.
Widzi pan światełko w tunelu czy mówimy o procesie nie do zatrzymania?
To jest jak z chorobą. Najpierw trzeba umieć ją zdiagnozować, żeby starać się ją wyleczyć. Tu problem leży w rodzicach. Uważam, że w szkołach średnich powinno się wprowadzić obowiązkowy przedmiot na temat postępowania z dziećmi, jak je wychowywać. My nie potrafimy wychowywać.
Dookoła mówi się o bezstresowym wychowaniu, przeważnie kompletnie nie znając definicji tego pojęcia. Większość mówiących, że wychowuje pociechy bezstresowo ma na myśli pozwalanie im na wszystko. A to nie tak. Dzieci muszą znać granice, muszą wiedzieć, co oznacza ponoszenie konsekwencji za swoje czyny i doświadczać tego na własnej skórze. Tego coraz częściej brakuje, a wychowanie zaczyna się tak naprawdę od dnia narodzin. Nie wiem, czy dla niektórych potem nie będzie już za późno.
No to na koniec wracamy do Pucharu Polski. W następnej rundzie chciałby pan od razu wejść na najgłębszą wodę, dostać Jagiellonię lub Legię, czy może pojawia się więcej kalkulacji, jak wzorem największych sensacji z poprzednich lat dojść do półfinału?
Jagiellonię jeszcze rozumiem, ale – przepraszam bardzo – Legia na razie nie awansowała. A ja jestem z Irkiem Mamrotem “umówiony”. Przed 1/8 finału powiedział, że ja wygram z Katowicami, on wygra z Legią i spotykamy się w Skierniewicach. Liczę więc, że Miedź awansuje i na nią trafimy.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Pokonał raka i wrócił na boisko jako sędzia. Niezwykła historia 16-latka
- Lewandowski w trybie bestii. Za nim jeden z najlepszych miesięcy w karierze
- Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy
- Młodzi, na szczycie, ale już wypaleni. O problemach mentalnych w sporcie
Fot. Newspix