Reklama

Real kontra Borussia. Cztery gole Lewego, zawalająca się bramka i triplet Królewskich

Paweł Wojciechowski

Autor:Paweł Wojciechowski

22 października 2024, 09:46 • 12 min czytania 4 komentarze

Borussia Dortmund i Real Madryt zmierzyły się ze sobą w ostatnim finale Ligi Mistrzów i to Los Blancos sięgnęli po uszate trofeum po raz piętnasty w historii. Choć to nie tak sławna rywalizacja, jak Królewskich z Bayernem, jest to jedna z par, które toczyły w Europie starcia częste, wyrównane i głośne. Ten klub, który je wygrywał, zwykle sięgał później po wygraną w całej edycji, albo był w finale. Mieliśmy w nich przewracające się bramki, pojedynki superstrzelców i najlepszy w historii europejskich pucharów indywidualny występ polskiego zawodnika. Pociąg relacji Madryt – Dortmund zajechał 1 czerwca na piętnastą stację, a dziś zajedzie na szesnastą, ale warto przypomnieć jak było na czternastu poprzednich.

Real kontra Borussia. Cztery gole Lewego, zawalająca się bramka i triplet Królewskich

Dla Borussii Real to rywal, z którym spotykała się najczęściej w Europie. Z kolei BVB dla Los Blancos to jeden z pięciu najczęstszych przeciwników, obok wspomnianych Bawarczyków i trzech włoskich gigantów z Mediolanu (Inter i Milan) i Turynu (Juventus). Przeciwnik również szczęśliwy, bo kiedy klub z Zagłębia Ruhry stawał na drodze Królewskich (siedem dwumeczów w sześciu edycjach), aż cztery razy kończyło się to podniesieniem trofeum przez zespół z Madrytu. Zaczęło się od trzęsienia ziemi, a potem emocje już tylko rosły.

Stacja I i II – Spotkanie Mistrzów i bramka, która padła tuż przed meczem

Była to jedyna sytuacja, kiedy obie drużyny starły się w rolach: mistrza poprzedniej edycji i tego, który właśnie po to trofeum zmierzał. Borussia Dortmund, opromieniona zwycięstwem w sezonie 1996/97, spotkała się z Realem Madryt, którego tęsknota za najważniejszym z europejskich pucharów trwała już ponad trzy dekady. Pierwszy mecz odbył się w Hiszpanii i to właśnie wtedy na Santiago Bernabeu doszło do sytuacji kuriozalnej, która później już na tym poziomie się nie wydarzyła. 

Bramka bowiem padła i to dosłownie, tuż przed meczem. Do rozpoczęcia spotkania zostały minuty, kiedy nagle kibice wbiegli na boisko, złapali za siatkę w jednej z bramek i ta się przewróciła.

Reklama

Na stadionie zapanował kompletny chaos, bo nikt nie wiedział, skąd wziąć nową bramkę. Decyzji nie potrafili podjąć ani klubowi działacze, ani przedstawiciele UEFA. Ostatecznie uznano, że trzeba przywieźć ją z odległego o dwa kilometry centrum treningowego Królewskich. 

Przerwa trwała ponad godzinę, a przed telewizorami zdezorientowani kibice nie mogli uwierzyć w tę organizacyjną prowizorkę. Od tej pory na Santiago Bernabeu zostało wyznaczone specjalne miejsce, w którym trzyma się zapasowe bramki.

Real otrzymał stosowną karę od UEFA (grzywna i kolejne spotkanie domowe poza Madrytem), ale na boisku to gracze z Dortmundu okazali się mniej odporni na stres, związany z opóźnieniem spotkania i przegrali bezapelacyjnie 0:2. Los Blancos do triumfu poprowadził Christian Karembeu, autor jednego z trafień, który kilka miesięcy później wygrał też mistrzostwo świata z reprezentacją Francji. Choć nie był to gracz, który zrobił furorę na Bernabeu, to akurat w tamtej edycji Champions League jego rola w późniejszym triumfie Królewskich była nie do przecenienia. 

Rewanż na Westfalenstadion odbywał się przy rekordowo niskiej, jak na kwiecień temperaturze, a Borussia, osłabiona brakiem wielu podstawowych zawodników, których trapiły w tamtym sezonie liczne kontuzje, nie potrafiła strzelić nawet gola, który mógłby doprowadzić do nerwowej końcówki. W wywiezieniu z Niemiec zwycięskiego, bezbramkowego remisu pomógł niemiecki bramkarz Królewskich Bodo Illgner, który kilkakrotnie ratował swój zespół znakomitymi interwencjami. 

Real awansował do finału, w którym pokonał Juventus Turyn po bramce Predraga Mijatovicia i zdobył swoje siódme trofeum, a Borussia na kolejny półfinał musiała poczekać aż półtorej dekady. Zresztą, jak się okazało, przeciwnik znowu był ten sam, ale nie uprzedzajmy faktów.

Reklama

Stacja III i IV – Starcie z Galacticos, a potem zjazd (prawie) w przepaść

Aż tak długo kibice z Dortmundu nie musieli za to czekać na kolejne starcie z Realem. W sezonie 2002/03 mieliśmy jeszcze “potworka” w postaci drugiej fazy grupowej, kompletnie nieudany eksperyment władz UEFA. Po kilku latach funkcjonowania, przy akompaniamencie chóralnych protestów kibiców i klubów, porzucono ten pomysł i został przywrócony system z fazą pucharową od razu po zmaganiach w grupach. 

I właśnie we wspomnianej drugiej fazie Borussia trafiła na Real, który bronił tytułu mistrza, i Milan, który właśnie po niego zmierzał. Nie była to już Borussia z końcówki lat 90. Błędy organizacyjne i życie ponad stan za chwilę miały doprowadzić do sytuacji, kiedy klub stanął na krawędzi bankructwa, ale w 2003 roku jeszcze w Dortmundzie fantazjowano o powrocie do świetności. 

Real za to był właśnie w szczytowej fazie ery Galacticos. Na własnym boisku z jednej strony mieliśmy Jana Kollera i Ewerthona, a z drugiej Ronaldo, Figo i Zidane’a. Wynik 2:1 dla Królewskich nie oddawał przewagi, jaką wtedy mieli. Wiemy jednak z netflixowego dokumentu o Davidzie Beckhamie, jak funkcjonowała wówczas drużyna Los Blancos. Anglik opowiadał w nim, że gdy Real przegrywał 0:1 i on sam się wkurzał, to patrzył tylko na roześmianego Ronaldo, który mówił: – Przecież i tak strzelimy.

– I strzelaliśmy – wspominał Beckham swoje początki w drużynie z Madrytu.

Minimalizm Królewskich zbyt często się na nich mścił w tamtym czasie, ale wtedy, na coraz mocniej zmierzającą w stronę bycia europejskim średniakiem Borussię, wystarczyło. W rewanżu padł remis 1:1. W doliczonym czasie gry bramkę zdobył Javier Portillo, niespełniony talent akademii Realu, który choć nigdy na poważnie nie przebił się w erze Galacticos, to strzelił kilka ważnych goli. W końcowej tabeli madrytczycy wyprzedzili zespół z Zagłębia Ruhry o punkt i razem z Milanem awansowali dalej, a z Borussią spotkali się dopiero za lat dziesięć.

Stacja V i VI oraz VII i VIII – Cztery gole Lewandowskiego i nieudana remontada

Tę część rywalizacji Borussii z Realem z sezonu 2012/13 polskim kibicom przypominać nie trzeba, ale dziś, po ponad dekadzie od tamtych wydarzeń, warto dostrzec, jak wielkiego wyczynu dokonał wtedy Lewandowski. Na tym poziomie rozgrywek czterech goli nie strzelił w historii nikt, poza kapitanem naszej reprezentacji. Zanotował nie tylko najlepszy występ indywidualny Polaka w europejskich pucharach, ale jeden z najlepszych w ogóle. Warte odnotowania jest też to, że zrobił to w półfinale. Strzelców czterech bramek w historii Ligi Mistrzów nie było wcale tak niewielu. Oprócz Leo Messiego, czy Cristiano Ronaldo, zrobiły to też takie “tuzy” jak Simone Inzaghi, Dado Prso, czy Josip Ilicić. Ba, Erling Haaland, Messi i Luiz Adriano strzelili nawet pięć goli. Ale nikt nie zrobił tego na poziomie finału lub półfinału. Dlatego ten pamiętny wieczór na, wtedy już, Signal Iduna Park, to kosmiczny występ, który nieprzypadkowo jest tak bardzo pamiętany i wspominany.

W tym pamiętnym sezonie obie ekipy rozegrały jednak dwa dwumecze. Zanim spotkali się w półfinale, mieliśmy przystawkę w grupie. Borussia od 2003 roku dopiero drugi raz zagrała w Lidze Mistrzów, a jej fani byli pełni obaw po losowaniu. Mistrz Niemiec, prowadzony przez Juergena Kloppa, trafił wtedy do grupy śmierci z Realem, coraz mocniejszym Manchesterem City, wtedy napakowanym jak kabanos po wyrwaniu United mistrzostwa Anglii w ostatnich sekundach po legendarnym golu Aguero i zawsze groźny Ajax. 

Tymczasem Borussia, ku wielkiemu zaskoczeniu wygrała tę grupę. W Dortmundzie ograła Królewskich 2:1, a świetny występ Lewandowskiego był tylko zwiastunem wiosennych wydarzeń w rywalizacji obu zespołów. W madryckim rewanżu był remis 2:2 i obie drużyny wyszły z grupy, żeby ponownie spotkać się w półfinale.

Kibice Dortmundu, tak bardzo stęsknieni za obecnością swojej drużyny wśród najlepszych drużyn w Europie, po niesamowitej końcówce ćwierćfinału z Malagą, kiedy to dwa gole uratowały BVB przed odpadnięciem, w perspektywie ponownego spotkania z wielkim Realem wpadli w amok. Tak wspominał to Leszek Orłowski w swojej książce “30 lat Ligi Mistrzów”: – W Dortmundzie zapanowało szaleństwo, kibice w rozstawionych przed stadionem namiotach godzinami koczowali w kolejkach po bilety, a ci, dla których ich nie starczyło, o mało nie wzniecili zamieszek. Na trybunach dostawiono plastikowe krzesełka, stadion pękał w szwach, panował chaos, bo część kibiców miała bilety na nieistniejące miejsca. Ale nikt nie żałował, nawet jeśli ostatecznie musiał obejrzeć mecz, stojąc na jednej nodze.

W tym meczu, po koncercie Polaka, Borussia wygrała 4:1. Do przerwy nic nie zapowiadało takiego pogromu. Lewy i CR7 strzelili po golu, a na tablicy wyników widniał remis. Potem jednak trzy gole polskiego napastnika, pokazujące też jego kunszt na tle jednych z najlepszych obrońców na świecie, załatwiły sprawę. 

Choć gracze Realu odgrażali się przed rewanżem, to wydawało się, że więcej w tym prężenia muskułów niż realnej wiary w odrobienie strat. Królewscy zrobili wiele, aby dokonać piłkarskiego cudu, ale zabrakło im gola. Mecz nie był tak jednostronny, jak wskazywałby na to wynik 2:0. Lewy też miał swoje szanse, trafił nawet w poprzeczkę, ale przydzielenie mu osobistego ochroniarza w postaci Sergio Ramosa skutecznie zmniejszyło jego efektywność pod bramką gospodarzy. 

Los Blancos dopiero w końcówce strzelili dwa gole i pod wodzą Jose Mourinho, trzeci raz z rzędu, odpadli w półfinale. The Special One przypłacił to posadą, a Borussia po raz drugi w swojej historii zameldowała się w finale Ligi Mistrzów. Z trójką Polaków w pierwszym składzie nie była bez szans w bratobójczym pojedynku z Bayernem. Tym razem jednak przegrała 1:2 i na kolejny finał czekała aż do minionej edycji. 

Stacja IX i X – Królewscy chcą rewanżu i Decimy

A na kolejny mecz z Realem czekała jedenaście miesięcy. Już w następnej edycji – 2013/14, na poziomie ćwierćfinału doszło do powtórki ubiegłorocznego półfinału. Real był zdeterminowany nie tylko, żeby się zrewanżować za upokorzenie w pierwszym meczu, ale też jego piłkarze byli coraz bardziej zafiksowani na punkcie Decimy, czyli dziesiątego Pucharu Mistrzów w historii klubu. Był to dla Królewskich Święty Graal, a trzy półfinały z rzędu tylko apetyt na niego zaostrzyły.

Borussia była w dużej mierze ta sama co rok wcześniej, Real też, z jedną tylko zasadniczą zmianą. Na ławce trenerskiej siedział nie walczący z całym światem Mourinho, ale jowialny i pragmatyczny Carlo Ancelotti. 

Pierwsze starcie odbyło się w Madrycie i tym razem szumne zapowiedzi Królewskich były poparte rzeczywistą siłą mentalną i piłkarską. Nadzieje Los Blancos dodatkowo rozbudzał też fakt, że w tym meczu za żółte kartki pauzować musiał Lewandowski.

Real rewanż wziął srogi, wygrywając, tak jak Borussia rok wcześniej, różnicą trzech bramek (3:0). Gole strzelali Bale, Isco i Cristiano Ronaldo, ale bohaterem uznano zgodnie Portugalczyka Pepe, który do tej pory uznawany raczej za rzeźnika i będący uzupełnieniem składu, w tamtym spotkaniu był niemal perfekcyjny. 

W rewanżu Real sam sobie narobił kłopotów, mimo świetnego początku. Kiedy jednak Di Maria nie strzelił karnego w 17. minucie, a Reus do przerwy dwukrotnie trafił do bramki Casillasa, nagle w szeregach Królewskich zrobiło się nerwowo. Borussia w drugiej połowie straszliwie cisnęła, ale pojawienie się w środku pola młodego wtedy Brazylijczyka Casemiro, dopiero pukającego do drzwi pierwszego zespołu, uspokoiło grę i gracze ze stolicy Hiszpanii dowieźli korzystny wynik, i to oni grali dalej. W kolejnej rundzie czekał już na nich “ulubiony” przeciwnik z Monachium, a gdy pokonali także tę przeszkodę, to w finale nic nie było im straszne, nawet 0:1 z Atletico po 90 minutach. W doliczonym czasie gry Ramos doprowadził do remisu, a dogrywka to był koncert Królewskich, którzy strzelili trzy gole, a mogli jeszcze więcej, bo Rojiblancos przestali grać. Decima stała się faktem, a od tamtego sezonu nową świecką tradycją stało się to, że jeśli Real trafia na Borussię w Lidze Mistrzów, to wygrywa na koniec sezonu trofeum.

Stacja XI i XII oraz XIII i XIV – Triplet Realu i polskie akcenty

W sezonie 2016/17 z Polaków w Dortmundzie został już tylko Piszczek. Lewy rywalizował z Realem w barwach Bayernu, a Błaszczykowski nie pojawiał się już na poziomie Ligi Mistrzów w piłce klubowej. Polskich akcentów jednak nie zabrakło, bo we wspomnianym sezonie do grupy śmierci właśnie z Królewskimi, BVB i Sportingiem Lizbona, trafiła warszawska Legia tocząc pamiętne boje z zespołem ze stolicy Hiszpanii (1:5 i 3:3) oraz z Dortmundu (0:6, 4:8). 

Tymczasem nasi główni bohaterowie stoczyli dwumecz wyrównany jak nigdy. W obu spotkaniach było 2:2 i zarówno hiszpański, jak i niemiecki klub, awansowały do fazy play-off. Żeby polskich akcentów nie było zbyt mało, pierwsze spotkanie sędziował będący dopiero u progu błyskotliwej kariery międzynarodowej Szymon Marciniak.

Potem Borussia pod wodzą Thomasa Tuchela zatrzymała się dopiero na ćwierćfinale, gdzie musiała uznać wyższość Monaco. Drużyna z księstwa rozgrywała fantastyczny sezon, mając w składzie choćby Kamila Glika, czy osiemnastoletniego Kyliana Mbappe, który właśnie przedstawiał się futbolowemu światu. 

A Real? No cóż, Real się… nie zatrzymał. Dojechał aż do finału, gdzie nie dał szans Buffonowi na upragnione trofeum, wygrywając z Juventusem aż 4:1 i przechodząc do historii jako pierwsza drużyna, która obroniła tytuł od czasu kiedy Puchar Mistrzów przemianował się na Champions League.

W kolejnym sezonie zresztą zrobił to po raz trzeci z rzędu, dwukrotnie po drodze pokonując zespół z Nadrenii-Westfalii. To już była coraz słabsza Borussia i najlepszy w XXI wieku Real. Podopieczni Zinedine Zidane’a byli już tak mocni mentalnie, że nie sposób było ich pokonać. Po raz kolejny udowodnili, że kiedy przed meczem odsłuchają hymn Ligi Mistrzów, są zupełnie innym zespołem niż w lidze, gdzie ciężej im się zmobilizować na Cadizy, czy inne Eibary. Znowu pokazali, że są stworzeni do rozgrywania ważnych meczów. 

A przy okazji dwumeczu z Borussią, który znowu miał miejsce podczas zmagań grupowych, po raz pierwszy, przy okazji siódmej wizyty w Dortmundzie, wreszcie wygrali – 3:1. Los Blancos zagrali z rozmachem, bardzo wysoka obrona zaordynowana przez Petera Bosza najzwyczajniej nie wypaliła, a Cristiano Ronaldo uczcił dwoma golami swój 400. mecz w barwach Królewskich. W rewanżu znowu wygrali, tym razem 3:2, choć Zidane oszczędzał wielu podstawowych graczy. Trzy gole Aubameyanga, następcy Lewego, w tym dwumeczu, nie dały nawet punktu.

Choć przez całą jesień i pół wiosny Los Blancos nie przekonywali, to wciąż byli zespołem, który przyparty do muru strzelał zawsze bramkę więcej od przeciwnika. I tak było aż do finału z Liverpoolem, kiedy Klopp znowu musiał przełknąć gorzką pigułkę w decydującym starciu. Odkuć się miał dopiero w kolejnej edycji. Na Real wtedy nie było mocnych, a Borussia odpadła zaraz po rozgrywkach grupowych i to był początek jej przeciętniactwa. Przez sześć kolejnych edycji najczęściej kończyła swoją przygodę z Ligą Mistrzów na pierwszym etapie fazy play-off, raz nawet nie wychodząc z grupy. 

Patrząc na historię tych zmagań, to Real był murowanym faworytem ostatniego finału i potwierdził to na boisku wygrywając 2:0. Borussia mając za sobą mocno nieudany sezon ligowy była w tym spotkaniu kopciuszkiem. W bezpośrednich pojedynkach to Królewscy wygrywają 7:3 (pięć remisów), a od 2014 roku, kiedy tylko obie drużyny się spotykały, to na końcu właśnie oni podnosili uszaty puchar. Drużyna z Madrytu nie zwykła przegrywać w finałach, kiedy grany jest hymn Champions League. Piętnasta stacja na Wembley przyniosła piętnasty tytuł Królewskich. Co przyniesie szesnaste spotkanie obu zespołów? 

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Kibic FC Barcelony od kiedy Koeman strzelał gola w finale Pucharu Mistrzów, a rodzice większości ekipy Weszło jeszcze się nawet nie znali. Fan Kobe Bryanta i grubego Ronaldo. W piłce jak i w pozostałych dziedzinach kocha lata 90. (Francja'98 na zawsze w serduszku). Ma urodziny tego dnia co Winston Bogarde, a to, że o tym wspomina, potwierdza słabość do Barcelony i lat 90. Ma też urodziny tego dnia co Deontay Wilder, co nie świadczy o niczym.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
2
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?
Boks

Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Szymon Szczepanik
6
Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Liga Mistrzów

Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
2
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?
Boks

Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Szymon Szczepanik
6
Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Komentarze

4 komentarze

Loading...