Wielka forma w eliminacjach, wielkie nadzieje, sięgające złotego medalu mistrzostw świata, wielkie kontrakty reklamowe, o które było darcie kotów i ostatecznie wielka klęska. Na mundial w Korei Południowej i Japonii reprezentacja Polski pojechała po 16 latach przerwy. Pożegnała się już po 11 dniach od meczu otwarcia. Gwoździem do trumny była porażka 0:4 z Portugalią. To jeden z największych blamażów w historii występów biało-czerwonych w turniejach mistrzowskich.
– To jedno z najlepszych spotkań w historii reprezentacji Polski… – zaczyna Maciej Żurawski, ale coś nam nie pasuje i od razu przerywamy, mówiąc, że rozmawiamy o meczu z Portugalią, ale z 2002 roku na mundialu w Korei Południowej i Japonii. Napastnik m.in. Wisły Kraków szybko prostuje: – A to przepraszam. Zupełnie to spotkanie wymazałem. Nie miało ono tak pozytywnego emocjonalnego ładunku, jak to za Beenhakkera.
Wspomnienie meczu Polska – Portugalia na MŚ 2002
Plany większe niż organizacyjne możliwości
Od razu zdajemy sobie sprawę, że wspomnienia z tego meczu nie będą dla byłych reprezentantów przyjemnością. Mimo to wracamy do wydarzeń z czerwca 2002 roku. Wtedy wydawało się, że kadra Jerzego Engela znajduje się na fali wznoszącej. Eliminacje wygrane w cuglach. Na turniej mistrzowski Polacy awansowali nie dość, że jako pierwsza europejska drużyna, to jeszcze przerywając szesnastoletnią nieobecność na mundialach. Entuzjazm podsycał sam selekcjoner.
– Jeśli awansujemy do mistrzostw świata – daj Boże, żeby tak się stało – to o co będziemy grać? Będziemy grać o puchar. O to, żeby zdobyć mistrzostwo świata, wznieść trofeum do nieba i pokazać Polakom, że jesteśmy najlepsi. Dlaczego nie? – mówił Engel tuż przed finałem eliminacji.
Po sukcesie, jakim bez wątpienia był awans na mistrzostwa świata, zaczęło się jego konsumowanie, zanim w ogóle reprezentacja pojechała na turniej, co przeciągnęło się aż do zgrupowania w Azji. Do PZPN-u zgłaszali się kolejni reklamodawcy, chcąc marketingowo ogrzać swoje produkty przy twarzach czołowych kadrowiczów. Wtedy pojawiły się pierwsze pęknięcia. Kto ma trzymać kasę? Jak ją dzielić? A gdy jest kasa, są też konflikty. Tak też było, choć najwięcej kontrowersji wywołał brak powołania dla lubionego przez szatnię Tomasza Iwana. Coś, co Engel nazwał koniecznym wstrząsem, później okazało się dla niego wieloletnim koszmarem, do którego się przyznał, mówiąc, że popełnił błąd i Iwan powinien jechać nawet za zasługi.
Za dużo mówienia, za dużo myślenia
– Cały turniej był źle przygotowany. Po 16 latach jechaliśmy na mistrzostwa świata i zupełnie nie wiedzieliśmy, jak do tego podejść. Zapłaciliśmy za to frycowe, bo gdybyśmy podeszli do turnieju z pokorą, podobną do tej w eliminacjach, to zupełnie inaczej mogło wszystko wyglądać. Samo hasło: “Jedziemy po mistrzostwo świata”, mówiło wiele o tym, jak wewnątrz się wszystko zmieniło. Do tego prezentowaliśmy się słabo fizycznie. Odczuwaliśmy zmianę klimatu, co przełożyło się na nasze możliwości biegowe. Na dokładkę doszły problemy organizacyjne. Wszyscy popełniliśmy błędy jako piłkarze. Trener Engel też dał się ponieść euforii i nadmiernemu optymizmowi. Cały turniej był podpaleniem się ponad realne możliwości. Zapłaciliśmy za to wysoką cenę. Gdybyśmy grali futbol, taki jak w eliminacjach, czyli obronno-kontratakujący, to może, i podkreślam słowo “może”, wyszlibyśmy z grupy – opowiada nam Marek Koźmiński, obrońca tamtej kadry.
– Jechaliśmy na mistrzostwa z naiwnymi nadziejami na wielki sukces. Może niektórzy za dużo mówili. Wszyscy pewnie za dużo myśleliśmy, po tym jak błyskawicznie awansowaliśmy na turniej – dopowiada Michał Żewłakow, również defensor ówczesnej reprezentacji.
“Jechaliśmy jako faworyt”
Nadzieje w kraju rozbudziło również przyzwoite losowanie. Korea Południowa według ówczesnego rankingu FIFA była trzecią najgorszą drużyną na turnieju. Amerykanie również nie wyglądali na wymagającego rywala, dlatego szybko wskazano faworytów grupy D, do której trafiliśmy. Awansować dalej miały Polska i Portugalia.
– Niedosyt pozostał. Na mistrzostwach chcieliśmy osiągnąć więcej. Jechaliśmy do Azji jako jeden z faworytów grupy – twierdzi Piotr Świerczewski, etatowy pomocnik kadry Engela.
Plany faworytów błyskawicznie zweryfikowała pierwsza kolejka. Portugalia poniosła dotkliwą porażkę z rąk Amerykanów, przegrywając do 36 minuty już 0:3. Bezradni Polacy dali się natomiast wypunktować Korei Południowej 0:2. Mecz z Selecao był zatem dla obu reprezentacji spotkaniem o wszystko.
– Przystępowaliśmy do niego z nadzieją, że się uda. Chcieliśmy pokazać odmienioną drużynę i udowodnić w Polsce, że nie należy nas skreślać – wraca pamięcią Marcin Żewłakow, napastnik kadry.
– Mieliśmy świadomość, że to spotkanie o wszystko. Byliśmy maksymalnie zmobilizowani. Ale pewnie podobnie mogli powiedzieć Portugalczycy, dla których to spotkanie również było decydujące o ich być albo nie być na turnieju – wtóruje mu Radosław Majdan, rezerwowy bramkarz Polaków.
Ciepły deszcz i zimny prysznic
To, jak i inne grupowe spotkania, biało-czerwoni rozgrywali w Korei Południowej. Tym razem występowali na stadionie w Jeonju, który może pomieścić 42 tys. widzów, ale wtedy na trybunach zasiadło o dziesięć tysięcy mniej. 10 czerwca 2002 roku pogoda nie sprzyjała szybkiej grze. Od wielu godzin w Jeonju lał intensywny deszcz, zwiastujący rozpoczynający się okres monsunowy.
– Stadion w szczerym polu. Miał zostać rozebrany po turnieju. Do tego mocno padający deszcz. To moje pierwsze wspomnienia – opowiada lewoskrzydłowy Jacek Krzynówek.
– Do dziś pamiętam lejący się na nasze głowy deszcz – dodaje Majdan.
– Wtedy pierwszy raz przeżyłem bardzo dziwne zjawisko, czyli ciepły deszcz. Z nieba po prostu leciała ciepła woda. Na murawie natomiast spotkał nas zimny prysznic – skwitował Marcin Żewłakow.
Deszcz w Jeonju lał przez cały mecz i nie pomagał piłkarzom
Kontuzja Bąka i zaskoczenie Żurawskim
Jeszcze zanim szkocki sędzia Hugh Dallas po raz pierwszy zagwizdał w spotkaniu, inaugurując mecz o wszystko o godzinie 20:30 lokalnego czasu, na polskich kibiców spadło pierwsze zaskoczenie w postaci składu. Jerzy Engel zdecydował się na bardzo ofensywne ustawienie 1-4-3-3. Względem starcia z Koreą Południową selekcjoner zdecydował się na jedną wymuszoną zmianę. Kontuzjowanego środkowego obrońcę Jacka Bąka zastąpił napastnik – Paweł Kryszałowicz. Ponownie w wyjściowej jedenastce znalazło się również miejsce dla nowego w kadrze Engela – Macieja Żurawskiego.
– Nie mogłem w tym meczu zagrać przez uraz pleców. Po turnieju miałem wypalanie przepukliny między kręgami. Nie mogłem się w zasadzie ruszyć – mówi Jacek Bąk.
– Jechałem na mundial – wtedy mówiło się – jako młody chłopak, ale ja miałem 26 lat! Dopiero jednak wchodziłem do tej kadry i dość nieoczekiwanie, bo nie zagrałem ani jednego meczu w eliminacjach, wystąpiłem we wszystkich spotkaniach mistrzostw w podstawowym składzie. Z Portugalią trener wystawił mnie jako jednego z trzech napastników, ale musiałem grać bardziej jako prawoskrzydłowy. Bliskość linii, bieganie od pola karnego do pola karnego to nie dla mnie. To nie była moja pozycja. Mogłem spełniać jakieś zadania taktyczne, ale nie potrafiłem sprzedać swoich walorów – kwili Żurawski.
Kwadrans nadziei
Tym razem obyło się bez solowych popisów Edyty Górniak podczas hymnu, ale nie bez drobnej wpadki. Gdy Mazurek Dąbrowskiego wciąż wybrzmiewał z głośników, polscy piłkarzy już podskakiwali, wymieniali między sobą uwagi i klaskali w dłonie na pobudzenie. Nie spodziewali się tak długiej wersji naszego hymnu. Mogło się wydawać, że palili się do gry, ale w zasadzie wtedy byli już spaleni.
Kwadrans później Jerzy Dudek po raz pierwszy musiał wyciągać piłkę z siatki. Pierwsze ostrzeżenie wysłał Joao Pinto, gdy prostym zwodem minął Tomasza Wałdocha, wbiegając w pole karne. Poślizgnął się jednak na grząskiej murawie i naszego kapitana w porę zaasekurował zbiegający z lewej strony obrony Michał Żewłakow. Drugie nadeszło od Paulety, który czuł się tego dnia doskonale. Zdecydował się na niesygnalizowany strzał zza pola karnego. Piłka przeszła jednak obok bramki. Po dwóch nieudanych próbach do życia wcielona została zasada do trzech razy sztuka.
Po dwójkowej akcji Emmanuela Olisadebe i Pawła Kryszałowicza nastąpiła strata piłki tego drugiego na połowie rywali. Futbolówka błyskawicznie trafiła pod nogi Sergio Conceicao i nagle z ataku pozycyjnego Polaków, przeszliśmy do kontrataku Portugalii, która co prawda miała jednego zawodnika mniej, ale wszystko wyrównało się po fantastycznym przerzucie Pinto do Paulety. Za daleko ustawiony od napastnika Tomasz Hajto poszedł na raz, napastnik Bordeaux w prosty sposób go minął, z asekuracją nie zdążył mocno spóźniony Koźmiński i po mocnym strzale w krótki róg było 1:0 dla Selecao.
Reżyser porażki z Portugalią
Według Michała Żewłakowa to już wtedy – w 14. minucie spotkania – nastąpiła porażka reprezentacji Polski. – Bramkę straciliśmy na początku pierwszej połowy i mieliśmy niemal cały mecz na jej odrobienie, ale my wewnętrznie nie widzieliśmy nadziei na to, że to się uda. Nie potrafiliśmy wrócić do spotkania.
To też po tej akcji utarło się, że winnym za porażkę z Portugalią jest Hajto, który w dziecinny sposób dał się ograć Paulecie. Do dziś powielają ten mit również kadrowicze. – W tym meczu siedziałem na trybunach, więc ktoś z boiska powinien powiedzieć coś więcej. Może Tomek Hajto – zaczął Jacek Bąk, któremu szczerze powiedzieliśmy, że pomimo kilku prób były obrońca Schalke nie odebrał od nas telefonu.
– Jak nie odbiera, to wystarczy napisać SMS-a: “Panie Tomku, był pan reżyserem meczu z Portugalią. Możemy o nim porozmawiać?”. Powinien szybko odebrać – żartował Bąk, który po spotkaniu otrzymał koszulkę od Paulety, z którym występował na francuskich boiskach. Chciał ją sprezentować Hajcie w ramach dowcipu, ale nie zdecydował się na takich ruch poniekąd w obawie przed reakcją impulsywnego obrońcy.
Tomasz Hajto stał się kozłem ofiarnym porażki z Portugalią
Zawinił tylko Hajto?
Sam Hajto ma natomiast duży żal do tego, że spotkanie z Portugalią sprowadza się do jego błędu w obronie przy pierwszym trafieniu. Z mundialową przeszłością rozliczył się w swojej książce “Ostatnie rozdanie”. Tak pisał o meczu o wszystko.
– Pauleta mnie nawinął i do dziś ludzie się ze mnie śmieją. Ale obejrzyjcie sobie jeszcze raz skróty z tego meczu i postarajcie się ocenić ten mecz obiektywnie. […] Dzisiaj cała odpowiedzialność za przegrany 0:4 mecz z Portugalią spada na mnie, chociaż dwie bramki zawalili Żewłakow z Koźmińskim. Ale nikt nie chce tego pamiętać, bo to ja zawaliłem przy pierwszym trafieniu rywali – pisał w autobiografii stworzonej z Cezarym Kowalskim Hajto.
Gdy Koźmiński się o tym dowiedział, powiedział na łamach “Przeglądu Sportowego”, że Hajto napisał te i inne bajki tylko po to, żeby książka się sprzedała, bo pogubił się w życiu. Co do samego meczu z Portugalią, broni poniekąd swojego boiskowego kolegę.
– Wygrywaliśmy jako drużyna i przegrywaliśmy jako drużyna. Kibic pamięta jednak te kluczowe momenty, w tym wypadku to, jak Pauleta pakował nam piłkę do bramki. A że wcześniej z łatwością minął Tomka Hajtę, to tak się przyjęło. Ale te kontrataki były tak zabójczo szybkie, że trudno byłoby się wybronić przed nimi komukolwiek – twierdzi Koźmiński, który grał z Portugalią jako prawy obrońca.
Inny wywołany w książce przez Hajtę zawodnik, czyli Michał Żewłakow, tak zareagował na jego słowa. – Ciężko winić tylko Tomka. Wszyscy popełniali w tym meczu błędy i obdzielić nimi można każdego.
Rozliczenie mitu Hajty
Nie należy sprowadzać występu Hajty wyłącznie do ogrania go przez Pauletę. Później nie prezentował się dużo lepiej. Przy drugim golu złamał linię spalonego, a jeśli to było zamierzone – w grze Wałdocha i Hajty wciąż było dużo naleciałości z przestarzałego systemu współpracy środkowych obrońców na zasadzie stoper – forstoper, dlatego często grali pionowo względem siebie i asekurowali się schodkowo – to znajdował się za daleko od dośrodkowującego w pole karne Luisa Figo.
Do tego już w pierwszej połowie powinien wylecieć z boiska. W brutalny sposób tuż przed przerwą nadepnął na udo Pinto, którego powalił na ziemię. Widzieli to wszyscy na stadionie, bo podczas mundialu w Korei i Japonii najważniejsze powtórki odtwarzano na telebimach, ale sędzia Dallas nie dał mu nawet kartki. Hajto irytował również w końcówce meczu, gdy po kolejnym straconym golu po prostu dreptał po murawie, gdy akcja nie toczyła się w jego części boiska. A że Portugalczycy atakowali nas raz po raz, skończyło się blamażem.
Dla pełnego obrazu występu Hajty warto również dodać, że to on, a nie Wałdoch pełnił funkcję “plastra” Paulety. Za ruchliwym napastnikiem obrońca Schalke ganiał po całym boisku, podczas gdy nasz kapitan miał rolę elegantszą. Przechwytywał bezpańskie piłki, czyścił źle konstruowane akcje Portugalczyków i często oddawał piłkę do najbliższego kolegi, podczas gdy jego kompan z tyłu starał się wprowadzać futbolówkę dalekimi przerzutami. Występ Hajty zebraliśmy w liczbach na bazie nagrania, które jest dostępne na stronie PZPN. Nie jest ono idealne ze względu na brak pełnej transmisji bez powtórek, ale pozostaje bardzo zbliżone do stanu faktycznego.
Tomasz Hajto w meczu z Portugalią w 2002 roku:
Va banque
Pierwszy stracony gol nie był jedynym ciosem, który reprezentacja Polski przyjęła na początku meczu w Jeonju. Chwilę przed trafieniem Paulety kontuzji nabawił się Radosław Kałużny, który chwilę później opuścił boisko, a w jego miejsce pojawił się Arkadiusz Bąk. I choć ówczesny piłkarz Widzewa Łódź starał się mocno, to w środku pola wprowadził dużo chaosu, a na domiar złego biało-czerwoni stracili zawodnika, który rządził w drugiej linii i miał świetne warunki fizyczne. Do zmiany Kałużny zanotował cztery przechwyty i oddał dwa strzały. Do tego zawsze imponował pod względem możliwości biegowych i kondycyjnych, a z tym z biegiem czasu Polacy mieli coraz większe problemy.
Wszystko dlatego, że po straconym golu biało-czerwoni rzucili całe swoje siły do ataku. Wiedzieli bowiem, że porażka eliminuje ich z turnieju.
– Po pierwszym przegranym meczu wiedzieliśmy, że gramy o wszystko. Na Portugalię wyszliśmy va banque. Po tym, jak straciliśmy pierwszego gola, nie miało dla nas znaczenia, czy przegramy 0:1, czy 0:5. Liczyła się dla nas tylko wygrana, ewentualnie remis. Wynik ostatecznie był wysoki, ale nie odzwierciedlał tego, że później postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Stworzyliśmy sporo sytuacji, ale nie potrafiliśmy tego udokumentować bramką – tłumaczy Świerczewski.
18 strzałów, ale prawie wszystkie marne
Łącznie oddaliśmy 18 strzałów, czyli tyle, co Portugalia. Wykonaliśmy aż 10 rzutów rożnych, czyli o osiem więcej niż nasi rywale, a posiadanie piłki było rozłożone niemal pół na pół.
– Liczba strzałów się nie liczy. Liczą się bramki. Co z tego, że atakowaliśmy Portugalię, jak skończyło się, jak się skończyło. Graliśmy niemądrą piłkę. Ja na boisku miałem poczucie totalnej bezsilności. Przed meczem człowiek zdawał sobie sprawę, że taki słaby nie jest, ale później został szybko sprowadzony na ziemię – definiuje nasz największy problem w tym meczu Koźmiński.
Pierwszą groźną sytuację Polacy stworzyli jeszcze przed przerwą. Podanie w pole karne otrzymał Krzynówek. Nie decydował się na drybling i zejście do lepszej lewej nogi, tylko od razu uderzył z prawej. Piłka przeszła jednak obok bramki.
– Wspomnienia z tego meczu często wracały do mnie. Gdyby sytuacja, kiedy oddawałem strzał z prawej nogi, przyszła 10-15 minut później i po drugiej stronie boiska być może strzeliłbym gola, ale tak się nie stało. To był mój błąd, bo cała drużyna pracowała na to, by stwarzać okazje bramkowe – wraca pamięcią do tych wydarzeń ówczesny pomocnik Norymbergi.
Nieuznany gol – słusznie?
Autorem dwóch najgroźniejszych sytuacji był Kryszałowicz. Najpierw napastnik Eintrachtu Frankfurt wyskoczył do piłki wrzucanej w pole karne przez Michała Żewłakowa. Starł się z bramkarzem Vitorem Baią, który wypuścił futbolówkę z rąk. Dopadł do niej Olisadebe, zgrywając głową do Kryszałowicza, a ten skierował ją do siatki. Sędzia Dallas wcześniej jednak odgwizdał faul na portugalskim golkiperze, dlatego nie liczyło się już, że zdobyliśmy bramkę, ani to, że brutalnie sfaulowany został Olisadebe, jak również interwencja ręką Jorge Costy.
– Mieliśmy sytuację na 1:1. Moim zdaniem prawidłowego gola strzelił Paweł Kryszałowicz. Tam sędzia dopatrzył się faulu na bramkarzu, ale jak można sfaulować kogoś plecami! Do dziś nie mogę pogodzić się z tą decyzją, bo ona mogła zmienić mecz – utrzymuje Świerczewski. Innego zdania jest natomiast Michał Żewłakow. – Nawet gdyby gol Pawła Kryszałowicza na 1:1 został uznany, to niewiele by to zmieniło. Portugalia i tak by nas ograła.
Później Kryszałowicz znalazł się jeszcze raz w sytuacji sam na sam z Baią, ale ponownie górą był portugalski bramkarz. A uderzenie z woleja Marcina Żewłakowa ugrzęzło tylko w bocznej siatce. Więcej groźnych akcji nie wypracowaliśmy, a pozostałe strzały były oddawane ze słabych albo zupełnie nieprzygotowanych pozycji.
– Pierwsze 30 minut było dość wyrównane. Później wiadomo, jak się skończyło i przez kogo, czyli Pauletę, ale z perspektywy czasu ten wynik nie oddawał w pełni wydarzeń boiskowych. Graliśmy w piłkę. Nie byliśmy reprezentacją, którą lubiła się cofać. Przecież z Koreą to my mieliśmy pierwsi doskonałą sytuację na gola. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że zabrakło nam wyrachowania, szczególnie w trzeciej tercji w wykończeniu akcji. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Skończyło się przecież 0:4. Podjęliśmy ryzyko, wychodząc wysoko i zostawiając obrońców z napastnikami 1 na 1. To nie mogło się skończyć dobrze – opowiada Majdan.
Paweł Kryszałowicz był najbliżej pokonania Vitoria Baii
Utopia taktyczna
No nie mogło i nie skończyło. My z trudem przedostawaliśmy się pod bramkę Portugalczyków, a oni bez większych problemów i to po naszych błędach, dodatkowo naszą bronią, czyli kontratakiem, tworzyli akcję za akcją.
– Gdy wspominam reprezentację z 2000, 2001 czy 2002 roku, to ta drużyna była dobrze zamknięta z tyłu, traciła mało bramek, wyprowadzała groźne kontrataki. Taki mieliśmy styl i do tego stylu posiadaliśmy wykonawców. Natomiast spotkanie z Portugalią to była kompletna utopia taktyczna! Wyszliśmy na rywali wysoko, atakowaliśmy ich, wymyśliliśmy granie nie dla nas. Dostaliśmy cztery kontrataki, a to my powinniśmy ich tak zaskakiwać – zaczyna swój wywód Koźmiński.
– Zawsze jest łatwiej rozpędzonemu zawodnikowi i to z dużym gazem, a takich w Portugalii nie brakowało, minąć rywala w pełnym biegu, gdy ma dużo miejsca. Co prawda w naszym zespole było zdecydowanie więcej jakościowych zawodników o walorach defensywnych niż ofensywnych, ale to nie miało znaczenia. Taki sposób gry w tym meczu to była utopia taktyczna – dodaje były wiceprezes PZPN.
– Nie pamiętam dokładnie traconych przez nas goli, ale to też ważne, bo pokazuje siłę Portugalii. Grasz jak każdy inny mecz, ale w każdej minucie czujesz, że przeciwnik jest lepszy. A w zasadzie próbujesz grać, a nie grasz naprawdę – uzupełnia Michał Żewłakow.
Portugalia lepsza pod każdym względem
My jednak bardzo dobrze pamiętamy kolejne tracone gole. Portugalia bawiła się bowiem z nami jak z dziećmi. Pierwsza bramka to strata Kryszałowicza i wkręcony w ziemię Hajto. Trzeci wyglądał analogicznie, tylko z innymi wykonawcami. W rolę nieudolnego rozgrywającego wcielił się Świerczewski, a poszukiwacza trufli Wałdoch. O drugiej opowiedzieliśmy już nieco więcej wyżej, przy okazji studium przypadku Tomasza Hajty, ale warto nadmienić, że stratę zanotował wtedy Olisadebe, a dość bierny w niekryciu Figo i nieatakowaniu piłki był Wałdoch. Czwarte trafienie Selecao to natomiast nieudane pójście “Świra” za instynktem. Poszedł “na czutkę” do podania, które się nie wydarzyło. Za Ruiem Costą po stracie Tomasza Rząsy nie zdążył Arkadiusz Bąk i było 0:4.
– Przegraliśmy tyle, ile powinniśmy przegrać. Na boisku czułem się słabszy fizycznie – podsumowuje Żurawski.
– Indywidualnie Portugalia była dużo lepsza. Czuło się to w każdym momencie na boisku. A wychodzenie na nią w takim bezpośrednim stylu, musiało się skończyć porażką. Nie sądziliśmy, że będzie to 0:4. Dziś wiem, że na tamtą Portugalię trzeba było wyjść sposobem, bardziej pragmatycznie. Wtedy jednak nie uznawało się grania w niskiej obronie. Tak prezentowały się drużyny słabe i łatwo się je dominowało – wraca pamięcią Marcin Żewłakow.
– Sam wynik mówi wiele, ale też okoliczności były przytłaczające. Wypunktowali nas niemiłosiernie i to w meczu, który bardzo chcieliśmy wygrać. To pragnienie było o tyle duże, że wiedzieliśmy, iż porażka odsyła nas do domu. Boisko nas jednak brutalnie zweryfikowało. Po meczu było załamanie. Mecz z Portugalią skończył się tak, a nie inaczej, bo wiedzieliśmy, że porażka nas eliminuje. Nie udźwignęliśmy tego. Cała ta sytuacja nas przerosła – dodaje Krzynówek.
Jerzy Dudek dwoił się i troił, by zatrzymać Portugalczyków
Wibrująca cisza
Po spotkaniu w zespole zapanował smutek. Wszyscy wiedzieli bowiem, że mogą już pakować walizki do Polski.
– Poza huśtawką nastrojów i wysokimi oczekiwaniami na odmianę złej tendencji najbardziej pamiętam ciszę. Po meczu w szatni zapanowała kompletna cisza. Trener, żaden z zawodników, nikt nic nie powiedział. A zawsze znajdował się ktoś, kto potrafił wstać i coś powiedzieć. To było dla nas zderzenie z zupełnie nową materią – futbolem na najwyższym poziomie. Do tego musieliśmy odnaleźć się w miejscu, gdzie cię nie chcą, nie wierzą w ciebie, przez co sam czułeś, że zawiodłeś. A dostaliśmy poczwórny cios i zostaliśmy zniesieni na tarczy. Ta cisza po meczu wibruje mi w głowie do dziś. Każdy pewnie zastanawiał się wtedy, jak teraz mamy dalej poprowadzić ten turniej, jak się odnaleźć, by zachować resztę honoru – opowiada Marcin Żewłakow.
– To był mecz, gdzie przekonaliśmy się, że w sporcie ważne oprócz umiejętności są doświadczenie i swoistego rodzaju obycie w meczach o najwyższą stawkę. Spotkania eliminacji mistrzostw świata to zupełnie coś innego niż starcia na samych mistrzostwach. Mogło nam tego wtedy brakować, ale mogliśmy to zrównoważyć dobrą dyspozycją danego dnia i to nie, kiedy pięciu jest w formie, a dziewięciu z jedenastu. Ważne byłyby też inne aspekty jak determinacja czy szybko strzelony gol, by móc później bronić wyniku, a nie wymieniać otwarty ogień z tak doskonale dysponowanym rywalem. Po latach ten mecz można określać jako naukę. Na mundial pojechaliśmy pierwszy raz po 16 latach. Nikt nie znał smaku takiego turnieju. Portugalia, wcześniej Korea Południowa, pokazały nam, że nie pasowaliśmy do tego poziomu – uzupełnia jego brat Michał.
– Po meczu czuliśmy ogromny zawód. Pamiętam przerażającą ciszę, smutek, rozgoryczenie u wszystkich. Nie było podziału na pierwszy skład czy rezerwowych. Przez godzinę siedzieliśmy w przemoczonych strojach w szatni i nikt się nie odzywał. Każdy w głowie analizował powody, dlaczego nam nie wyszło. Jechaliśmy na turniej z większymi apetytami, szczególnie po tak dobrych eliminacjach. Mocno to jednak przeżyliśmy. Nikt z nas nie chciał wracać do domu – dodaje Majdan.
– Byliśmy rozczarowani samymi sobą. Gdy myślę o tym, mam w głowie scenę z filmiku, gdzie wszyscy siedzimy w szatni i mamy głowy nisko spuszczone. Wydaje mi się, że wtedy każdy to sobie inaczej wyobrażał, jadąc na turniej. Rzeczywistość okazała się brutalna – kończy Żurawski.
Porażka lekcją na przyszłość
Cztery dni później Polacy pokonali 3:1 USA. Już po ośmiu minutach prowadziliśmy po trafieniach Olisadebe i Kryszałowicza. Było to jednak tylko osłodzeniem dość gorzkiego powrotu reprezentacji Polski. Po latach ówcześni kadrowicze bez problemów wskazują przyczyny naszego blamażu na turnieju, jednocześnie dodają, że bez tych przykrych doświadczeń nie byłoby późniejszych awansów biało-czerwonych na wielkie turnieje. Doświadczenia z azjatyckiego turnieju procentowały później zarówno w federacji, jak i samej reprezentacji.
– W całym rozpatrywaniu tej porażki zapominamy, że udało nam się awansować na mistrzostwa świata po 16 latach i to jako pierwsza europejska reprezentacja. Dokonaliśmy tego, nie grając w takich klubach jak obecni kadrowicze. To były inne czasy. Inaczej podchodzono do nas jako przeciwników. A mimo to nam przyświecała myśl, że chcemy wyjść z grupy. Czas leczy rany. Te wspomnienia są nieco wyblakłe. Ale tak z perspektywy czasu można powiedzieć, że położyliśmy podwaliny pod późniejsze awanse na wielkie turnieje i obecną reprezentację, choć z czasów, w których ja jeszcze grałem w piłkę, w kadrze pozostał tylko Robert Lewandowski – twierdzi Krzynówek.
– Z pozytywów mogę powiedzieć, że życzyłbym wielu reprezentacjom, żeby miała taki charakter, wiarę w siebie, jak my wtedy. Grając z Portugalią z takimi zawodnikami w składzie jak Pauleta, Luis Figo, Rui Costa, nie czuliśmy żadnego lęku. Nikomu przez myśl nie przeszło, żeby cofnąć się i udawać, że gramy w piłkę. Może nie trafiliśmy odpowiednio z formą, ale ciut więcej skuteczności i gry bardziej zdecydowanej jak w eliminacjach i mogło się to inaczej skończyć – wtóruje Majdan.
Trzech wzięło rewanż
Cztery lata po klęsce w Jeonju na mundialu biało-czerwoni ograli Portugalię 2:1, torując sobie drogę na pierwsze w historii mistrzostwa Europy. W składzie tej zwycięskiej drużyny było trzech zawodników, którzy pamiętali blamaż z Korei Południowej. Bąk, Krzynówek i Żurawski wzięli odwet, zapisując na kartach dziejów polskiego futbolu inną, znacznie lepszą historię.
– Wolę pamiętać o tych bardziej pozytywnych rzeczach, dlatego wspomnienia meczu z Portugalią z 2006 roku są dużo przyjemniejsze – zakończył Żurawski. I na nie zapraszamy już w piątek.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Sensacyjne powołania Michała Probierza – co z nich wynika w praktyce?
- Kulesza dla Weszło: Nie miałem przyjacielskich relacji z poprzednią władzą
- Pokolenie Euro 2016 powoli przechodzi do historii. Wkrótce kolejne pożegnania
- Cash potrzebuje wehikułu czasu, by nauczyć się polskiego
Fot. Newspix