Reklama

Valencia CF. To jeszcze kryzys czy już upadek wielkiego klubu?

Paweł Wojciechowski

Autor:Paweł Wojciechowski

04 października 2024, 10:48 • 14 min czytania 4 komentarze

Historia Valencii ostatnich lat była już opowiadana na tysiąc sposobów. Era Petera Lima, będąca tak bardzo w kontrze do tego, co działo się na Mestalla jeszcze dwadzieścia lata temu, doczekała się wielu artykułów i analiz, także na naszych łamach. Projekt rozwalenia od środka jednego z najbardziej ekscytujących klubów w Europie przełomu wieków wydaje się jednak właśnie osiągać moment szczytowy.

Valencia CF. To jeszcze kryzys czy już upadek wielkiego klubu?

Valencia CF to od kilku lat ledwie wspomnienie nie aż tak dawnej przeszłości. Klub z pozycji krajowego i europejskiego potentata, najpierw przesuwał się w dolne strefy stanów średnich, a teraz status ligowego dżemiku stracił na rzecz bycia jednym z najpoważniejszych kandydatów do spadku.

To, co aktualnie dzieje się w Walencji wygląda na ostateczny sabotaż. Kibice są wściekli, a kolejni trenerzy, dyrektorzy sportowi i prezesi epoki Lima, liczeni już za pomocą kilku dłoni, bezradnie rozkładają ręce. Nietoperze zmierzają po równi pochyłej do Segunda Division, a tym razem uratować ich może tylko piłkarski cud, bo ani sportowo, ani organizacyjnie ta drużyna po prostu nie pasuje do hiszpańskiej elity

“Ja jestem Peter Lim”

Singapur to światowa stolica finansowa, siedziba wielu banków i instytucji. Stamtąd właśnie pochodzi właściciel Che, czyli wspomniany już Peter Lim – dla kibiców Nietoperzy źródło wszelkiego zła i wróg numer 1, który zniszczył ich klub. Człowiek z Singapuru wyjdzie, ale Singapur z człowieka nigdy. Żyłka finansisty, zielony Excel i sprowadzanie zarządzania klubem jedynie do raportów finansowych, to znak rozpoznawczy azjatyckiego miliardera. Zabawka w ręku magnata finansowego do pewnego momentu była atrakcyjna, ale teraz stała się na tyle niewygodna, że sam Lim chciałby już się jej pozbyć. Problem jest jednak taki, że wartość klubu pod jego rządami znacznie spadła i nie miałby szans na odzyskanie pieniędzy które włożył w zakup Valencii i jej dokapitalizowywanie w pierwszych latach na Mestalla. 

Na ten moment mamy więc bardzo niewygodny rozkrok, bo sportowo i finansowo ekipa coraz bardziej oddala się od hiszpańskiej czołówki. Polityka oszczędzania i niedokładania ze swoich już dawno przestała działać, a przyniosła jedynie mozolne osłabianie drużyny i osuwanie się z sezonu na sezon w ligowej hierarchii. Poza kampaniami 2017/18 i 18/19 kiedy Valencia potrafiła skończyć ligę dwa razy z rzędu na czwartym miejscu i wprowadzić ostatnie trofeum do klubowej gabloty, jest w każdym roku coraz słabsza i coraz mniej jest symptomów, które miałyby świadczyć o szansach na odwrócenie tego trendu.

Reklama

Zresztą decyzja sprzed siedmiu lat o zatrudnieniu Mateu Alemany’ego jako dyrektora sportowego i Marcelino jako trenera, prawdopodobnie była najlepszą jaką podjął Lim jako właściciel Valencii. Drużyna zakwalifikowała się do Ligi Mistrzów dwa razy z rzędu i wygrała Copa del Rey przeciwko wielkiej Barcelonie z Leo Messim. Mimo to, po zakończeniu sezonu właściciel wysadził projekt w powietrze zwalniając obu architektów tamtych sukcesów, ponieważ nie chcieli wykonywać jego poleceń dotyczących zawodników, których klub powinien zatrudnić.

Ta szokująca decyzja została zatwierdzona przez ówczesnego prezesa, Anila Murthy’ego, uważanego przez kibiców, media i niektóre legendy Valencii CF za jednego z najgorszych, jacy kiedykolwiek prowadzili klub. Zasłynął choćby tym, że kazał kibicom na Mestalla zamknąć się, gdy protestowali podczas meczu, zakazywał dziennikarzom krytykowania zarządu i żartował z klubu w swoich mediach społecznościowych.

Lim zresztą też później go zwolnił, a w jego miejsce zatrudnił panią Layhoon Chen, która jest równie posłuszna właścicielowi, co kompletnie nieprzygotowana do tej roli. Do tego ta figurantka co chwila generuje lapsusy, będące powodem do śmiechu przez łzy dla kibiców Che. Kiedyś m.in. powiedziała „Ja jestem Peter Lim”, gdy media zapytały ją o to dlaczego właściciel tak rzadko bywa w Walencji.

Drugą marionetką Lima w Valencii jest Miguel Angel Corona, dyrektor sportowy klubu od 2020 roku. Jego pojawienie się zbiegło się zresztą z przełomem w strategii zarządzania klubem przez Singapurczyka, który wraz z pandemią koronawirusa znalazł najlepszy sposób na zaprzestanie finansowania zespołu, wykorzystując wygodną wymówkę jej wpływu finansowego na konieczność zakręcenia kurka inwestycyjnego.

Razem z Jorge Mendesem stworzyli więc system, który jest korzystny dla obu stron, ale niszczy legendarny klub. Lim dąży do sprzedaży najlepszych piłkarzy Valencii niemal każdego lata, a Mendes pomaga mu w uzyskaniu najwyższej oferty. W ostatnich latach klub pozbywał się swoich najwartościowszych zawodników w każdym okienku transferowym. Dani Parejo, Geoffrey Kondogbia, Rodrigo, Carlos Soler, Ferran Torres, Yunus Musah, Goncalo Guedes czy wreszcie Giorgi Mamardaszwili tego lata to niejedyne przykłady z ogromnej listy utalentowanych piłkarzy, którzy opuścili Valencię, by kontynuować karierę gdzie indziej. Choć biznesmen z Singapuru obiecywał, że Nietoperze nie będą już musiały sprzedawać swoich najlepszych zawodników i będą walczyć o najwyższe laury, dziesięć lat po jego przybyciu nie ma wątpliwości, że okłamał wszystkich co do celów, jakie zapowiadał zaraz po przybyciu do Valencii. 

Zarząd uparcie stara się przekonywać, że przyczyny utraty jakości w składzie w ostatnich sezonach leżą w braku zakwalifikowania się do europejskich rozgrywek i problemach ekonomicznych, które ten scenariusz powoduje. Wygląda jednak na to, że po otrzymaniu ponad 200 milionów euro na transfery w ostatnich latach, władze nie były w stanie stworzyć drużyny zdolnej powalczyć choćby o ligową szóstkę.

Reklama

Tymczasem rozczarowanie na Mestalla jest coraz większe, a kibice Valencii są zdesperowani, aby właściciel opuścił klub. Jego jedynym interesem, według nich, jest zatrzymanie jak największej ilości pieniędzy z prowizji od transferu każdego zawodnika. Dlatego odmawia wystawienia klubu na sprzedaż, pomimo szkód, jakie wyrządza. Tak myśli zdecydowana większość sympatyków Nietoperzy analizując decyzje Petera Lima od samego przybycia do klubu w 2014 roku. Dziesięć lat po tym, jak zdecydował się na zakup El Che, Mestalla doczekała się dwunastu różnych menedżerów, a klub nie potrafi już wzbić się ponad walkę jedynie o uniknięcie spadku. Wątpliwe jednak, aby miliarder przejmował się swoją spuścizną, ciesząc się życiem w swojej luksusowej singapurskiej rezydencji piętnaście tysięcy kilometrów od Walencji.

Strażak Ruben spieszy na pomoc

Ruben Baraja, obecny trener i legenda klubu jako piłkarz, do tej pory z jedną z najmłodszych ekip w La Lidze osiągał wyniki ponad stan, ale też doszedł do ściany. W ubiegłym sezonie był nawet moment, kiedy wydawało się, że Valencia może powalczyć o europejskie puchary i nawet bez wielkich nazwisk znów coś znaczyć w hiszpańskiej piłce. W rundzie wiosennej miała momenty, podczas których zaczęła zbliżać się do pierwszej szóstki. Fatalna seria z końcówki sezonu (dwa punkty w ostatnich siedmiu spotkaniach) ostatecznie przekreśliła jednak marzenia kibiców. Początek obecnego sezonu potwierdził tylko to, że tamte rezultaty były raczej splotem szczęśliwych okoliczności, niż wypracowaną strategią. Kołdra okazała się za krótka i tak mocno jak nigdy wcześniej zaczęła w końcu doskwierać wąska kadra i jej osłabiana sukcesywnie jakość.

Baraja w ubiegłym sezonie wycisnął co tylko się dało z tego co dostał, a do tego miał trochę szczęścia do młodzieżowego narybku, jaki napłynął z klubowej akademii. Jak wiemy doskonale, nawet w najlepszych szkółkach nie każdy rocznik generuje taki wysyp talentów, jaki pojawił się ostatnio na Mestalla. Od kilku lat jednak kto tylko zyskuje na wartości, jest niemal od razu sprzedawany. Tę taktykę realizuje ze ślepym posłuszeństwem wobec szefa wspomniany już dyrektor sportowy Miguel Angel Corona.

Polega ona właśnie na sprzedawaniu najcenniejszych “dóbr” za jak najwyższą cenę, korzystaniu z najzdolniejszych adeptów klubowej akademii oraz wypożyczaniu piłkarzy, co skutecznie obniża wartość transferu. To ostatnie jednak, często bez zapisywania w kontrakcie klauzuli wykupu, jest wciąż błędnym kołem, bo gracze którzy w poprzednich latach potrafili błysnąć w barwach Nietoperzy, po tym jak ich wartość wzrastała po prostu wracali do macierzystego klubu. Valencia skazywała się więc na coraz mniejsze wpływy z tytułu transferów wychodzących z klubu. Stąd ten silny zwrot w ubiegłym sezonie w kierunku akademii. Okazał się zaskakująco udany i przyniósł niezłe ostatecznie 9. miejsce w tabeli La Ligi na koniec sezonu, jednak nie jest to przecież studnia bez dna. 

Lato pod znakiem zadowolonego Corony

I tak dotarliśmy do letniego sezonu transferowego AD 2024, które przyniosło tylko i wyłącznie rozczarowanie. Mówił o tym sam Corona podczas konferencji prasowej tuż po zamknięciu okienka, choć początkowo zapierał się jak mógł, że jest z niego „zadowolony” ze względu na utrzymanie trzonu drużyny. – Uważam, że to było pozytywne okienko, oceniamy je na podstawie celów, które sobie postawiliśmy na początku. Mieliśmy jedno założenie i kryterium, które chcieliśmy zrealizować – utrzymać serce zespołu. Czternastu zawodników, którzy mieli najwięcej minut w zeszłym sezonie, wciąż jest z nami. Dodatkowo zarobiliśmy pieniądze, co było nam potrzebne – stwierdził dyrektor sportowy.

Corona wyjaśniał, że po sprzedaży zawodników za 25 mln euro i wydaniu 11 mln euro rok wcześniej  liczył na to, że taka tendencja się utrzyma. Jednak tego lata klub zarobił 30 mln euro, ale wydał tylko 1,5 mln euro. Co się zmieniło? Nie było jasnej odpowiedzi, ale każdy wiedział, że osoba odpowiedzialna za ten stan rzeczy była podczas konferencji nieobecna.

Nie udało się. Mimo że w poprzednim sezonie zajęliśmy dziewiąte miejsce, to nie tylko nie zarobimy więcej, ale wręcz mniej. Czasami po prostu się nie da. Dlaczego tak się stało? My stosujemy się do wytycznych, nie do mnie należy pytanie, dlaczego tak, a nie inaczej, tylko do zarządu. My zamierzamy jak najszybciej zdobyć 45 punktów i zapewnić sobie pozostanie w La Lidze. Cel jest wyznaczony przez klubową rzeczywistość – wyjaśnił Corona.

I takie są faktycznie smutne realia w Walencji, bo klub funkcjonuje w myśl zasady: im lepiej, tym gorzej. Wynik ponad stan momentalnie powoduje osłabienie kadry, a budżet na wzmocnienia z roku na rok jest coraz bardziej uszczuplany, żeby nie powiedzieć, że jest w procesie likwidacji. Baraja szykuje wprawdzie kolejną grupę młodzieży. Christian Mosquera, Javi Guerra, Fran Perez czy mający polskie korzenie Yarek Gasiorowski przeszli szybki chrzest na najwyższym poziomie rozgrywek w ubiegłym sezonie, ale teraz kolejnego zaciągu młodych zdolnych nie widać. 

Dziś skład Valencii to głównie wspomniani wychowankowie i odrzuty z innych klubów, którzy nigdy nie znaleźliby zatrudnienia u Cupera, czy Beniteza w kultowych ekipach Che z początku XXI wieku. Tacy piłkarze jak rewelacyjny na EURO 2024 Mamardaszwili i tak już jest graczem Liverpoolu, tylko wypożyczonym do Valencii. Środek pola oparty jest przede wszystkim na Pepelu, Javim Guerrze oraz Hugo Guillamonie. To nie są źli zawodnicy, ale gdzie im do Mendiety, Aimara, czy nawet obecnego trenera Rubena Barajy.

Brutalna teraźniejszość

Efektem tej polityki jest fatalny start obecnej kampanii i ugrzęźnięcie na dobre w strefie spadkowej między dwoma beniaminkami (Valladolid i Espanyol), którzy przecież mają o wiele mniejsze możliwości finansowe. Jeden punkt w pierwszych pięciu meczach i pięć oczek po ośmiu kolejkach to idealny przepis na spadek na niższy poziom.

Statystyki są przerażające. Valencia zanotowała ostatnio czwartą z rzędu porażkę poza Mestalla. Oczywisty brak jakości i doświadczenia potęgują chaos i indywidualne błędy. Zespół nie funkcjonuje od kwietnia. Trend jest dramatyczny – zdobytych zaledwie siedem punktów w lidze z ostatnich 45 (licząc poprzednie rozgrywki). Atak zresztą jest równie słaby jak obrona. Dość powiedzieć, że po raz pierwszy w 105-letniej historii klubu Valencia zdobyła tylko pięć goli w pierwszych ośmiu kolejkach. To bezprecedensowa indolencja strzelecka.

A że biednemu zawsze wieje wiatr w oczy, to na ten katastrofalny początek nałożyły się jeszcze kontuzje i sprawy pozapiłkarskie, wykluczające niektórych graczy, którzy mieli stanowić o sile zespołu.

  • Mouctar Diakhaby – Gwinejczyk wciąż leczy makabryczną kontuzję kolana, której doznał w marcu w meczu ligowym z Realem Madryt. Choć samo zderzenie z Aurelienem Tchouamenim było zupełnie przypadkowe, to jego skutki opłakane. Diakhaby ma pauzować co najmniej rok, a kompletną niewiadomą będzie jego dyspozycja i gotowość do gry na najwyższym poziomie, bo doszło w przypadku Gwinejczyka do zerwania kilku więzadeł, co zdarza się niezwykle rzadko.
  • Rafa Mir – Bardzo długo trwały podchody pod byłego młodzieżowego reprezentanta Hiszpanii i gracza m.in. Sevilli czy Wolverhampton. 27-latek występował już na Mestalla w latach 2012-18, ale jego powrót tego lata okazał się niewypałem i to absolutnie nie przez formę sportową. Mir został oskarżony o udział w napaści seksualnej, a sprawa dotyczy wydarzeń, które miały miejsce po sierpniowym meczu z Villarrealem. Sąd zastosował wobec napastnika środki zapobiegawcze, takie jak odebranie paszportu i zakaz opuszczania kraju, a klub niemal natychmiast odsunął go od zespołu. Do tego nabawił się kontuzji, więc cały wrzesień miał z głowy.
  • Fran Perez – jeden z największych klubowych talentów, grający zwykle na prawym skrzydle, pauzował od kwietnia z powodu urazu pleców, powoli wraca do zespołu.
  • Hugo Duro – najlepszy strzelec Valencii ubiegłego sezonu wypadł na ponad trzy tygodnie we wrześniu z powodu kontuzji mięśniowej odniesionej na treningu (w ostatnim meczu zagrał po urazie po raz pierwszy całe spotkanie).
  • Jose Luis Gaya w samej końcówce sezonu doznał kontuzji mięśniowej, która męczyła go już wcześniej. Tym razem doszło do zerwania mięśnia, co wykluczyło go z mistrzostw Europy, na które miał jechać jako kandydat nawet do pierwszego składu (w nim jego miejsce zajął Marc Cucurella). Sprzed nosa uciekł mu nie tylko mistrzowski tytuł europejskiego czempionatu, ale też początek obecnego sezonu.

Takich braków być może nie odczułyby takie kluby jak Real, Barcelona, czy Atletico, ale dla Valencii to był prawdziwy cios. Jeśli doliczymy do tego przedłużającą się absencję rezerwowego bramkarza Jaume Domenecha i drobne pojedyncze urazy, przez które co jakiś czas wypada któryś z zawodników, mamy drużynę Nietoperzy w rozsypce.

Dość tego! To niemożliwe, to nie pierwszy raz, musimy się obudzić – krzyczał do dziennikarzy Baraja po ostatniej porażce z Realem Sociedad. Trener Che po raz pierwszy od objęcia tego stanowiska okazał się  tak surowy wobec swojego zespołu, co też potwierdza narastające napięcie w drużynie. – Brakowało nam ducha walki, popełniliśmy dwa niewymuszone błędy. Irytujące jest tracenie bramek w sytuacjach, nad którymi pracujemy przez cały tydzień – dodał wzburzony szkoleniowiec.

– Zawsze broniłem młodości, ale tak nie może być. Ani młodość, ani kalendarz nie mogą być wymówką, jesteśmy w wielkim klubie. Musimy się obudzić, jestem bardzo rozczarowany – mówił próbując wstrząsnąć zespołem i dając sygnał że jego rola opiekuna i mentora dla młodzieży, która do pewnego momentu świetnie się sprawdzała na Mestalla, przestała działać.

Lim Go Home

A przecież miało być tak pięknie. Kiedy Peter Lim przejmował klub, fani Che odetchnęli z ulgą. Po wcześniejszych zawirowaniach na szczytach władzy, miliarder pozwolił drużynie uciec z niebezpiecznej sytuacji spowodowanej problemami finansowymi. Jednak po początkowym zastrzyku optymizmu, kibice stali się sfrustrowani nowym właścicielem.

Od lat więc grupy kibicowskie protestują przeciwko niegospodarności Lima, a jeden z fanklubów wystosował nawet list protestacyjny do konsulatu Singapuru w Madrycie. Polityka klubu podsyca tylko chęć fanów do protestowania przeciwko tak beznadziejnemu zarządzaniu, prowadzącym Valencię prosto w przepaść. Są zmęczeni tym, że ich drużyna jest wciąż dekapitalizowana przez właściciela, który kilka lat temu wyznał Financial Times, że zakup klubu pozwolił mu zdobyć “nowe kontakty biznesowe”, czym dodatkowo rozsierdził fanów Nietoperzy.

Grupa kibicowska Libertad VCF też organizuje wciąż protesty przeciwko władzom klubu, ze specjalnym uwzględnieniem Lima. “Stawką jest przetrwanie naszego klubu, zostaw swoje krzesło puste” – pod takim hasłem odbyła się już dwukrotnie akcja która miała na celu pozostawienie pustych trybun w miejscu, w którym zwykle zasiadają najzagorzalsi kibice Nietoperzy. 

– Kierownictwo klubu i Peter Lim określali nas jako rasistowskich, agresywnych i złych mieszkańców miasta. Oszukiwali nas. Śmiali się z historii klubu i jego zwyczajów. Kradli nasze bilety, rozdali naszych piłkarzy – mówili przedstawiciele Libertad VCF w swoim manifeście.

Na trybunach regularnie widać transparenty skierowane w kierunku zarządu. Fani zwracają się też wciąż do lokalnych władz, aby wymogli na właścicielu sprzedaż klubu albo doprowadzili do odejścia Lima w inny sposób. W styczniu pojawiła się nawet konkretna oferta kupna klubu, ale Singapurczyk odrzucił ją, uważając za zdecydowanie zbyt niską.

Miesiąc prawdy dla Che

W atmosferze pędzącego w przepaść wagonika, zarówno kibice jak i sztab szkoleniowy pokładają nadzieje (przynajmniej te stricte sportowe) w październiku, który może się okazać dla Valencii miesiącem prawdy. Przed Nietoperzami dużo łatwiejszy kalendarz, niż na początku sezonu. Che czekają wyjazdy, które do tej pory były ich piętą achillesową, do rywali z dolnej części tabeli, którzy również walczą o utrzymanie w La Lidze (Leganes, Getafe). W terminarzu widnieje też domowy mecz z Las Palmas, które zamyka obecnie ligową tabelę.

Optymizmu dostarczają też raporty medyczne. Fran Perez i Hugo Duro, którzy w ostatnim meczu pojawili się na boisku powinni być już gotowi do gry w pełnym wymiarze. Jednak największym “wzmocnieniem” może okazać się powrót reprezentanta Hiszpanii Jose Luisa Gayi, który ma być do dyspozycji trenera w drugiej połowie października.

Przez 105 lat historii Valencia CF przeżywała wzloty i upadki, jednak w ostatnim czasie wciąż mamy zjazd w dół. Wyzwania finansowe i walka właściciela z całym światem rzuciły cień na wyniki drużyny na boisku. Klub, który niegdyś był synonimem sukcesu, stał się przykładem złego zarządzania i jest skazany na cierpienie.

Valencia z najwyższej klasy rozgrywkowej spadła tylko raz, w 1986 roku, i po jednym sezonie błyskawicznie do niej wróciła. Teraz jednak władze Che robią wiele aby pogrążyć klub, który tak bardzo zapadł w pamięci kibicom w całej Europie na przełomie lat 90. i 00. Kiedy od wielu lat stąpa się po kruchym lodzie, trzeba się liczyć z tym, że w końcu zaliczy się upadek. Valencia jest jednak tego typu marką, której taki upadek może paradoksalnie pomóc. Czasem trzeba dotknąć dna, żeby móc się porządnie odbić. Tak było choćby z Glasgow Rangers, czy z Juventusem Turyn. Oby Nietoperze odrodziły się, jak te dwie wielkie firmy, bo na Valencię w teraźniejszym wydaniu coraz trudniej patrzeć. 

WIĘCEJ O LA LIDZE:

Fot. Newspix

Kibic FC Barcelony od kiedy Koeman strzelał gola w finale Pucharu Mistrzów, a rodzice większości ekipy Weszło jeszcze się nawet nie znali. Fan Kobe Bryanta i grubego Ronaldo. W piłce jak i w pozostałych dziedzinach kocha lata 90. (Francja'98 na zawsze w serduszku). Ma urodziny tego dnia co Winston Bogarde, a to, że o tym wspomina, potwierdza słabość do Barcelony i lat 90. Ma też urodziny tego dnia co Deontay Wilder, co nie świadczy o niczym.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Komentarze

4 komentarze

Loading...