Reklama

Trela: Futbolowa gorączka w Lipsku. Mecz, po którym 8-latkowie zakochują się w futbolu

Michał Trela

Autor:Michał Trela

03 października 2024, 09:41 • 12 min czytania 4 komentarze

Powtarza się, zwykle prawdziwie, że po czasie nikt nie będzie pamiętał, w jakich okolicznościach doszło do jakiegoś wyniku. Ale są mecze, które wyłamują się z tej kategorii i każdemu, kto je oglądał, wystarczy hasło, słowo-wytrych, by znów przenieść się wspomnieniami do chłodnego październikowego wieczoru w Lipsku.

Trela: Futbolowa gorączka w Lipsku. Mecz, po którym 8-latkowie zakochują się w futbolu

W należącej do kanonu kibicowskich lektur książce „Futbolowa gorączka” Nick Hornby dzieli się przepisem na pamiętne piłkarskie widowisko. By mecz zasłużył na takie miano, musi być spełnione jak najwięcej z siedmiu kryteriów: gole, jak najwięcej goli, skandaliczne decyzje sędziowskie, hałaśliwy tłum, deszcz, błotnista nawierzchnia itp., zmarnowany rzut karny, czerwona kartka, jakiś rodzaj „haniebnego” incydentu. Trzymając się tej recepty, mecz RB Lipsk z Juventusem otarł się o perfekcję. Do ideału zabrakło rozegrania go na stadionie mocniej żyjącym meczem niż RB Arena w stolicy Saksonii, może odrobinę bardziej rzęsistego deszczu i tego, by Mattia Perin obronił rzut karny Benjamina Seski. Choć tu akurat nie bądźmy ortodoksyjni, bo wyjście Lipska na prowadzenie tylko podniosło dramaturgię.

Najpierw gole, jak najwięcej goli. Przyznajmy, akurat w tym meczu przyszły z zaskoczenia. „Kicker” zapowiadał to jako zderzenie dwóch najszczelniejszych murów obronnych Europy. Juventus w sześciu pierwszych kolejkach Serie A nie stracił bramki, co nie zdarzyło się mu nigdy wcześniej. W lidze włoskiej nie było takiego przypadku od czasów Milanu Fabio Capello przeszło trzydzieści lat temu. W bieżących rozgrywkach, a mamy już październik, drużyna Thiago Motty dała sobie strzelić tylko raz, w momencie, gdy nie miało to już żadnego znaczenia, w ostatniej akcji meczu pierwszej kolejki Ligi Mistrzów z PSV Eindhoven, przy wyniku 3:0. Byłego trenera Bolonii sprowadzano do Turynu w kolejnej w ostatnich latach próbie nadania Juventusowi bardziej ofensywnej, odważnej twarzy. Ale jego pierwsze tygodnie przypomniały, że wszędzie, gdzie pracuje, zaczyna od zbudowania solidności w obronie.

Juventus jest większy niż dziesięć plag egipskich. Nieprawdopodobna wygrana „Bianconerich” w Lipsku

O tegorocznym Lipsku można powiedzieć to samo. W czterech meczach ligowych z rzędu nie stracił gola. W ogóle w Bundeslidze tracił bramki tylko w jednym meczu, wygranym 3:2 wyjazdowym z Bayerem Leverkusen. W drużynie Marco Rosego zawodzili piłkarze ofensywni, Lois Openda miał już na koncie zmarnowanie rzutu karnego, Benjamin Sesko do minionego weekendu czekał na pierwsze gole w lidze, Xavi Simons był cieniem samego siebie z poprzednich rozgrywek, z czego wzięły się rozczarowujące remisy z Unionem Berlin czy FC St. Pauli. Ale solidności z tyłu nikt nie mógł Czerwonym Bykom odmówić. A gdy nawet ta zawiodła, jak w meczu z Augsburgiem, gdy Lutsharel Geertruida bezmyślnie sfaulował rywala w polu karnym, zawsze jest jeszcze Peter Gulacsi, który po kilku latach przypomniał sobie, jak bronić jedenastki.

Reklama

ZDERZENIE MURÓW OBRONNYCH EUROPY

Zakładanie, że akurat te drużyny wyprodukują pięć goli, było trudne. I gole, faktycznie, musiały sobie wyrywać z gardeł. Trudno tu mówić o ewidentnych prezentach. Pierwszy wydarzył się kilka sekund po ratującej przed stratą bramki interwencji Gulacsiego po instynktownym strzale Dusana Vlahovicia w stylu Filippo Inzaghiego czy Gerda Muellera. Ratunkowe wybicie Davida Rauma z pola karnego zamieniło się w asystę drugiego stopnia, Openda posłał piłkę na kilkadziesiąt metrów za linię obrony. Ale prawdziwy kunszt pokazał w tej akcji Sesko. Przy 195 centymetrach wzrostu potrafił miękko skleić piłkę nogą wysuniętą jak na logotypie Bundesligi. Miał na tyle koordynacji, by po takim zagraniu nie runąć, tylko natychmiast oddać strzał. Od poprzeczki, do siatki. Hornby nic o takich szczegółach nie wspominał, ale jestem pewien, że wyjątkowo lubi, gdy piłka przed wpadnięciem do bramki obije jeszcze jej obramowanie. Bo kto nie lubi.

A potem Juventus. Vlahoviciowi zarzuca się często, że jest emocjonalnie poza grą, wyłącza się, nie jest odpowiednio zaangażowany. Akurat tego wieczoru nie można było tego o nim powiedzieć. Choć nie miał gola na koncie, uczestniczył w wielu akcjach, schodził do rozegrania, stwarzał zagrożenie. Tuż po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy Nicolo Fagioli pięknie zagrał przez dwie linie do Westona McKenniego, który na jeden kontakt wypuścił sam na sam z bramkarzem Teuna Koopmeinersa, a Holender kropnął tylko w słupek, przedłużając oczekiwanie na swoje pierwsze trafienie w biało-czarnej koszulce, Vlahović pokazał wzorcową mowę ciała. Bez żadnego, tak częstego u nawet wysokiej klasy napastników (a może zwłaszcza u nich), narzekania, machania rękami, pokazywania, gdzie należało zagrać. Z mocnymi motywacyjnymi brawami w kierunku partnera. Nie trzeba było czytać z ruchu warg, żeby zrozumieć przekaz Serba: oby tak dalej, następna wpadnie.

I wpadła, tyle że jemu. Znów akcję napędził piękny tego dnia Fagioli, którego obecność w jedenastce wcale nie była oczywista. Rywala minął Francisco Conceicao, piłkarz, w którym łatwo się zakochać od pierwszego wejrzenia, mający tak rzadkie w dzisiejszym futbolu atuty. Kieszonkowy skrzydłowy, zadziorny, szukający dryblingu przy każdej okazji. Otworzył tym samym lewą stronę Andrei Cambiaso. A Vlahović wyrwał obronie Lipska tego gola. To nie tak, że Willi Orban jakoś szczególnie zaspał. Serb wypadł mu zza pleców na bliższym słupku jak wysokiej klasy napastnik. Jasne, że w kategoriach trenerskich, w których każdy gol pada po czyimś błędzie, Węgier popełnił błąd. Ale akurat w tym przypadku bardziej biła po oczach determinacja napastnika niż opieszałość obrońcy.

PLAGI EGIPSKIE

Akurat w momencie, gdy szala zaczęła się przechylać w stronę Juventusu, futbol postanowił kolejny raz zadrwić z turyńskiej drużyny. Hornby nazywał niecodzienny incydent, który musi się wydarzyć w niezapomnianym meczu „haniebnym”, ale z jego opisu wynika, że definicję ma szeroką. Nie musi się więc wydarzyć skandal, wystarczy po prostu dramat. A ten dział się od pierwszych minut. W pozornie błahym starciu z Opendą już na początku meczu kontuzji doznał Bremer, noszący tego dnia opaskę kapitańską i nie tylko tego dnia lider najszczelniejszej obrony Europy. Choć Motta rotował w ostatnich tygodniach składem, Brazylijczyka nie sadzał na ławce nawet na minutę. Podkreślano, że odkąd nie jeździ na zgrupowania reprezentacji, cieszy się świetną formą fizyczną. Jego łzy, gdy opuszczając murawę, trzymał się za kolano, musiały boleć nie tylko fanów Juventusu.

Dla trenera jego uraz może mieć dalsze konsekwencje. Ale na razie miał konsekwencje dla tego konkretnego wieczoru. Na boisko musiał wejść Federico Gatti, który w parze stoperów z Pierrem Kalulu, pozyskanym latem z Milanu, jeszcze nie grał. Uniwersalny Francuz szybko musiał się przesunąć z pozycji półprawego środkowego obrońcy na półlewego, co dla graczy prawonożnych zawsze jest mniej komfortowe. A na domiar złego chwilę później z urazem mięśniowym zszedł Nicolas Gonzalez, również znajdujący się w dobrej formie. Po dwunastu minutach trener Juventusu miał już wykorzystane dwa z trzech dostępnych okien na dokonywanie zmian.

Nie tylko z tego powodu turyńczycy mogli mieć poczucie, że w Saksonii wszystko sprzysięgło się przeciwko nim. Do wyrównania mogli doprowadzić już w 36. minucie, gdy spóźniony Castello Lukeba wyprostowaną nogą we własnym polu karnym trafił Vlahovicia, który natychmiast, bez wielkiego teatru, runął na ziemię. Sędziowie VAR przyglądali się tej sytuacji, ale nie przywołali arbitra głównego do monitora. Gdy machnął ręką, nakazując Gulacsiemu wykonać aut bramkowy, w internetowej relacji na żywo tradycyjnie zdawkowego „Kickera” pojawił się wpis: „Glueck fuer RB”. Tak, RB miało szczęście.

Reklama

SEKWENCJA DZIWNYCH ZDARZEŃ

Sekwencję przedziwnych zdarzeń z drugiej połowy uruchomił geniusz Simonsa, który prostopadłym podaniem przeciął obronę rywali, wypuszczając Opendę sam na sam z bramkarzem. Michele Di Gregorio, akurat w dniu, w którym jego poprzednika zaprezentowano w Barcelonie, spóźniony wyszedł poza pole karne i całym sobą starał się nie zatrzymać piłki ręką, kalkulując, że konsekwencje takiej interwencji dla niego i drużyny będą jeszcze w tej fazie meczu bardziej opłakane, gdy wyleci z boiska, niż gdy puści gola. Powtórki wykazały minimalny kontakt z rękawicą, muśnięcie, które jednak delikatnie zmieniło tor lotu piłki, być może utrudniając jej opanowanie Opendzie. Z decyzją o wykluczeniu trudno dyskutować, choć odnotujmy, że z boiska francuski sędzia Francois Letexier jej nie podjął, popełniając kolejny już tego dnia błąd tym razem naprawiony przez VAR.

Motta mógł sobie pogratulować dbałości o to, by na ławce rezerwowych mieć graczy zawsze gotowych do wejścia na boisko. Akurat rezerwowy bramkarz to ktoś, kto może bardziej niż inny zardzewieć, przywrzeć do ławki tak mocno, że wstawiony między słupki będzie czuł się dziwnie. Ale nowy trener Juventusu zadbał, by do tego nie doszło. Inaczej niż wielu kolegów po fachu, którzy, gdy drużyna nie traci bramek, nie chcą niczego zmieniać, by jej nie rozregulować, w weekendowym meczu z Genoą dał zagrać Matii Perinowi, sprawiając, że on także miał udział w bezbramkowej serii zespołu. I że teraz, w pośpiechu szykując się w Lipsku do wejścia na boisko, miał świeżo w pamięci swój ostatni występ, który zaliczył ledwie kilka dni wcześniej. Trzecie okienko na zmiany w tym meczu, trzecie wymuszone. Motta zorientował się w porę, o co w tym zamieszaniu nie było łatwo, że jeśli chce jeszcze kogoś wpuścić z ławki tego wieczoru, musi to zrobić teraz. Kolejnej okazji już by nie było. Wybrał więc Douglasa Luiza, by dać zespołowi trochę więcej spokoju, kontroli w środku pola z piłką przy nodze, wypychając środkowego pomocnika McKenniego na prawą obronę.

Ale chichot losu na tym się nie skończył. Pierwszy kontakt Douglasa, jedynego zawodnika, którego Motta tego wieczoru wpuścił, choć nie musiał, był jego zagraniem ręką, gdy trochę zasłaniając się przed mocnym strzałem Simonsa, ale jednak wyraźnie zagrodził piłce drogę w stronę bramki. To wciąż było daleko idące następstwo tamtego prostopadłego podania Holendra. Pierwszym kontaktem Perina z piłką stało się więc wyciągnięcie jej z siatki po pewnym strzale Seski. To była jego debiutancka jedenastka w barwach Lipska. Wcześniej strzelał Openda, ale sobie nie radził. Słoweniec tę odpowiedzialność brał na siebie w reprezentacji i w Red Bullu Salzburg, gdzie grał wcześniej. Dźwignął ją i tu, wpędzając Juventus w potężne tarapaty.

PROBLEMY LIPSKA JAK NA DŁONI

Klasowa drużyna w tym momencie urwałaby narrację, nie dopuszczając do niesamowitych wydarzeń, albo wykorzystując oszołomienie rywala, natychmiast idąc za ciosem po trzeciego gola, zamykającego spotkanie, albo zabierając osłabionej mentalnie i personalnie drużynie piłkę. Lipsk tego jednak nie potrafi. Mimo że pracujący od dwóch lat Rose legitymuje się najwyższą średnią punktów spośród wszystkich trenerów Lipska w Bundeslidze (a wśród jego poprzedników były takie znakomitości jak Julian Nagelsmann czy Ralf Rangnick, uhonorowany przed meczem przez miejscowych kibiców podobizną na oprawie), jest krytykowany za ubogość rozwiązań z piłką przy nodze, za zbudowanie zespołu jednowymiarowego, grającego typowy dla klubów tego koncernu futbol, ale nieumiejący zrobić kroku naprzód. W przeddzień meczu krytyka nadeszła z najmniej spodziewanej strony, czyli od Olivera Mintzlaffa, byłego prezesa klubu, dziś rządzącego całym Red Bullem, a więc szefa wszystkich szefów. Zaznaczał w rozmowie z „Kickerem”, że sama obecność w Lidze Mistrzów i regularne kończenie Bundesligi w najlepszej czwórce to za mało. Że oczekuje więcej. I przypominał, że w przeszłości, gdy otwierała się jakaś szansa, by coś zrobić, drużyna tego nie wykorzystywała.

Rose był na konferencji przed meczem z Juventusem konfrontowany z tymi uwagami. Odpowiadał tak, że znać było trenera z wieloletnim doświadczeniem. Żaden PR-owiec by się nie przyczepił. I jemu wymsknęło się jednak, że nie przypomina sobie żadnego momentu, w którym otworzyłaby się przed nim jakaś luka. Z Ligi Mistrzów odpadał raz z Manchesterem City, raz z Realem Madryt, późniejszymi triumfatorami. W pierwszym sezonie przejmował zespół mający już straty do ścisłej czołówki, ale zdobył Puchar Niemiec. W drugim rywalizował z Bayerem Leverkusen, który wykręcił absurdalne wyniki punktowe i całą stawkę odstawił o dwie długości. Dlaczego jednak dało się zbudować takie monstrum w klubie o budżecie niższym od Lipska, trenerowi, który pracuje tam krócej od niego, Rose nie wyjaśnił.

Kamery pokazały Mintzlaffa obecnego na trybunach, a rzeczywistość przyznała mu rację. Bo nawet jeśli Rose nie przypominał sobie zmarnowanych przez jego zespół szans, ten mecz pokazał, że Lipskowi brakuje odpowiednich narzędzi typowo piłkarskich, za co w pierwszej linii odpowiada trener. Większość spotkania RB spędził wycofany na własną połowę, oddając inicjatywę podobnie jak w Madrycie z Atletico, choć trener podkreślał, że oczekuje od zespołu pokazania odważniejszej twarzy. Gdy prowadziło i grało w osłabieniu, nadal pozwalało Juventusowi prowadzić grę. Nie dowiemy się jednak nigdy, jak potoczyłby się ten mecz, gdyby tak prostego błędu na własnej połowie nie popełnił akurat Simons. Taki technik jak on zgubił piłkę, a Vlahović porwał ją i idealnie strzelił z ponad dwudziestu metrów. Drużyna, która miała pełne prawo być w tamtym momencie mentalnie pogubiona, dostała od swojego napastnika mentalny zastrzyk. Tarczę niezłomności. Biegnąc do Vlahovicia z gratulacjami, wszyscy gracze Juve musieli się poczuć tego dnia niezniszczalni. Triumfujący Motta energicznie pokazywał palcem na głowę. Wszystko jest w niej. Nie takie cuda futbol widział.

JAK RODZI SIĘ ZESPÓŁ

Być może deficyty Lipska nie byłyby tego dnia tak widoczne, być może gospodarzom by się upiekły, gdyby akurat Openda nie miał pecha, gdyby dwa razy nie obił słupka. Ale to nie był do końca pech. Graczom Juve włączył się przy wyniku 2:2 heroizm. Na bohatera zaczął wyrastać Kalulu, co rusz popisującymi się ratunkowymi interwencjami, jak delikatny rykoszet zmieniający tor lotu piłki po strzale Opendy na słupek, które dla obrońcy są niemal jak strzelenie gola. Toteż celebrował je, jakby trafił do siatki. Zwyczajem, który wprowadzili przed laty właśnie w Juve Giorgio Chiellini, Andrea Barzagli i Leonardo Bonucci, obściskujący się i całujący po każdej udanej interwencji wraz z Gianluigim Buffonem, gracze Juventusu świętowali udane zagrania jak siatkarze po każdym punkcie. A my mogliśmy być świadkami jak dzieje się magia. Jak grupa ludzi z każdą minutą zamienia się w prawdziwy zespół. Perin wprowadzał spokój, każdą kolejną piłkę chwytając bez najmniejszego wysiłku. Tak, jakby okoliczności, w jakich pojawił się na boisku, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.

Remis 2:2 byłby w takich okolicznościach dobry dla Juventusu. Ale by mecz stał się mitem założycielskim nowego projektu, trzeba było czegoś więcej. Tego, by rezerwowy wprowadzony z konieczności na boisko został bohaterem. Conceicao dał dobry sygnał już w weekend, wchodząc z ławki w Genui i strzelając pierwszego gola w Serie A. W niektórych mediach był przymierzany do pierwszego składu na środę. Sposób, w jaki ograł Davida Rauma, przecież reprezentanta Niemiec, był dla niego wręcz upokarzający. Portugalczyk patrzył i ustawiał ciało tak, jakby miał ruszyć w stronę linii końcowej, by błyskawicznie zmienić kierunek i ruszyć w stronę bramki. Indywidualna akcja pokazująca coś więcej niż tylko zaangażowanie techniczne. To był artyzm. Wątłe ciało Portugalczyka z trudem podnosiło się, gdy przygniotło go z impetem kilkanaście znacznie cięższych i silniejszych kolegów z drużyny. Był bohaterem.

Mecze założycielskie ogłasza się stanowczo zbyt często, podczas gdy w rzeczywistości widać je dopiero z odpowiedniego dystansu. Być może okaże się to incydent. Być może już to, co się wydarzy w weekend przeciwko Cagliari, zdewaluuje wiktorię z Lipska. W futbolu czas płynie szybko. Ale, choć często powtarza się, że za kilka tygodni nikt nie będzie pamiętał, w jakich okolicznościach doszło do jakiegoś wyniku i zwykle jest to prawda, akurat ten mecz należy do zupełnie innej kategorii. Każdy, kto na nim był, albo chociaż go oglądał, czy to trzymając kciuki za Lipsk, czy za Juventus, nawet po wielu latach będzie potrzebował tylko jednego skojarzenia, słowa-wytrychu, by natychmiast znów odtworzyć go we wspomnieniach. Tak, jak Hornby odtwarza Limpara wpadającego na Gillespiego, gdy ona pyta go, czym będzie się zajmował w tym tygodniu.

WIĘCEJ NA WESZŁO: 

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

4 komentarze

Loading...