Kto przeżył z Bayernem traumę finału Ligi Mistrzów na Camp Nou w 1999 roku, tego nic gorszego już w futbolu nie spotka. A jednak Uli Hoeness to przegrany – 13 lat później domowy mecz o trofeum z Chelsea wskazuje jako najgorsze przeżycie w roli działacza monachijczyków. Bawarczycy przez kilka lat starali się o ponowną organizację najważniejszego spotkania w klubowej piłce, by wreszcie dopisać tej historii szczęśliwy koniec. Ale gdyby udało się to akurat w tym sezonie, trzeba by mówić o niespodziance.
350 dni. W lidze przez ponad dekadę absolutnie zdominowanej przez jedną drużynę, musi robić wrażenie, że Bayern Monachium aż tak długo nie był liderem. 30 września 2023, remisując 2:2 z RB Lipsk, drużyna Thomasa Tuchela dała się wyprzedzić Bayerowi Leverkusen i nie dogoniła go już do końca sezonu, tracąc po jedenastu latach hegemonii mistrzostwo Niemiec. Także na początku bieżących rozgrywek monachijczycy wygrywali na tyle skromnie, że to maluczkie FC Heidenheim wkraczało w miniony weekend na pierwszym miejscu. Dopiero zdemolowanie beniaminka z Kilonii pozwoliło Bawarczykom po blisko roku przywrócić światu równowagę i znów patrzeć z góry na krajowych rywali. Nikt inny w pierwszych trzech seriach gier nie zdołał uniknąć straty punktów. Vincent Kompany może w dobrym humorze szykować się na debiut w Lidze Mistrzów.
Bardzo rzadko zdarza się, by trener Bayernu debiutował w elitarnych rozgrywkach, dopiero prowadząc ten zespół. W ostatnich latach wręcz rzadko zdarzało się, by Bawarczycy zatrudniali trenerów, którzy tych rozgrywek już kiedyś nie wygrali. Na dziesięciu ostatnich poprzedników Belga, sześciu trafiało do Monachium, mając już w gablocie uszate trofeum. W XXI wieku jedynie Hansi Flick, Niko Kovac i Juergen Klinsmann trenerskie debiuty w Lidze Mistrzów zaliczali w Bayernie, przy czym ten pierwszy zatrudniany był w Monachium jako asystent, a potem tymczasowy trener. Przypadek Kompany’ego należy więc do absolutnych rzadkości w tym klubie. Choć Belg już 51 razy słuchał hymnu Ligi Mistrzów jako piłkarz, przeciwko Dinamu Zagrzeb usłyszy go we wtorek po raz pierwszy jako trener.
Bawarczycy doskonale wiedzieli jednak w lecie, kogo zatrudniają. Chcieli powiewu świeżości. Trenera, który z niektórymi zawodnikami jeszcze rywalizował. Dopiero zszedł z murawy i dobrze rozumie piłkarzy tego pokolenia. A przy tym ma już zebrane trenerskie doświadczenia. W eliminacjach europejskich pucharów uczestniczył w Anderlechcie, z Burnley zarówno awansował do Premier League, jak i z niej spadł. Muzyka odtwarzana z głośników podczas rozgrzewek przed treningami była pierwszym słyszalnym dla otoczenia sygnałem, że w Bayernie stosowane będą nowe środki. Ale dopiero mecze miały pokazać, co zamierza zmienić nowy trener, pozostający, jak wielu jego byłych zawodników, pod wpływem idei Pepa Guardioli.
Początek daleki od zachwytów
Mimo że Bayern przewodzi stawce, po pierwszych spotkaniach daleko było od zachwytów. W Wolfsburgu Bawarczycy stworzyli mnóstwo sytuacji, czyniąc z Kamila Grabary bohatera już przed przerwą (wylądował po tym meczu w 11 kolejki Kickera). W drugiej połowie pozwolili sobie jednak szybko strzelić dwa gole. Po raz kolejny dały o sobie znać problemy w obronie, bo stoperzy Kim Min-jae oraz Dayot Upamecano mają tendencję do popełniania łatwych pomyłek pod naciskiem rywala. Bayern wyszarpał zwycięstwo, ale o wpływie trenera trudno było po tym meczu wiele mówić.
Także po domowym debiucie z S.C. Freiburg nie było wrażenia, że piłkarze, uwolnieni od współpracy z Tuchelem, która niektórym z nich układała się średnio, pokazali inne oblicze. Bayern znów wygrał, ale po męczarniach, a pomeczową dyskusję zdominowały rozmowy o kontrowersyjnym rzucie karnym. Zaskakująco wyglądała w tym spotkaniu obsada prawej obrony, która… praktycznie nie istniała. Joshua Kimmich krążył swobodnie między środkiem defensywy, siłą rzeczy wypychając bliżej prawej strony Upamecano, środkiem pomocy, gdzie wspomagał Aleksandara Pavlovicia, a prawą obroną, gdzie z rzadka się pojawiał. Reprezentant Niemiec wyglądał w tym meczu bardziej jak libero, niż zawodnik, który ściśle trzyma się jednej pozycji.
To zresztą element coraz częściej oglądany w niemieckim futbolu. Tobias Escher, ekspert od spraw taktycznych, zwracał uwagę na YouTube’owym kanale „Bohndesliga”, że niemiecki futbol przeżywa aktualnie powrót gry jeden na jednego. Coraz więcej drużyn stara się poprzez indywidualne krycie utrudniać życie przeciwnikom. Bayern Kompany’ego, podobnie jak w zeszłym sezonie Bayer Leverkusen Xabiego Alonso i Stuttgart Sebastiana Hoenessa, odpowiada na to bardzo dużą wymiennością pozycji. Choć struktura taktyczna zwykle jest zachowana, poszczególni piłkarze krążą po różnych częściach boiska, wywołując dezorientację rywali. Sytuacji, w których przedmeczowe grafiki ze składami nijak będą się miały do rzeczywistego położenia zawodników na boisku, można się spodziewać częściej.
Dopiero mecz minionej kolejki z Holsteinem Kilonia (6:1) można uznawać za wyraźniejszy sygnał siły Bayernu. Wprawdzie to absolutny beniaminek, który przegrał także dwa wcześniejsze starcia ligowe i jest murowanym kandydatem do spadku, ale Bawarczycy w poprzednich sezonach miewali czasem problemy z rywalami ze znacznie niższego niż oni poziomu. Tym razem na północy Niemiec zaprezentowali się jak zespół z innej planety. Prowadzenie objęli już w 14. sekundzie. Niespełna kwadrans zajęło im strzelenie trzech goli. Do przerwy prowadzili czterema, a bramkarz rywali i tak był ich najlepszym zawodnikiem. Dopiero mniej więcej po pół godzinie zdjęli nogę z gazu, pozwalając przeciwnikom na honorowego gola, przy którym asystę zanotował Tymoteusz Puchacz, oraz na strzał w poprzeczkę także po dośrodkowaniu Polaka. Ostatecznie Harry Kane skończył spotkanie z hat trickiem oraz asystą, fantastycznie prezentował się Jamal Musiala, sygnał powrotu do formy wysłał Serge Gnabry, a udany debiut zaliczył Joao Palhinha. Ale wcale nie to było w występie Bawarczyków najbardziej imponujące.
Vincent Kompany jako szkoleniowiec Bayernu Monachium zadebiutuje w Lidze Mistrzów w roli trenera.
Imponująca gra bez piłki
To oczywiste, że klasa rywala nie pozwala przykładać zbyt dużej wagi do wyniku. Nawet grając o połowę słabiej, Bayern pewnie nie miałby problemów, by z Kilonii wywieźć komplet punktów. Znacznie ważniejsze było, jak poważnie podeszli monachijczycy do przeciwnika, którego mogliby lekceważyć. Z jakim zapałem pracowali bez piłki. Jak w zarodku dusili wszelkie zalążki akcji Holsteinu. To właśnie za grę bez piłki, a nie za techniczne popisy i indywidualne umiejętności, piłkarzom Bayernu należało się najwięcej pochwał. A to już aspekt, który może być efektem zmiany trenera. Należy rzecz jasna poczekać, czy potwierdzi się to w kolejnych spotkaniach, czy także silniejszym rywalom Bawarczycy będą w stanie tak szybko kraść piłkę, ale kierunek wydaje się wyraźny. Pasja w odbiorze piłki ma być u ofensywnych magików Bayernu nie mniejsza niż gdy prują po kolejnego gola.
To jednak wydają się na razie zbyt kruche podstawy, by o Bayernie mówić jako o faworycie rozpoczynającej się Ligi Mistrzów. Jasne, że to klub, który nie bez powodu wymienia się niejako z urzędu jako jednego z pretendentów. Wszak nawet w poprzednim, kryzysowym sezonie, zakończonym bez żadnego trofeum, Bawarczycy doszli do półfinału i do ostatnich minut prowadzili na Santiago Bernabeu z późniejszym triumfatorem. Nie potrzeba więc cudu, epokowej pracy trenera, by wznieść ten zespół na poziom okolic najlepszej czwórki rozgrywek. Według Opta Power Ranking monachijczycy nawet dziś, po najgorszym sezonie od lat, są ósmą wśród najsilniejszych drużyn Europy. A że w fazie pucharowej nie każdy gra z każdym, część mocarzy wpadnie na siebie, wzajemnie się wykluczając i Bayern znów może zajść daleko. Nie można więc Bayernu już dziś definitywnie skreślać. Ale wydaje się, że wiele jego problemów nie zostało do końca rozwiązanych. I samo wymienienie trenera z jednego dobrego fachowca na potencjalnie dobrego fachowca niekoniecznie je rozwiąże.
O tym, że Bayern reaguje ostatnio z opóźnieniem, najlepiej świadczą historie z ostatnich okienek transferowych. Po sprzedaży Roberta Lewandowskiego Julian Nagelsmann został bez środkowego napastnika w kadrze. Sprowadzono go dopiero, gdy Nagelsmanna już nie było w klubie. Thomas Tuchel tego problemu więc nie miał. Wyraźnie zgłaszał jednak potrzebę kupienia wysokiej klasy defensywnego pomocnika. Nie doczekał go jednak, w związku z czym z rezerw wyciągnął Aleksandara Pavlovicia, doprowadzając go do reprezentacji Niemiec. Szefowie Bayernu, już po zwolnieniu Tuchela jego spostrzeżenie uznali jednak za słuszne i zapłacili ponad 50 milionów euro za 29-letniego Joao Palhinhę. Nowy trener za bardziej wartościowego uznaje jednak wykreowanego przez poprzednika wychowanka i gdyby dziś miał wystawić absolutnie galowy skład, dla nowego nabytku nie znalazłoby się miejsce.
Bayern najpierw zwalnia trenerów, a potem daje ich następcom narzędzia chciane jeszcze przez poprzedników.
Niejasny status Kimmicha
Status reprezentanta Portugalii nie jest na początku sezonu jedynym tematem dyskusji wokół Bayernu. Niejasne jest wciąż, jak Kompany będzie zamierzał wykorzystywać Kimmicha, przez Nagelsmanna wystawianego w reprezentacji Niemiec na prawej obronie, a w Bayernie krążącego między tymi pozycjami. W Kilonii zagrał ewidentnie w środku pomocy, bo na jego drugiej potencjalnej pozycji występował Sascha Boey. Holender jednak doznał kontuzji i wypada z gry na dwa miesiące. Nie ma także wciąż Josipa Stanisicia, wracającego z wypożyczenia do Leverkusen, ani Hirokiego Ito, wszechstronnego obrońcy kupionego ze Stuttgartu. Gdyby wszyscy byli dostępni, być może łatwiej byłoby trenerowi określić się w kwestii pomysłu na danego zawodnika. Aktualnie jednak, już na początku sezonu, Kompany musi pomysł uzależniać od sytuacji zdrowotnej w drużynie.
Znaków zapytania jest jednak więcej. W Kilonii pierwszego gola w barwach Bayernu strzelił nowy skrzydłowy Michael Olise, który w trakcie niedawnej przerwy na mecze reprezentacji zadebiutował w reprezentacji Francji. Jego wejście do drużyny wygląda obiecująco. Już jednak w przypadku pozostałych zawodników grających w ofensywie na bokach nie ma jasności, jak dalej potoczą się ich losy. Kingsleya Comana niemal do samego końca okna transferowego wręcz wypychano z klubu, licząc, że uda się go sprzedać do Anglii albo Arabii Saudyjskiej. Ostatecznie jednak został i z Holsteinem grał w podstawowym składzie. Gnabry, po rozczarowującym poprzednim sezonie, w którym miał sporo kontuzji i strzelił tylko pięć goli oraz zaliczył dwie asysty we wszystkich rozgrywkach, w efekcie nie łapiąc się do kadry na mistrzostwa Europy, też był kandydatem, by zejść z listy płac. Udany początek obecnego sezonu – gol i trzy asysty na wszystkich frontach – przypomina jednak, że to na ogół zawodnik bardzo wydajny. Odcinając poprzedni sezon, w każdym z poprzednich siedmiu strzelał w Bundeslidze przynajmniej dziesięć goli, nie będąc przecież napastnikiem. Być może więc, zamiast myśleć o jego wypchnięciu, trzeba się skupić na odbudowaniu go.
O ile w przypadku Gnabry’ego można sobie to jeszcze wyobrazić, na znacznie większym zakręcie bawarskiego etapu kariery znalazł się Leon Goretzka, jeszcze do niedawna współtworzący z Kimmichem środek pola w Bayernie i reprezentacji. Obecnie nie ma żadnych szans na grę. W Kilonii nawet nie załapał się do kadry meczowej, mimo nieobecności kilku piłkarzy. W trzech pierwszych kolejkach dostał od Kompany’ego ledwie minutę z S.C. Freiburg, gdy wszedł na zmianę taktyczną. Jeśli w ogóle pojawia się gdzieś na boisku, to łatając dziury na środku obrony. O granie w roli ósemki będzie mu bardzo trudno. A przecież mowa o piłkarzu, któremu obowiązujący jeszcze przez dwa lata kontrakt gwarantuje 17 milionów euro rocznie, co czyni go praktycznie niesprzedawalnym. Nawet gdyby sportowa ambicja 29-latka skłoniłaby go do zejścia z zarobków o połowę, wciąż niewiele klubów byłaby w stanie mu to zagwarantować. To przedziwny rozwój wypadków, bo przecież jeszcze w poprzednim sezonie wychowanek Bochum uzbierał w lidze ponad dwa tysiące minut. Teraz chyba jedynie wąska kadra Bayernu mogłaby zmienić jego status. Kompany wprawdzie wypowiada się o nim umiarkowanie ciepło, ale jego decyzje tego na razie nie potwierdzają.
Leon Goretzka jest skończony w Bayernie, ale 17 mln euro rocznie umila mu czas spędzany na trybunach.
Musiala jako nowy Müller
Kontrakt do 2026 roku ma także Jamal Musiala, ale akurat tę umowę Bayern pragnąłby jak najszybciej przedłużyć. Herbert Hainer, prezydent klubu, stwierdził ostatnio, że widzi 21-latka jako nowego Thomasa Müllera. Nie miał na myśli tylko pozycji na boisku, bo obaj rywalizują o miejsce za plecami Kane’a, ale przede wszystkim rolę, jaką ma odgrywać w klubie. Czyli piłkarza, który spędzi w Monachium całą karierę, będzie twarzą zespołu i lubianą postacią, z którą identyfikują się kibice. Reprezentanta Niemiec próbował wprawdzie podgryzać ostatnio w mediach Dietmar Hamann, były piłkarz Liverpoolu a obecnie dość kontrowersyjny ekspert, który wytykał mu egoistyczną grę i sugerował, że gdyby mógł go wymienić na Floriana Wirtza z Bayeru Leverkusen, nie wahałby się ani chwili. Musiala odpowiedział w najlepszy możliwy sposób, grając w Kilonii wręcz zjawiskowo. Przedłużenie jego kontraktu to dla Maksa Eberla i Christophera Freunda, zawiadujących pionem sportowym Bayernu, priorytet.
W ostatnich tygodniach obaj nie byli przesadnie chwaleni, bo przebudowa kadrowa, którą zapowiadano, okazała się znacznie skromniejsza niż zamierzano. Jak rok wcześniej Bayern do końca walczył bezskutecznie o kupienie Palhinii z Fulham, co udało się dopiero tego lata, tak teraz nie udało mu się doprowadzić do szczęśliwego finiszu pozyskania Jonathana Taha z Bayeru. A że sprzedano w lecie do Manchesteru United Mathijsa De Ligta, prawdopodobnie najpewniejszego, choć też niebezbłędnego, stopera Bayernu w ostatnich latach, środek obrony wciąż nie wydaje się optymalnie obsadzony, jak na drużynę marzącą o wygraniu Ligi Mistrzów. W roli lidera defensywy szefowie klubu widzą Upamecano, bo Kim nie jest na razie w stanie nawiązać do występów z mistrzowskiego sezonu w Napoli. Wciąż jednak mowa o ledwie dwóch stoperach, zabezpieczanych aktualnie tylko przez Erica Diera, solidnego i wszechstronnego, ale niebędącego zawodnikiem światowej klasy. Ze zdrowymi Ito i Stanisiciem wybór w obronie będzie większy. Jakościowo jednak wciąż nie będzie to wyglądać na miarę klubu takiego jak Bayern.
Właściwie gdzie nie spojrzeć, Bawarczycy mają do rozwiązania jakiś dylemat. Lada moment będą musieli zdecydować, co zrobić z wygasającą w czerwcu umową Thomasa Müllera, który właśnie wyprzedził Seppa Maiera i został zawodnikiem z największą liczbą występów w historii Bayernu (aktualnie 711). Uczcił to strzeleniem gola w siedemnastym kolejnym sezonie Bundesligi, co też jest wyrównaniem rekordu. Równolegle będą rozmawiać z 38-letnim kapitanem Manuelem Neuerem, który też ma umowę tylko do końca sezonu. I z Leroyem Sane, który u nowego trenera z powodu problemów zdrowotnych jeszcze nie zadebiutował, a kontraktem pozostaje związany tylko do 30 czerwca. Jeśli każda z tych osób jest w niemieckiej piłce wielką postacią i wszelkie rozmowy oraz decyzje podjęte w ich sprawie będą szeroko komentowane w tamtejszych mediach, szykują się miesiące, w których o Bayernie znów będzie się mówić w kontekście pozaboiskowym. Na przedmeczowe konferencje prasowe już zaczął przychodzić oprócz trenera także Eberl, by z Kompany’ego zdjąć obowiązek odnoszenia się do kwestii transferowych i kontraktowych. A przecież umowy pod koniec tego sezonu wygasają także Kimmichowi czy Alphonso Daviesowi. W przypadku Bayernu koniec okna transferowego wcale nie oznacza więc końca dyskusji o przyszłości wielu zawodników w zespole.
Wyjątkowy sezon Ligi Mistrzów
A przecież startujący sezon Ligi Mistrzów będzie dla Bayernu absolutnie wyjątkowy. Jej finał po raz drugi w historii odbędzie się na Allianz Arenie. Mimo że już czwarty raz rozstrzygnięcie tych rozgrywek zapadnie w Monachium (w 1993 i 1997 grano na Stadionie Olimpijskim, który wtedy był domem Bayernu), piłkarzom Die Roten jeszcze nigdy nie udało się ich wygrać przed własną publicznością. W stolicy Bawarii cieszyły się Olympique Marsylia, Borussia Dortmund i Chelsea. Bayern świętował z kolei w Brukseli, Paryżu, Glasgow, Mediolanie, Londynie i Lizbonie. Przegrany domowy finał z Chelsea w 2012 roku Uli Hoeness jeszcze po latach uznawał za największą życiową porażkę i niedokończoną historię, którą chciałby jeszcze dopisać. Dlatego Bayern ubiegał się w ostatnich latach o organizację finału. Pierwotnie miało do tego dojść już w 2022 roku, ale pandemia zamieszała w kalendarzu UEFA. Organizację tamtego meczu dostał więc najpierw Sankt Petersburg, a po inwazji Rosji na Ukrainę, Paryż. Na swoją kolei Monachium musi czekać do przyszłego roku. Dla Bayernu o tyle dobrze, że po fakcie wiadomo, że nie miał w poprzednich latach drużyn zdolnych awansować do finału. Że w 2025 roku będzie miał, można przynajmniej się łudzić. Choć z dzisiejszej perspektywy trzeba by to uznać za niespodziankę.
Monachijski gigant wciąż jest w rozkroku między zakończonymi blisko półtora roku temu rządami Olivera Kahna i Hasana Salihamidzicia, a czasem, w którym za sznurki w dziale sportowym pociąga obecna ekipa. Freund pracuje w klubie raptem od roku, Eberl funkcję objął ledwie sześć miesięcy temu. Obaj odziedziczyli po poprzednikach kilka suto opłacanych kontraktów, które trudno dziś sportowo uzasadnić, i wiele pootwieranych negocjacyjnych frontów. Sytuacja sprzed kilku lat, w której Bayern wszystko ma poukładane i zaplanowane na kilka sezonów do przodu, a w trakcie danych rozgrywek prowadzi burzliwe rozmowy z jednym, czy maksymalnie dwoma ważnymi piłkarzami, to już przeszłość. Zarówno na boisku, jak i w gabinetach sporo wciąż pozostaje do poukładania.
Tylko od tempa, w jakim nowych ról będą się uczyć trener Kompany i działacze Eberl oraz Freund, zależy, jak szybko Bayern będzie można dołączać do wagi ciężkiej Ligi Mistrzów nie tylko z urzędu, ale i z racji na realną siłę kadry. Już w pierwszej fazie, jeszcze tej jesieni, klub czeka kilka hitowych starć – z Barceloną, Paris Saint-Germain, Aston Villą czy Benficą. W poprzednich latach, przy starym systemie, Bawarczycy jesienią byli w Lidze Mistrzów przyzwyczajeni do odpoczywania. Ostatni raz jesienny mecz w tych rozgrywkach przegrali siedem lat temu. Teraz już w najbliższych tygodniach czekają ich testy, które powiedzą, czy życiowe marzenie Ulego Hoenessa jest w ogóle możliwe do spełnienia.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Liverpool kontra Milan. Wspomnienie meczu wszechczasów na otwarcie nowej Ligi Mistrzów
- Sukces na glinianych nogach. Rok temu baraże, dziś Stuttgart wraca do Ligi Mistrzów
Fot. Newspix