Reklama

Trela: Wiara w treningi. Co początki Frederiksena mówią o Lechu Poznań

Michał Trela

Autor:Michał Trela

12 września 2024, 14:16 • 12 min czytania 43 komentarzy

Drużyna wyszydzana jako „syte koty”. Klub sprzedający ważnych piłkarzy już w trakcie sezonu. Transfery przychodzące, które w większości nie robią na nikim wrażenia. Jeśli zespół budowany w takich okolicznościach zaczyna rozgrywki najlepiej od 30 lat, trener musiał dobrze wykonać swoją pracę. I paradoksalnie: niczego więcej nie trzeba, by Lecha znów uważać za poważnego kandydata do sukcesów w Polsce.

Trela: Wiara w treningi. Co początki Frederiksena mówią o Lechu Poznań

Przynajmniej od ćwierć wieku w dyskusjach o problemach Ekstraklasy zawsze musi w końcu paść fraza o braku cierpliwości prezesów wobec trenerów. A jedną z jej niedocenianych przyczyn jest nieumiejętność trzeźwego ustalenia punktu odniesienia. Racjonalnego zawieszenia sobie poprzeczki. Ustalenia, bez koloryzowania, ale też bez malowania rzeczywistości w czarnych barwach, jaki jest potencjał danego zespołu i przypominanie sobie o tych szacunkach niezależnie od tego, co w danym sezonie się wydarzy. Kto przed sezonem określi własny potencjał na miejsca 9-12, nie będzie zwalniał trenera, który po dobrych rozgrywkach ostatecznie przegra walkę o europejskie puchary. Kto nastawi się na walkę o utrzymanie, łatwiej przyjmie, że mogą mu się przytrafić trzy porażki z rzędu. I raczej nie zwariuje, gdy wygra akurat cztery kolejne mecze, ale od pułapu 40 punktów będzie jeszcze daleko.

W tak wyrównanej lidze właściwie oszacowany punkt odniesienia, na co naprawdę stać mój zespół, to klucz do zachowania jakiejkolwiek ciągłości. Bez tego następuje miotanie się od ściany do ściany. Trenera, który wygrał cztery mecze z rzędu, chwilę później się zwalnia, gdy akurat drużyna wpadnie w dołek, bo za miarę potencjału uznaje się jej najlepszy, absolutnie szczytowy moment. I w drugą stronę, wynosi się pod niebiosa kogoś, kto zwyczajnie wrócił do średniej po krótkotrwałym dołku drużyny o znacznie wyższym potencjale. Lech Poznań wywołał w zeszłym sezonie tak masową frustrację nie dlatego, że nisko skończył sezon – piąte miejsce to wynik grubo poniżej oczekiwań, ale w ostatnich dziesięciu latach Kolejorz kończył jeszcze niżej aż trzykrotnie – ale dlatego, że ta grupa chwilę wcześniej ujawniła się z potencjałem, który bił po oczach. Czasem o niektórych nie wiadomo, na co byłoby ich stać w najlepszym dniu. Lech takie kolektywne najlepsze dni pokazał całej Polsce. Jego punkt odniesienia, całkiem słusznie, zawisł bardzo wysoko.

Wiosną 2023 roku poznaniacy rozegrali wiele dobrych spotkań, o których będzie się pamiętać latami. Ale być może największą demonstracją siły było to, co zrobili w Kielcach w przedostatniej kolejce sezonu, na dobrą sprawę o nic już nie walcząc. Oczywiście, podium to prestiżowa sprawa, dająca klubowi większy zastrzyk gotówki i jego ostateczna utrata na rzecz Lecha została w Szczecinie mocno odchorowana. Ale akurat w przypadku klubu z Wielkopolski, ustępującego wówczas mistrza Polski, nie zmieniało to aż tak drastycznie oceny rozgrywek. Kolejorz zbudował sobie pomnik, utrzymując się w europejskich pucharach do kwietnia. Miał już zapewnioną grę międzynarodową także w kolejnym sezonie. Przyjeżdżał do Korony, rozgrywającej fantastyczną wiosnę i zwłaszcza u siebie groźnej dla każdego. Do tego mającej nóż na gardle, bo mimo świetnych wyników w rundzie rewanżowej, wciąż niepewnej utrzymania. Różnica w motywacji miała pełne prawo być wyraźna na korzyść gospodarzy. A trener John Van Den Brom miał nawet gotową wymówkę w postaci nieobecności Mikaela Ishaka, który zaczynał już wtedy zmagać się z długotrwałymi problemami zdrowotnymi.

KIELCE 23 JAKO PUNKT ODNIESIENIA

Reklama

W tamten piątkowy majowy wieczór Lech zadał jednak kłam niemieckiemu powiedzeniu „Mentalitaet schlaegt Qualitaet” (Mentalność wygrywa z jakością). Jeśli różnica poziomu umiejętności jest wystarczająco wysoka, mentalność w niczym nie pomoże. Goście zaprezentowali się jak drużyna z lepszego świata. Zagrali jak ćwierćfinalista europejskich pucharów z zespołem walczącym o utrzymanie. To niby nic dziwnego, a jednak w polskiej lidze, w której wszystko jest zawsze możliwe, uderzało po oczach, jak bez wysiłku Lech udowadniał swoją wyższość. 3:0 było najniższym wymiarem kary. Kamil Kuzera, trener gospodarzy, nie szukał wymówek. „Lech był poza naszym zasięgiem. Oglądałem kilka wcześniejszych ich spotkań i nie grali w aż tak dobry sposób”. W kuluarach używał porównania do starcia z Manchesterem City, który kilkanaście dni później miał po raz pierwszy wygrać Ligę Mistrzów.

Raków miał już wtedy mistrzostwo, Legia Kosty Runjaicia spektakularnie się odbudowała, ale Lech grający w taki sposób wydawał się nie do zatrzymania. Pod względem czystych umiejętności piłkarskich miał najlepszą kadrę w Polsce. Skupiwszy się w pełni na lidze, pokazał, na co go stać, gdy między meczami odpoczywa siedem dni. Kiedy więc w lecie sensacyjnie odpadł z europejskich pucharów ze Spartakiem Trnawa, podczas gdy Raków i Legia przebrnęły eliminacje, Kolejorz naturalnie urósł na faworyta do tytułu. Takich występów, jak w Kielcach, można było oczekiwać tydzień w tydzień.

Przecież tu nie chodziło, jak często bywa, o chwalenie za szczęśliwą wygraną, pragmatyzm, za mecz, który mógł się potoczyć w różne strony, a narrację dorabia się po fakcie, znając już wynik. Nie chodzi w ogóle o chwalenie za wygraną z Koroną Kielce. To był czysty pokaz umiejętności, po którym trener walczącego o utrzymanie rywala nie mógł mieć do zespołu żadnych pretensji. Mógł usiąść i podziwiać. To dlatego, że występ taki jak w Kielcach już się tej drużynie w kolejnym sezonie nie zdarzył, na Lecha spadło tyle krytyki. Ludzie widzieli, na co stać tych ludzi. I nie wiedzieli, dlaczego kompletnie nie potrafią tego pokazać. Najpierw złość wylała się na jednego trenera, potem na drugiego, na końcu oberwali piłkarze ochrzczeni jako „syte koty”.

SOLIDNOŚĆ TO JUŻ DUŻO

Co jednak mało w poprzednim sezonie wybrzmiewało, czego nikt nie chciał wówczas ani mówić, ani słuchać, to, że ten beznadziejny zeszłoroczny Lech skończył ligę ledwie dziesięć punktów za mistrzem — ledwie, bo poprzedni naprawdę słaby sezon Lecha, ten schyłkowego Dariusza Żurawia, skończył się 27 punktami za liderem, przy mniejszej liczbie kolejek — i sześć za strefą pucharową. Że na trzy kolejki przed końcem był na podium, z czterema punktami straty do lidera, a z marzeniami o Europie pożegnał się raptem na tydzień przed końcem rozgrywek. Lech sytych kotów, który mecz ostatniej kolejki rozgrywał przy akompaniamencie „Pedro, Pedro”. Oczywiście, że tak niewielki dystans do czołówki tak słabo dysponowanej drużyny fatalnie świadczył o poziomie zeszłorocznej walki o mistrzostwo. Ale jednocześnie mógł być dla Lecha powodem do optymizmu. Skoro popełniwszy wszystkie możliwe błędy, zespół wciąż miał kontakt ze ścisłą czołówką, być może nie musiał robić aż tak wiele, by ponownie do niej należeć. A wręcz jej przewodzić.

Reklama

W tym kontekście powszechnie uznawane za zaskakujące liderowanie Lecha po pierwszym etapie rozgrywek być może wcale nie powinno aż tak szokować. Jeśli można było zakładać, że dla Legii i Jagiellonii lato będzie bardzo trudne z powodu wyzwań europejskich i obie drużyny gdzieś punkty pogubią, na naturalnych kandydatów, by przewodzić lidze w połowie września, powinny wyrastać Raków Częstochowa i właśnie Lech. Wprawdzie zatrudnienie Nielsa Frederiksena nie wywołało fali entuzjazmu, jaki pojawił się w Częstochowie po powrocie Marka Papszuna, ale być może wcale nie musiało. Całkiem prawdopodobne, że Lech nie potrzebował cudotwórcy, a po prostu zwyczajnego, solidnego trenera. Zbyt długa smycz schyłkowego Johna Van Den Broma, groteskowe intermezzo Mariusza Rumaka. Niewykluczone, że Duńczyk na takim tle miał do nowego klubu najłatwiejsze wejście z możliwych. Być może nawet jego zaskoczyło, jak niewiele musiał zrobić, by w pełni zasłużenie sięgnąć po nagrodę dla Trenera Sierpnia w Ekstraklasie.

Rzut oka na skład z tamtego meczu z Koroną może sugerować, że Kolejorz dość niepostrzeżenie przeszedł w ciągu tych kilkunastu miesięcy rewolucję kadrową. Tylko czterech graczy z ówczesnej podstawowej jedenastki do dziś jest w klubie, z tym że Filip Dagerstal czysto teoretycznie, bo ostatni występ zaliczył przeszło dziesięć miesięcy temu, Filip Bednarek zaś został zdegradowany do roli żelaznego rezerwowego i w tym roku zagrał tylko raz. Jedynie więc Radosław Murawski i Joel Pereira nadal decydują o tym, jak wygląda gra Kolejorza. Poszerzenie grona o rezerwowych z tamtego meczu nie zmienia drastycznie sytuacji. Czterech z pięciu zawodników, którzy wtedy weszli z ławki, nie ma dziś w kadrze Lecha. Ostał się jedynie Adriel Ba Loua, lecz jego status niespecjalnie się zmienił.

EWLUCJA KADROWA

Mimo wszystko jednak, jeśli chodzi o stabilność kadry, Lech plasuje się w górnej połowie ekstraklasowej stawki. A zamiast rewolucji, można mówić o stopniowo następującej ewolucji. Przecież Bartosz Mrozek, Antoni Kozubal czy Michał Gurgul, dziś członkowie podstawowej jedenastki, już wtedy jako wychowankowie byli w dłuższej perspektywie szykowani, by kiedyś grać w pierwszej drużynie Lecha. Antonio Milić, Mikael Ishak i Afonso Sousa w tamtym akurat meczu nie zagrali, ale w klubie już wówczas byli. Ich status się zmieniał, niektórzy młodzi piłkarze wracali z wypożyczeni, stopniowo wygrywając rywalizację z odchodzącymi, ale patrząc czysto teoretycznie, już wówczas, w maju 2023, Lech mógłby wystawić jedenastkę złożoną w większości z piłkarzy, którzy i dziś decydują o jego sile.

Z jedenastki, która zagrała w poprzedniej kolejce w Mielcu, tylko Alex Douglas, Daniel Hakans i Dino Hotić nie mieli już wówczas, w maju 23, podpisanego kontraktu z Lechem. Pułap oczekiwań dla tej grupy ludzi wciąż można zawieszać mniej więcej tak wysoko, jak wówczas określiła go w Kielcach. Przy braku kontuzji, odpowiedniej formie liderów, graniu w tygodniowych interwałach, nie ma żadnego powodu, by porównywać obecnego Lecha do tego z wiosny, który obrywał bezdyskusyjnie od Puszczy Niepołomice i Ruchu Chorzów. Poprzeczka musi być znacznie wyżej. Na razie więc Lech nie zrobił niczego niesamowitego, lecz jedynie przywrócił normalność. Wrócił do przestrzegania własnych standardów.

W żadnym stopniu nie ma to jednak umniejszać ani pracy trenera Frederiksena, ani wysiłkom zawodników. Wręcz przeciwnie: standardy i oczekiwania to przywilej. Bo sugerują, że dana drużyna nie jest traktowana jak przypadkowa grupa ludzi, tylko zespół, po którym można spodziewać się powtarzalności. Nastroje w Poznaniu mają tendencję, by szybować od jednej skrajności do drugiej. Poprzedni sezon mistrzowski zaczynał się od bojkotu, co budzi skojarzenia z obecnym. Lech zanotował jednak najlepsze wejście w sezon od 30 lat, co tym bardziej każe docenić jego dorobek, bo przecież w tym czasie wygrywał już ligę. Jeśli prawdą jest zgrabne powiedzonko przypisywane Pepowi Guardioli, że mistrzostwo zdobywa się w ostatnich ośmiu kolejkach, a przegrywa w pierwszych ośmiu, Kolejorz już zrobił jedną ważną rzecz: nie przegrał sezonu na starcie. Sprawił, że znów wszystko jest możliwe.

POWRÓT WYSOKICH STANDARDÓW

Lech po mistrzostwo sięgał w ostatnich kilkunastu latach stanowczo zbyt rzadko w stosunku do potencjału. Co więcej, zaczęło mu się przypisywać istnienie niebezpiecznego genu przegrywania, niedoprowadzania spraw do szczęśliwego końca. Niebezpiecznego, bo w wielu klubach nim naznaczonym działającym jako samospełniająca się przepowiednia. Teraz jest więc idealny moment, by wziąć przykład z zachowującego się jak stereotypowy Skandynaw trenera Lecha i traktować to, co się dzieje, jako doskonale naturalną kolej rzeczy. Bez emocji. Ot, solidny trener wziął w obroty jedną z najlepszych i najdroższych kadr w Polsce, doprowadzając ją do ścisłej czołówki tabeli. Na dobrą sprawę nie ma niczego niezwykłego w tym, że grający tylko na jednym froncie Lech jest na szczycie. A przynajmniej nie powinno to być zaskakujące. Jest za to chwalony głównie dlatego, że poprzednie lata, a zwłaszcza miesiące doprowadziły do drastycznego obniżenia standardów i oczekiwań. Teraz natomiast świat znów kręci się zwyczajnym rytmem. Lech regularnie wygrywa, Lech gra dobrze, Lech jest liderem, po piątku następuje sobota.

Najbardziej tego rodzaju chłodne podejście, oswojenie z rolą faworyta, w tej początkowej fazie sezonu objawiło się w Mielcu. Teoretycznie nijak występ Kolejorza w ostatnim spotkaniu przed przerwą na kadrę miał się do spektaklu, jaki zgotowali przy Bułgarskiej gracze Lecha tydzień wcześniej w starciu z Pogonią. To, jak zagrali przeciwko Portowcom, zdecydowanie nawiązywało do pokazu siły w Kielcach. „Typowy Lech” po takim spotkaniu, za które przez tydzień był zewsząd zasypywany zasłużonymi pochwałami, pojechałby jednak do Mielca i przegrał albo przynajmniej zremisował, błyskawicznie spuszczając powietrze z szybko pompującego się kibicowskiego balona. Tegoroczny Lech faktycznie zagrał zupełnie inaczej niż z Pogonią, ale wygrał nie mniej przekonująco. Indywidualny błysk przy rzucie wolnym, chwilę później dołożenie drugiego gola po wysokim pressingu, a potem spokojne kontrolowanie wydarzeń poprzez zabranie rywalowi piłki i niedanie mu kompletnie żadnej nadziei. Gotowanie na małym ogniu. By znów posłużyć się piękną niemiecką frazą, „Arbeitssieg”. „Triumf pracy”. Wygrana bez błysku i fajerwerków, o której nikt nie będzie pamiętał. Trzy punkty i do gabloty. Coś, czego notorycznie rozchwianemu emocjonalnie Lechowi tak często brakowało.

Inaczej niż w przypadku Lecha Van Den Broma, najbardziej imponujący nie jest na razie poszczególny występ, jeden mecz, a powtarzalność. Prezentowanie tydzień w tydzień podobnych atutów. U siebie: pewne ogranie Górnika Zabrze, rozbicie Lechii i Pogoni. Na wyjeździe, nawet jeśli wyniki sugerują grę w kratkę, też widać raczej tę samą drużynę. Wygrane w Mielcu, w Lubinie, remis w Częstochowie, gdzie na razie Raków nie zachwyca, ale mimo wszystko punkt tam można traktować jako zdobycz i raptem jedna przegrana w Łodzi. Paradoksalnie jednak gorzej Lech zaprezentował się chyba w zremisowanym meczu w Częstochowie niż przegranym z Widzewem, gdzie po fatalnym początku poznaniacy zagrali przynajmniej przyzwoicie. Może miotać się od ściany do ściany publika, ale Lech tego nie robi. Tydzień w tydzień prezentuje niewzruszoną twarz jego trenera, z której nie da się wyczytać, czy jego drużynie idzie akurat dobrze, czy kiepsko.

WIARA W TRENING

Założenie, wedle którego najważniejszym letnim transferem Lecha miał być nowy trener, było ryzykowne, ale początek sezonu wskazuje, że mogło być słuszne. Kibice wypatrują oczywiście tego, jak będzie się wprowadzał do drużyny Patrik Walemark, który już obiecująco zadebiutował w Mielcu, czy Douglas będzie dalej rozwijał się tak, jak w ostatnich tygodniach, albo czy Filip Jagiełło nawiąże do formy prezentowanej w najlepszych momentach. Może jednak okazać się, że najważniejsze dla Lecha będzie po prostu doprowadzenie do optymalnej formy tych, którzy już w klubie byli, a poprzez szkoleniowe zawirowania grali poniżej możliwości. Wszyscy w każdym klubie pytają co roku, gdzie są transfery. Często jednak, by podeprzeć się cytatem z Juergena Kloppa, lepiej wierzyć w trening. Trening, który doprowadza Joela Pereirę znowu do dobrej formy. Który przywraca do żywych Afonso Sousę, który młodych Gurgula i Kozubala czyni ważnymi członkami podstawowego składu. A także w zdrowie, które sprawia, że Ishak, Gholizadeh czy Hotić będą w stanie pokazać więcej niż w minionych miesiącach.

Mówienie o zawodniku wracającym po kontuzji jako o najlepszym transferze zwykle brzmi mało efektownie, ale często jest najbardziej prawdziwe. W futbolu czasem tylko detale zmieniają dobrą drużynę w kiepską i odwrotnie. W przeciwieństwie do bijących po oczach nagłówków w mediach i haseł z transparentów na trybunach futbol zwykle woli procesy niż rewolucje. A akurat długofalowe organiczne budowanie trafia w Poznaniu na bardziej podatny grunt niż w innych miejscach w Polsce. Niels Frederiksen, to już chyba wiadomo, raczej nie porwie tłumów. Jest zagadką, jak poradzi sobie na dłuższym dystansie, jak będzie zarządzał meczami o wielką stawkę, jak poradzi sobie z rywalem, nad którym Lech nie będzie aż tak górował piłkarsko, czy będzie kiedyś w przyszłości potrafił grać na trzech frontach i czy jego metody nie zużyją się zbyt szybko. Jest więc zagadką, czy okaże się trenerem świetnym, bardzo dobrym, czy tylko dobrym. Ale gdy ma się bardzo dobrych piłkarzy, już choćby solidny trener wystarczy, by myśleć o sukcesach.

Czytaj więcej o Ekstraklasie:

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Botafogo w dziesiątkę wygrywa Copa Libertadores. Djoković wnosił puchar [WIDEO]

Patryk Stec
1
Botafogo w dziesiątkę wygrywa Copa Libertadores. Djoković wnosił puchar [WIDEO]

Ekstraklasa

Inne kraje

Botafogo w dziesiątkę wygrywa Copa Libertadores. Djoković wnosił puchar [WIDEO]

Patryk Stec
1
Botafogo w dziesiątkę wygrywa Copa Libertadores. Djoković wnosił puchar [WIDEO]

Komentarze

43 komentarzy

Loading...